Wojna nie ma w sobie nic z klimatu
Klify Knyazhi w okolicy Lwowa /fot. Bohdan Mykhaskiv

17 minut czytania

/ Ziemia

Wojna nie ma w sobie nic z klimatu

Marcin Krassowski

W normalnych warunkach, po publikacji dokumentu tak istotnego jak raport IPCC pojawiłyby się liczne reakcje w mediach i z ust polityków. Podłączony do kroplówki z wojennymi newsami, w narkotycznym stuporze świat nie zwrócił jednak na raport zbytniej uwagi

Jeszcze 4 minuty czytania

I.

Rzeczywistość weryfikuje plany. Czasem w zaledwie trzy dni.

W pierwszych dniach wojny Svitlana Krakovska zapewniała Panel, że ani ona, ani jej zespół nie zamierzają rezygnować z uczestnictwa w obradach, o ile pociski nie będą latać im nad głowami. I o ile Rosjanie nie odetną internetu. Cóż, bomby zaczęły spadać coraz bliżej, dostęp do sieci przestał być oczywistością, a biegnąc do schronu, trudno rozmawia się przez Zooma.

Owe trzy dni później Krakovska połączyła się z Panelem ponownie. Tym razem tylko po to, żeby ogłosić, że jej delegacja nie może dłużej brać udziału w pracach. Ktoś się zaciągnął, ktoś siedzi w schronie, komuś zabili przyjaciela. A i jej samej trudno dyskutować o subtelnościach, kiedy siedzi zamknięta w domu z czwórką dzieci, przez okno patrzy na spadające bomby, a z radia płyną informacje o rosyjskich siłach zbliżających się do Kijowa. Zapowiedziała jednak, że delegacja włączy się w obrady ponownie. Za trzy tygodnie. O ile sytuacja na to pozwoli.

Doktor Svitlana Krakovska jest przewodniczącą ukraińskiej delegacji do Międzyrządowego Zespołu ds. Zmian Klimatu (IPCC). Jej zespół liczył 11 osób, a obrady, z których musiała się wycofać, miały na celu zaakceptowanie ostatecznego kształtu „Summary for Policymakers” – fragmentu „Impacts, Adaptation and Vulnerability”, drugiej części szóstego raportu IPCC.

Sam raport opublikowano w poniedziałek 28 lutego, w piątym dniu inwazji. O ile w pierwszej części autorzy i autorki skupiali_ły się na naukowych podstawach antropogenicznego pochodzenia kryzysu klimatycznego, tak w tej części nacisk położono na konsekwencje zmieniających się warunków planetarnych. Dość powiedzieć, że prognozy nie są optymistyczne. Sekretarz generalny ONZ António Guterres określił drugą część raportu jako „atlas ludzkiego cierpienia”. Główna konstatacja jest prosta: kończy nam się czas na osiągnięcie celów wyznaczonych w Porozumieniach paryskich, już odczuwamy konsekwencje zmian klimatu, kolejne będą tylko bardziej zatrważające, a na uniknięcie niektórych już jest za późno. Czego byśmy nie zrobili, poziom mórz wzrośnie. Zagrożenie powodziami będzie dotyczyło nawet miliarda ludzi, w tym całych wyspiarskich narodów, których ojczyzny znajdą się pod wodą. Jakbyśmy się nie starali, żeby utrzymać średni wzrost temperatury poniżej 1,5 °C, to i tak 8% obecnie uprawianych pól i pastwisk nie będzie się nadawało do niczego. I choćbyśmy podjęli najbardziej radykalne kroki, to już na negatywne konsekwencje zmiany klimatu w sposób znaczący narażona jest ponad połowa światowej populacji.

Brzmi jak climate doom porn? Tak, ale „Impacts, Adaptation and Vulnerability” to nie tylko „atlas cierpienia”, ale również „atlas przeżycia”. Mamy osiem lat na drastyczne obniżenie emisji. Druga część raportu IPCC mówi, że pora poważnie wziąć się za adaptację do zmian klimatu, bo sama mitygacja już nie wystarczy.

