RADOŚĆ:  Poezja radosna – rys historyczny

RADOŚĆ:
Poezja radosna – rys historyczny

Paweł Kozioł

Kiedy porządny literat pisze o radości, niemal koniecznie należy domniemywać, że już za chwilę dla równowagi pojawi się coś złego. Przypomina to starożytną opowieść o królu, któremu pośród szczęścia i powodzeń wszelakich myśl zaświtała, że ma za dobrze

Jeszcze 2 minuty czytania

Radość poetów od zawsze stanowiła zjawisko cokolwiek dwuznaczne. Zmarła niedawno Wisława Szymborska ujęła to jak zwykle lakonicznie:

Radość pisania.
Możność utrwalania.
Zemsta ręki śmiertelnej. 

Radość wynika więc z tego, że robi się coś złego śmierci, a więc czemuś, co naturalną koleją rzeczy zrobi coś złego nam. Ta problematyka – śmierci, upamiętnienia i pisarskiej dumy – ma bardzo stary i szacowny rodowód. Najlepszy balans między starością a szacownością zachowuje bodajże niejaki Quintus Horatius Flaccus, a najśmieszniej ta radość pisarska wygląda chyba w przekładzie Morstina, wbrew frazeologicznym pozorom zapewne przedwojennym:

Nie, ja nie umrę, syn proletariatu,
Twoją przyjaźnią wywyższany stale,
Mój Mecenasie, i posępnych światów,
Ciemnego Styksu nie wchłoną mnie fale. 

Horacjańskie połączenie radości z pisarską pychą, albo po prostu radość, jaką w momencie pisania daje odczucie tzw. szwungu, to temat nader popularny. Czasami wynikają z niego bardzo śmieszne gry pod tytułem „moje lepsze”. W pieśni „Do Mecenasa”, tak udatnie sproletaryzowanej przez Morstina, Horacy wymienia różne prowincje rzymskie, im bardziej graniczne tym lepiej, w których stanie się sławny. Gdy ten sam temat podejmuje Kochanowski, wersy o Rzymie, który dla poprzednika był centrum świata, znajdują się na końcu wyliczanki. Jakże poeta musiał się cieszyć, wymyślając tak piękną bezczelność!

Co zaś się tyczy szwungu, całkiem świeżą realizację tego wątku stanowią wiersze Bartłomieja Majzla. Zaczęło się od „Biegu zjazdowego” (2001), gdzie tytułowy wiersz melodyką przypomina niekiedy przyśpiewki góralskie:

zaczął się bieg zjazdowy.
mój zimny pas startowy sunie tuż
pod brzuchem. już raczej nie jestem ogniem
jestem jego ruchem.
ciało do swego cienia wciąż nie pasuje.
w locie ciało się zmienia. 

Aby uzyskać góralską rytmikę, wypadałoby powtórzyć frazę „już nie jestem ogniem”. Tak czy inaczej, horacjański łabędź, w którego zmienia się poeta w chwili zlotu, przekształcił się w rozpędzonego narciarza. Cóż, idę kibicować, idę machać szalikiem.

Horacy, od którego żadną miarą nie potrafię się odczepić, był również poetą zachwytu drobnymi przyjemnościami życia (a piszę, że drobnymi, ze względu na frazę satis beatus unicis Sabinis, co zachowując rytm można przetłumaczyć mniej więcej jako: dosyć szczęśliwy po jednym kieliszku). Pisywał również rzeczy, które zgodnie z potocznym stanem wiedzy z rzymską, publiczną raczej niż prywatną religijnością, nie powinny mieć wiele wspólnego – to jest utwory dające się określić mianem mistycznych. Taka na przykład „Oda XIX” jest zjawiskiem zaskakującym w dwójnasób, bo nie dość, że po pogańsku mistyczna, to jeszcze owa mistyka dotyczy radości. Horacy cieszy się, że widział Bakchusa, boga wina, nauczającego muzy (wszystkie – co oznacza, że wino sprzyja zarówno poezji, jak i na przykład historiografii – choć trzeba zastrzec, iż z uwagi na dbałość o stan dokumentów powinno być ono niestety raczej białe niż czerwone).

