Pchla poezja
Street art w Rydze, fot. Егор Журавлёв / CC BY-SA 2.0

14 minut czytania

/ Literatura

Pchla poezja

Rozmowa z Piotrem Rucińskim

Wiersze Arvisa Vigulsa to poezja rzeczy codziennego użytku, tych, które mijamy na co dzień, nie zwracając na nie uwagi, nie myśląc zupełnie o ich poetyckiej sile. Rzeczy przeoczonych – mówi tłumacz poezji łotewskiej

Jeszcze 4 minuty czytania

MAGDALENA CZUBASZEK: O młodym poecie z małego kraju niewiele da się znaleźć w internecie. Więcej można wyczytać z jego wierszy. Kim wydał się panu Arvis Viguls po pierwszej lekturze?
PIOTR RUCIŃSKI: Niestety z każdym rokiem o poetach mniej się pisze i mniej o nich wiadomo. To zajęcie staje się coraz bardziej niszowe i niepopularne. Nie znam Arvisa Vigulsa osobiście. Mogę sądzić tylko po tym, co czytałem i oglądałem, że to osoba z humorem, nieco ekscentryczna. Taka, która łatwo nawiązuje kontakt z publicznością i czytelnikiem. Bo jego teksty są dość łatwe w odbiorze. Viguls nie pisze w złożony czy skomplikowany sposób. To nie zagadki do odszyfrowania. Nie trzeba znać literatury łotewskiej, żeby czytać wiersze Vigulsa. On sam ma chyba eklektyczne zainteresowania. Ten rodzaj curiosity z pogranicza sztuki, jarmarku, magii scenicznej i oszustwa to sama idea tego tomiku, „Pchlego cyrku”.

Skoro wiersze są łatwe w odbiorze, to pewnie łatwo się też je tłumaczyło?
Raczej tak. Miałem dużo przyjemności z tej pracy. Jednak był jeden wiersz, który wymusił na mnie skontaktowanie się z autorem. Nie mogłem rozpoznać dialektu. Spytałem, skąd jest, i okazało się, że autor całkowicie go zmyślił. Tak więc w „Korzeniach staruszki” i ja wymyśliłem swój, ale oparty na gwarze mazurskiej, bo pochodzę z Mazur.

Na okładce tomiku napisano, że poezja Vigulsa to „spacer po krawędziach świata”. Trochę enigmatyczna zapowiedź. O czym są te teksty?
To jest poezja rzeczy codziennego użytku. Rzeczy, które mijamy na co dzień, nie zwracając na nie uwagi. Nie myśląc zupełnie o ich poetyckiej sile. Rzeczy przeoczonych. Nie wiem, jak wygląda polskie wydanie tej książki, ale łotewskie zostało dobrze pomyślane. Wystylizowano je na starodawny atlas geograficzny, pozbawiony obwoluty. Przypomina taką książkę, która mogłaby leżeć latami gdzieś w ciemnym kącie biblioteki. Taką, która czeka, aż ktoś ją podniesie i odkryje. Bez tytułu i nazwiska. W środku znajduje się tylko karta biblioteczna, na której widać inicjały autora. Taki obiekt zapomniany, którego nikt nigdy nie wypożyczył.

W środku ta narracja zostaje spotęgowana. Odkrywamy wiersze o innych zapomnianych obiektach. Taki Atlas Obscura, ale inspirowany filozofią Fryderyka Nietzschego.
Autor nawiązuje tylko do jednego fragmentu „Wiedzy radosnej” Nietzschego, odnośnie do ludzkiej natury i faktu, że człowiek jest zwierzęciem. Kryją się tu również pewne osobliwości, choćby w wierszach przypominających encyklopedyczne opisy narzędzi tortur, o wynalezieniu gilotyny albo o krześle elektrycznym. Jest w nich zaszyte pytanie: dokąd prowadzi naukowy racjonalizm? Wszystkie te narzędzia, jak pisze poeta, konstrukcyjnie zakładają, by zadawać jak najmniej bólu. Gdy się nad tym zastanowić, to jakiś absurd. Jak można kogoś humanitarnie uśmiercić? Myślę, że to jedna z rzeczy, na które autor chciał zwrócić uwagę. Tak samo jak na obecność człowieka w naturze i natury w człowieku. W jednym wierszu wspomina o ludziach, którzy noszą w sobie owady, one żyją w nich.