W normalnych warunkach kilka godzin po publikacji dokumentu tak istotnego, o wymowie tak dramatycznej, w ostateczności następnego dnia na stronach internetowych „Polityki”, „Rzeczpospolitej”, „Onetu” czy „Gazety Wyborczej” pojawiłyby się newsy, opinie i analizy, Młodzieżowy Strajk Klimatyczny zorganizowałby protesty w większych i mniejszych miastach, usłyszelibyśmy komentarze europejskich polityków i polityczek oraz zapewnienia naszego rządu, że „a little węgiel never killed nobody”.

Podłączony do kroplówki z wojennymi newsami, w narkotycznym stuporze świat nie zwrócił jednak na raport IPCC zbytniej uwagi. Nie zwrócił uwagi również na jego kolejną część – „Climate Change 2022: Mitigation of Climate Change” – która została ukończona 4 kwietnia.

Tymczasem od czasów machania patykami i rzucania kamieniami wojna, jak każda inna działalność człowieka, „miała w sobie wszystko ze środowiska”. Ta w Ukrainie ma w sobie również „wszystko z klimatu”: nie tylko ze względu na konsekwencje, ale również jako przykład tego, jak wobec kryzysów działamy.

II.

Agent Pink, Agent Green, Agent White, Agenci Purple, Blue oraz najsłynniejszy z nich wszystkich – Agent Orange: Tęczowe Herbicydy (brzmi jak nazwa upiornego queerowego Boys Bandu). Armia Stanów Zjednoczonych używała ich w Kambodży, Laosie, no i oczywiście w Wietnamie. Cele były dwa. Zniszczyć uprawy, żeby wróg nie miał co jeść. Pozbawić drzewa liści, żeby wróg nie miał się gdzie ukryć. W optyce kolegów Wujka Sama wietnamska przyroda walczyła ramię w gałąź z Wietkongiem, była sprzymierzeńcem wroga. Jako takiej i jej wypowiedzieli więc wojnę i przeciw niej skierowali ofensywę. Choć zwrócenie się człowieka przeciwko naturze nie jest w historii kultury niczym nadzwyczajnym, ostatecznie to zwykle przyroda pokazuje swoją siłę, a wystąpienie przeciw jej prawidłom ukazywane jest w mitach, opowieściach i legendach jako przekroczenie porządku. Niezależnie od wyniku i konsekwencji konfliktu w Wietnamie w wojnie z naturą Amerykanie byli śmiertelnie skuteczni, a długoterminowe efekty użycia tęczowych herbicydów przekroczyły cele stricte militarne. Ekosystemy 3,3 miliona hektarów lasów i pól – powierzchnia nieco jedynie mniejsza od województwa mazowieckiego – zostały trwale zniszczone. I dalej, mimo upływu iluż przecież lat, nie wróciły do stanu sprzed zrzutów.

Wojna w Wietnamie jest przykładem intencjonalnego niszczenia środowiska. Zwykle jednak cierpi ono niejako przy okazji, często w ogóle nie w wyniku bezpośrednich działań wojennych. Radioaktywne odpady z kopalni uranu w Wyoming i Dakocie Południowej płynące rzekami nieopodal rezerwatów pierwszych Amerykanów. Ponad 500 tajnych radzieckich testów nuklearnych na poligonie oddalonym o około 150 kilometrów od miasta Semej w dzisiejszym Kazachstanie (wzrostu zachorowań na raka nie da się ukryć tak łatwo jak detonacji bomby wodorowej). Wyjałowienie gleb i zniszczenie lasów w Afganistanie…