Specjaliści dawno zwrócili uwagę – chociaż nastąpiło to przy okazji innej pieśni, znacznie słynniejszej, z łabędziem – że pisząc o nadprzyrodzonych wzlotach, Horacy wychylał się w stronę groteski. Coś podobnego da się wyczuć i w „Odzie XIX”:

Gdy — złotorogi — zstąpiłeś w podziemia,
Cerber od blasku twojego oniemiał.
Machał ogonem, łasił się stróż czujny,
Nogi twe liżąc jęzorem potrójnym. 

Tłumacza niestety nie podam, jako że tego przykrego widocznie obowiązku nie dopełnia też strona Polskiej Biblioteki Internetowej. Jednak groźny Cerber, któremu nagle uruchamia się zwykły psi odruch – to musiało być bardzo odświeżające skojarzenie, zwłaszcza u poety, który śmierć traktował nad wyraz poważnie.

W ogóle poezja antyczna zachowywała o wiele lepszy balans: prócz różnych smęcicieli był przecież taki na przykład Anakreont. Natomiast u Szekspira radość jest bardzo podejrzana. Gdy ją wyraża Otello w drugiej scenie aktu pierwszego, można to zinterpretować jako kuszenie losu. Po trudnej podróży morskiej na Cypr, spostrzegłszy, że żona bezpiecznie przypłynęła przed nim, mówi on mniej więcej: gdyby po każdej burzy następował taki spokój, to niech się dzieją wszelkie okropności (If after every tempest come such calms itd.). Dramaturg oczywiście usłucha bohatera bardzo chętnie, też pewnie przeżywając przy tym jakąś radość. Bo przecież nie ma nic przyjemniejszego, niż zgnębić kogoś, kto się głupio cieszy. Opiera się na tym cała koncepcja hubris, grzechu głównego bohaterów tragicznych.

Istnieje wiele innych poszlak wskazujących na to, że radość ma w literaturze nader zła prasę. Ciekawe na przykład, czy taki Adam Asnyk ma obecnie nie najlepszą reputację tylko dlatego, że był pozytywistą, czy także z powodu pisania co jakiś czas wierszy, które wydają się za lekkie, nazbyt właśnie radosne:

Najpiękniejszych moich piosnek
Nauczyła mnie dzieweczka,
Mistrzem bowiem były dla mnie
Harmonijne jej usteczka.

Te usteczka brzmiały zawsze
Jakąś piosnką świeżą, nową,
Każdy uśmiech był melodią,
Śpiewem było każde słowo. 

Zatem kiedy porządny literat pisze o radości, niemal koniecznie należy domniemywać, że już za chwilę dla równowagi pojawi się coś złego. Przypomina to starożytną opowieść o królu, któremu pośród szczęścia i powodzeń wszelakich (bitwa wygrana, żona powiła syna) myśl zaświtała, że ma za dobrze. Wówczas postanowił możliwie tanim kosztem uprzedzić atak nieubłaganego fatum, więc ściągnął z palca drogocenny pierścień i rzucił go daleko w morze. Następnego dnia biedny rybak przyniósł mu w darze wielką rybę, a po rozcięciu jej brzucha oczom zgromadzonych ukazał się właśnie ten pierścień. Król zapłakał gorzko, pewien, że nieszczęście, które musi go spotkać, by równowaga wszechświata została przywrócona, będzie rozmiarów wręcz nadnaturalnych.

Moją ulubioną realizację tematu radości przełamanej pamięcią o sprawach mrocznych i ogromnych stanowi utwór Aleksandra Wata, numer IX z cyklu „Pieśni wędrowca”:

Pięknie aż tchu brak
płucom. Ręka wspomina:
byłam skrzydłem. 