Arvis Viguls, „Pchli cyrk. Poezja 2017-2020”. Przeł. Piotr Ruciński, Instytut Kultury Miejskiej w Gdańsku, 202 strony, książka dostępna od stycznia 2024Arvis Viguls, „Pchli cyrk. Poezja 2017-2020”. Przeł. Piotr Ruciński, Instytut Kultury Miejskiej w Gdańsku, 202 strony, książka dostępna od stycznia 2024

Pisze o „skórze, we śnie pokąsanej do krwi”. Gdy jako dziecko walczył z pchłami, nieświadomie karmił je własną krwią, by mogły się rozmnażać. W końcu poczuł się jak gospodarz. To chyba wesoły tekst, prawda?
Tak, z tych tekstów wypływa pewna zgoda. Po latach walki między autorem a pchłami zapanował pokój. I przez to ma on więcej do powiedzenia na temat samej pchły jako owada, którego nie widać gołym okiem. Widać tylko ślady, które po sobie zostawia. Wydaje mi się, że intencją każdego poety jest coś podobnego do tego, co robi pchła albo inny owad. Żeby wiersze pozostawiały po sobie ślady.

Ale owady nie mają dobrego PR-u. Często budzą obrzydzenie. A od dekad giną w zastraszającym tempie. Coś, co jest niewidoczne, jeszcze bardziej znika.
Ludzie z pszczołami mają lepsze skojarzenia. W krajach bałtyckich od zawsze miały szczególny status. Jeszcze w czasach przedchrześcijańskich traktowano je prawie jak święte. Ale to chyba tyle. Owady się ignoruje albo bezmyślnie zabija. Pewnie dlatego, że i anatomicznie, i pod kątem zachowania są one jednak bardzo od nas odległe. Gdy obserwujemy psa lub kota, umiemy sobie wyobrazić ich emocje. A jakie emocje siedzą w owadzie?

Takie pytanie to antropomorfizacja zwierząt i natury. Musi ona być nam podobna, inaczej nie istnieje.
Tak, dlatego język poetycki nagle przestaje być adekwatny w odniesieniu do muchy czy pchły. Pozostaje tylko ignorancja. Choć owady nie stanowią żadnego zagrożenia, choć są niewielkie, wywołują jednak strach. Wiem to sam po sobie. Być może dlatego wiersze Vigulsa wydały mi się w pierwszej chwili w jakiś sposób znajome.

A co się stało, że przestał się pan bać owadów?
Zawsze czułem wobec nich strach połączony z fascynacją. Gdybym miał wyobrazić sobie przybysza z odległej galaktyki, celowałbym w obraz owada. Bo to taki Obcy. Kiedyś duże wrażenie zrobił na mnie „Mikrokosmos”, dokument z 1996 roku. Prezentował perspektywę owadów w bardzo dużym przybliżeniu. Na tamte czasy było to osiągnięcie techniczne. Dało się odczuć obcość tego środowiska, które jest tak blisko, a jednak pozostaje daleko. Punktem zwrotnym była też dla mnie lektura książek biologa E.O. Wilsona, szczególnie „Podróż w krainie mrówek”. Dzięki niemu zrozumiałem, jak fascynujące i zróżnicowane są owady. Mrówki na przykład zajmują się ogrodnictwem. Potrafią kultywować specjalny gatunek grzyba albo hodować mszyce, by następnie żywić się ich nektarem. Doglądają ich stad. Przenoszą je z miejsca na miejsce i chronią.

Piotr Ruciński Absolwent filologii bałtyckiej na Uniwersytecie Warszawskim, badacz literatury łotewskiej. Interesuje się współczesną literaturą i sztuką Łotwy. W wolnych chwilach pisze i maluje. Pochodzi z Mazur, mieszka i pracuje w Poniewieżu.Piotr Ruciński
Absolwent filologii bałtyckiej na Uniwersytecie Warszawskim, badacz literatury łotewskiej. Interesuje się współczesną literaturą i sztuką Łotwy. W wolnych chwilach pisze i maluje. Pochodzi z Mazur, mieszka i pracuje w Poniewieżu.

Trochę jak tłumacze niszowej poezji. Gdzie pan ją polubił, bo chyba nie w szkole?
Poezja nigdy nie była dla mnie czymś szczególnie bliskim. W szkole, właśnie, nikt jej nie lubi. To chyba uniwersalne doświadczenie. Ale też nikt nie tłumaczy uczniom, po co w zasadzie istnieje poezja oraz jaką można czerpać przyjemność z jej czytania. Odkryłem tę przyjemność dopiero na studiach. Byłem na anglistyce. Wiedziałem, że z niej zrezygnuję. Przestałem chodzić na zajęcia i zacząłem czytać. Cały miesiąc siedziałem w akademiku i przeglądałem książki. Nie pamiętam nawet czyje. Musiał to być któryś z amerykańskich poetów. Może nawet któryś z bitników albo Bukowski. Bo w tamtym okresie jego poezja mi się podobała. Dzięki niemu odkryłem, że poezja może wyglądać inaczej. Podobnie wpłynął na mnie „Nagi lunch” Williama Burroughsa. O takiej literaturze nikt mi w szkole nie opowiadał. W rezultacie zyskałem świeże spojrzenie na poezję. Napisałem też z trzy tuziny wierszy w stylu Bukowskiego (które szczęśliwie przepadły w wyniku awarii komputera).