O zagrożeniach środowiskowych w Ukrainie słyszymy od samego początku konfliktu, choć zawsze w kontekście potencjalnych szkód dla człowieka. W pierwszych dniach wojny wojska rosyjskie zajęły teren byłej Czarnobylskiej Elektrowni Atomowej. Niedługo później pierwsze pociski spadły w pobliżu Elektrowni Zaporowskiej. Jeszcze straszniej zrobiło się, kiedy i tę przejęli Rosjanie, a Czarnobyl został odcięty od sieci elektrycznej. Przez media przetoczyło się widmo atomowej zagłady, a producenci płynu Lugola zaczęli zacierać ręce pierwszy raz od 1986 roku. W kolejnych dniach media pisały o potencjalnych atakach bombowych na Kijowską Elektrownię Wodną. Wyobraźcie sobie zbiornik wodny o powierzchni ponad 20 razy większej od Zalewu Zegrzyńskiego, uszkodzenie tamy i uwolnienie hektolitrów wody. Nieco później, choć również w pierwszej fazie wojny pojawiły się informacje o planowanej wycince ukraińskich lasów na terenach okupowanych przez wojska rosyjskie. Pozyskane ze sprzedaży drewna środki mogłyby zaś służyć kontynuowaniu działań wojennych.

Szkody środowiskowe wywołane działaniami wojennymi nie muszą być spektakularne. Już wojenna codzienność przynosi dość zagrożeń. Ołów z pocisków przenika do gleb i wód, zatruwa ludzi i zwierzęta. Pył wzbijany przez bomby osiada w płucach. A jakość powietrza w ukraińskich miastach i przed wojną odbiegała znacznie od światowych standardów. Wzrost stężenia pyłów może powodować większą liczbę chorób dróg oddechowych. Z jeszcze innej strony: Ukraina to „spichlerz Europy”, świata nawet. Jak obsiewać pola, kiedy spadają bomby? Jak dostarczać nawozy? Już teraz mówi się o tym, że na wiosnę obsiana zostanie tylko połowa pól. Skąd pszenicę będą importować Mongolia, Kongo albo Turcja czy Finlandia? Po widmie atomowym czeka nas widmo głodu?

Niezależnie jednak od tego, czy zniszczenia następują w konsekwencji zanieczyszczenia ołowiem z pocisków, ataku na tamy czy niszczenia lasów herbicydami, problem jest taki, że niewiele można z tym faktem zrobić.

Żeby pomóc ludziom (i przy okazji nie zwariować z bezczynności), masowo jeździmy na granicę, przygarniamy uchodźców, organizujemy zbiórki, koncerty. Dla zwierząt domowych znajdujemy tymczasowe domy, a te z ogrodów zoologicznych trafiają do zoo w Warszawie czy Poznaniu. Lasy, pola, łąki, jeziora, mokradła i rzeki, dzikie zwierzęta, ekosystemy to wszystko pozostaje poza zasięgiem naszej pomocy. Bo co mielibyśmy zrobić? Możemy apelować – tak jak ponad 1000 organizacji działających w 75 państwach świata w liście wysłanym za pośrednictwem Environmental Peacebuilding Association. Możemy też dokumentować: twórcy SaveEcoBot – chatbota pozwalającego monitorować jakość powietrza czy poziom promieniowania – dodali specjalny kanał na Telegramie, poprzez który mieszkańcy Ukrainy mogą zgłaszać takie działania sił rosyjskich, które ich zdaniem stwarzają zagrożenie dla środowiska lub zwyczajnie niszczą je. Ale do czasu zakończenia konfliktu z tą – niemałą już przecież – bazą niewiele będzie można zrobić. A przecież i po mogą być wydatki znacznie pilniejsze. 

III.

Są takie pojęcia i metafory, które nie tylko wyjaśniają, ale i kształtują wyobraźnię i myślenie. Tak też jest z pojęciem wojen klimatycznych Harolda Welzera. Zaostrzenie warunków klimatycznych – mówi Welzer – może być czynnikiem zaostrzającym konflikty. Zmiana klimatu powoduje zmianę w dostępie do zasobów, prowadzi do naruszenia podstawowych warunków egzystencjalnych. Pierwszą z wojen klimatycznych ma być według Welzera konflikt w Darfurze, zachodniej części Sudanu.    