Porzućmy jednak filologiczny antykwariat. Czy cieszyć się potrafią poeci współcześni? Trudno w to uwierzyć po lekturze wierszy Joanny Lech i jej mentalnych klonów, gdzie ciągle tylko szpital i różnorakie uszkodzenia zewnętrznych powłok cielesnych. To raczej wersja poezji, która proponuje smutek nieprzełamany radością. Król ze starej bajki płacze i płacze, nie oczekując od losu nic w zamian, bo wiary w równowagę świata zasadniczo już dawno nie ma.

Cieszyć się swoją inwencją językową potrafi za to Przemysław Owczarek. Jego „Pasja” (WBPiCAK 2011) piętrzy obrazy niekiedy efektowne („tamtego dnia niebo powiło meduzy, lecz nie dał go nam / «Bóg» w łachmanach, ani «Bóg» zagubiony w zbożu. mały / Manhattan wytopił je z powietrza”), a zawsze chaotyczne. Pisanie wierszy jest dla Owczarka zabawą, i to niezłą, co daje jego tekstom całkiem fajną energię. Lecz równolegle do niej pojawia się poczucie błądzenia. Poeta może równie dobrze napisać coś mądrego („«ja» // to prion. jego istotą jest infekcja. bielmo na oku. horyzont / niewidoczny wewnątrz”), coś w stylu krainy łagodności („kto pisał stoki, zanim spłonęły buczyną i zaczęły rodzić / niewypały”), albo coś, co jest żartem (bajka o Babie Yoni, zalecająca ugotowanie i zjedzenie leśniczego). Gdzie indziej potrafił też pisać miniatury prozą poetycką na motywach rowerowych.

Ciekawe, czy poetycka radość zawsze musi sprawiać wrażenie chaosu, czy też smutek, niby ujednolicający werniks, tak intensywnie wżarł się nam w praktyczną stylistykę, że cokolwiek innego traktujemy jako eksces? I jakoś skandalicznie nie mieszczą się nam w obiektywie dyskretne sygnały radości, niechby i czysto pisarskiej, estetycznej, u Roberta Króla, radości seksualne paru wierszy Aleksandry Zbierskiej i inne takie. Szkoda.

U Króla – co do którego zawsze mam poczucie, że za rzadko o nim wspominam, a to wyjątkowo dobry poeta jest – wspomniana dyskretna radość potrafi wyglądać tak:

Pociągi po nocy, krok po kolana, zaspy po sam pas.
Cuda, wianki. Był dotarł do mnie twój list. 

I kiedy zastanawiam się, jak on to robi, przychodzi na myśl tylko jedno rozwiązanie: otóż Król pracuje z oddechem. Mnoży podziały składniowe, układa frazę tak, by u czytelnika wywołać coś w rodzaju ekstatycznej zadyszki. 

Z uwagi na chłód i technikę zawsze chciałem porównać Króla z w Marcinem Sendeckim, jednak pomysł na artykuł z niejasnych przyczyn zawsze się rozmywał – może dlatego, że radość czytelnika nietożsama jest z radością interpretatora, zaś Królowi zależy bardziej na tej pierwszej. Niech więc sąsiedztwo zrealizuje się tutaj, przez trudną magię awangardowej piosenki Sendeckiego z tomiku „Pół”: 

nuciłaś

rozbierzcie to sobie
nade mną 

gwiazda przestwór
rzecz ziemska a starte 

kolana i grzbiet
izoterma 

wykreślcie ją sobie

Wcześniej było o Horacym, który widział Bachusa. Teraz zaś musi być o czytelniku, który dostrzegł asyryjską boginię płodności, miłości i wojny. W „rzeczy ziemskiej”, w skórze, na której kochanek wykreśla izotermę, a wreszcie w wersie piątym, kodującym jej imię: Astarte.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.