Chyba każdy tłumacz z czasem zostaje pisarzem. Albo raczej uzmysławia sobie, że od początku nim był. Pan w swoich poszukiwaniach literackich zawędrował aż na Litwę i Łotwę. Czemu?
Dawno temu usłyszałem, że mój pradziadek urodził się w Kownie. Przez lata miałem to w pamięci. Także przy wyborze kolejnych studiów, gdy szedłem na filologię bałtycką. Później dowiedziałem się, że dziadek nie pochodził wcale z Litwy, a z ukraińskiego Kowla. Zdziwiło mnie, jak ta omyłka ukształtowała moje życie. Poszedłem dalej w język łotewski, unikatowy, obco brzmiący, i w kraj zupełnie nieznany, praktycznie na uboczu literatury i kultury europejskiej.

W muzeum sztuki w Rydze widziałam obraz Ojārsa Pētersonsa, czarny, demoniczny, pełen ekspresji. Przedstawia poetę, który spada z wieżowca – Klāvsa Elsbergsa, także tłumaczonego przez pana. Nie wiadomo, czy w 1987 roku skoczył, wypadł czy został wypchnięty z Domu Pisarza w Dubulti. Kim był?
To śmierć w niewyjaśnionych okolicznościach, a postać Elsbergsa jest owiana legendą. Przygotowywałem się nawet, by napisać o nim artykuł. Prace obecnie zawiesiłem, ale ostatnio czytałem jego wiersze. Paradoksalnie one nie są zaangażowane politycznie, choć niektórzy krytycy sugerują, że upodobanie do absurdu i obecny w jego poezji pesymizm można uznać za komentarz polityczny. Bo na więcej pisarze publikowani w Związku Radzieckim nie mogli sobie pozwolić. Elsbergs był jednym z najbardziej obiecujących poetów swojego pokolenia, więc o jego wypadku było głośno. Szczególnie że wywodził się ze znanej literackiej rodziny. Był synem nominowanej do literackiego Nobla poetki Vizmy Belševicy. Zmarł zresztą bardzo młodo, jako dwudziestokilkulatek.

Tłumaczył także teksty Johna Lennona, Kurta Vonneguta. Był jednym z redaktorów pisma „Avots”. Czytałam, że należał do śmietanki literackiej Łotwy. Kto ją wtedy tworzył?
Pokolenie poetów, którzy nadeszli po odwilży w ZSRR. Wspominana Vizma Belševica, ale i Ojārs Vācietis czy Imants Ziedonis, którego „Kolorowe bajki” czy „Epifanie” zostały przetłumaczone na polski (przez Czesława Szklennika oraz Irenę Opielińską). To naprawdę rzadkie. Autorzy radzieccy byli w PRL-u tłumaczeni masowo, ale zazwyczaj z języka rosyjskiego. Zresztą poetów łotewskich faktycznie wtedy nie publikowano (poza jedną czy dwiema antologiami). W gronie istotnych łotewskich poetek była też Monta Kroma, przez długi czas nieznana albo trochę ignorowana, zbyt eksperymentalna jak na swój czas. A następne pokolenie to właśnie Klāvs Elsbergs, Uldis Bērziņš, Amanda Aizpuriete, Jānis Rokpelnis, który tropi absurdy, zabawy słowem i abstrakcje w codziennym życiu.

A taki Kārlis Vērdiņš i jego słynny wiersz o „kanapeczce” (po polsku w tłumaczeniu Jacka Dehnela)?
To pokolenie już późniejsze. Ten tekst jest akurat dość typowy dla Verdinsa. Dobrze się wpisuje w charakter współczesnej poezji łotewskiej. W to upodobanie do drobnych rzeczy. Rzeczy, które w szerszym postrzeganiu świata nie mają aż takiego dużego znaczenia. Jak właśnie kanapka kupiona w barze I Love You. Ten bar już nie istnieje. Parę lat temu został zamknięty.

Bar o nazwie I Love You – to nie może być drobne.
To jest wiersz, który wpisuje się w dłuższą tradycję literacką w Łotwie. Sięga ona czasów pierwszej Republiki Łotewskiej i autorów takich jak Aleksandrs Čaks. Bardzo znany i lubiany do dziś. Wiele z jego wierszy było dedykowanych miastu – Rydze. Mają w sobie humor, ale nie surrealizm. Są barwne jak obrazy, żywe organizmy. Čaks nie uciekał od obecnych w mieście cieni, szemranych postaci, brudnych ulic, śmieci, a jednocześnie wyczuwalna była miłość, jaką darzył Rygę. Czerpał też garściami z języka potocznego, co było w latach dwudziestych rzadkie. Ale w ogóle poezja łotewska ucieka od patosu. Dla mnie to kluczowe, ten brak nacjonalistyczno-mesjanistycznego zacięcia. I tak wracamy znów do wierszy, które czytaliśmy w szkole, do tych punktów odniesienia, do tendencji, które przepełniają polski wiersz. Nie chcę powiedzieć, że to było jakieś traumatyczne. Ale pewnie dlatego teksty odległe od tych nastrojów są dla mnie tak odświeżające.

Ale Łotwa nie miała przecież łatwej historii. Naprawdę zero mesjanizmu wśród pisarzy? Żadnych strof o podniosłej walce?
W historii Łotyszy były momenty i heroiczne, i bardzo bolesne. Przecież front wschodni w trakcie I wojny światowej przecinał właśnie Łotwę. Łotysze walczyli po jednej i po drugiej stronie. Do patriotyzmu w poezji łotewskiej chyba najbliżej było ekspresjonistom, choć w ogóle to nie byli patrioci. Doświadczenie wojenne było dla nich absolutnie traumatyczne. Pamiętam też wiersz Peterisa Ermanisa. To wspomnienie łotewskiego żołnierza, który obserwuje Rygę nad ranem w czasie walk. I dominujące są smutek i ból, bezsens wojny, a nie mesjanizm.

Sporo bólu pewnie było też i po wojnie, na emigracji. Film dokumentalny „Pasaules Nepasaule. A World Apart” opowiada o losach pisarzy łotewskich, którzy znaleźli się w Nowym Jorku. Nie wiedziałam, że tworzyli taką komunę.
U wielu autorów, którzy przeżyli wojnę, doświadczenie emigracji było oczywiście pełne pustki i utraty. Młodsze pokolenie radziło sobie nieco lepiej. Autorzy debiutujący w latach 50. i 60. mieli więcej otwartości wobec nowej ojczyzny. Myślę szczególnie o komunie artystycznej Elles ķēķis. Te słowa to łotewski przekład Hell’s Kitchen, czyli nazwy jednej z dzielnic Manhattanu w Nowym Jorku. Tam właśnie mieszkała grupa uchodźców z Łotwy. Ich twórczość (np. Gunarsa Saliņša) również charakteryzuje brak patosu, ale i zaciekawienie kulturą amerykańską. W efekcie powstaje pewien miks. Autorzy piszą np. o świętowaniu w Nowym Jorku Jāņi, czyli łotewskiej Nocy Świętojańskiej. Nie ma ważniejszego święta dla Łotyszy. I na ulicach Nowego Jorku nabiera ono nowych znaczeń.

Jakich?
Jāņi jest dla Łotyszy świętem nierozerwalnie związanym z naturą, a natura pozostaje nierozerwalnie związana z łotewskością. Idealnie jest obchodzić Jāņi z dala od cywilizacji, na łonie natury. Dla łotewskiej emigracji obchody Jāņi były istotnym elementem budowania wspólnoty na obcej ziemi. Wyobrażam sobie, że organizowano je raczej za miastem. Bo Gunars Saliņš opisuje wicie wianków, rozpalanie ognisk, śpiewanie pieśni na tle drapaczy chmur. Nie robi tego jednak, by jak inni poeci podkreślić kontrast między naturą a zurbanizowaną przestrzenią, przeciwstawić tradycję bezdusznemu miastu (to tropy, po które poeci emigracyjni często sięgali). Robi to raczej, by zademonstrować, że te dwa światy mogą harmonijnie współistnieć. Drapacz chmur może być równie dobry do oglądania wschodu słońca co wzgórze, na którym tradycyjnie rozpala się w noc świętego Jana ognisko. Zamiast rzeki, na której puszcza się wianki, są ulice Manhattanu. Na nich śpiewają Łotysze. Autorzy w swoich tekstach opisują więc Nowy Jork, jakby to było po prostu kolejne łotewskie miasto. Miejscom, do których chodzą, nadają własne, łotewskie nazwy. Dlatego nikt nigdy nie mówił Hell’s Kitchen, tylko właśnie Elles ķēķis.

Cykl tekstów wokół tłumaczeń i tłumaczy publikowany jest we współpracy z Instytutem Kultury Miejskiej w Gdańsku – organizatorem Gdańskich Spotkań Literackich „Odnalezione w tłumaczeniu” oraz festiwalu Europejski Poeta Wolności.