Od lat 60. region nawiedzały dramatyczne w skutkach susze, które sprawiały, że zamieszkująca północ regionu ludność arabska utraciła dotychczasowe miejsca wypasu swoich stad. W poszukiwaniu możliwości przetrwania i utrzymania dotychczasowego stylu życia zwróciła oczy na południe, zamieszkiwane przez żyjącą z rolnictwa ludność czarnoskórą, gdzie były jeszcze nadające się pod pastwiska łąki. Afrykańska ludność z południa od wieków jednak wypalała te dzikie trawy, które dla niej były niczym więcej jak chwastami utrudniającymi uprawę. Dla ludności arabskiej powstrzymanie wypalania i znalezienie nowych pastwisk było kwestią życia i śmierci. W późniejszych latach konflikt tylko eskalował, przeradzając się de facto w kolejną, trzecią już wojnę domową w Sudanie. Od początku konfliktu, czyli od roku 1984, kiedy kraj ogarnęła najbardziej dotkliwa z susz, w jego wyniku zginęło ponad 3oo tysięcy osób.

To oczywiście pewien skrót historii, która obejmuje wielowiekowe spory między północą a południem, następstwa polityki kolonialnej i dekolonizacji czy zimnowojenne monopoly, w którym stawką były strefy wpływów. Istotą sprawy jest jednak to, że ograniczenie zasobów było impulsem do eskalacji. Co więcej, w myśl opinii wyrażonej przez Program Środowiskowy Organizacji Narodów Zjednoczonych (UNEP): jeśli stan środowiska nie ulegnie poprawie, szanse na zakończenie konfliktu są niewielkie. Na ile jednak jest to w ogóle możliwe, jeśli kraj ten od lat mierzy się z pustynnieniem, erozją gleb czy wycinką lasów, a najgorszych konsekwencji zmian klimatu możemy się dopiero spodziewać?

Prawdopodobnie najgorsze wojny klimatyczne mają dopiero wybuchnąć: o dostęp do wody pitnej, żyznych gleb, zasobów naturalnych. Będą miały miejsce na obszarach najbardziej na kryzys klimatyczny narażonych, ale ich konsekwencje będą dotykały i inne kraje: dość wspomnieć tu o falach uchodźców, choćby tych z Syrii, kraju dotkniętego wojną, której przyczyn można upatrywać również w pogarszających się warunkach środowiskowych. Wieloletnie susze nawiedzające kraj od lat 80., pustynnienie i pogorszenie się jakości gleb doprowadziły do utraty źródeł dochodu przez ponad 800 tysięcy osób oraz spadku produkcji zbóż o ponad dwie trzecie. W efekcie Syria zmuszona była do importowania żywności, co spowodowało wzrost cen. Pozbawieni źródeł dochodu rolnicy zaczęli przenosić się do miast w poszukiwaniu pracy. Pozbawieni perspektyw, żyjący w biedzie stali się – jak twierdzi Jamal Saghir, profesor z Uniwersytetu McGilla – w późniejszych latach naturalnym zapleczem rekrutacyjnym dla terrorystów z Państwa Islamskiego. Odwołując się do wypowiedzi Staffana de Mistury, specjalnego wysłannika Narodów Zjednoczonych do Syrii, zmiana klimatu była katalizatorem narastającego kryzysu politycznego.

IV

W przypadku wojny w Ukrainie związek z kryzysem klimatycznym wygląda jednak nieco inaczej. Trudno jednoznacznie stwierdzić, że postępujący kryzys klimatyczny zaostrzył konflikt, choć do pewnego stopnia z pewnością pozostaje to wojna o zasoby. Wschodnia Ukraina jest bogata w surowce energetyczne oraz infrastrukturę konieczną do ich przetwarzania, a przede wszystkim do ich eksportu (ze względu na porty morskie) na rynki azjatyckie czy afrykańskie. W epoce szybkiej transformacji energetycznej, która ograniczy zapotrzebowanie na paliwa kopalne w Europie, dostęp do nich może się okazać kluczowy z punktu widzenia rosyjskiej gospodarki.

Svitlana Krakovska już w pierwszych dniach wojny mówiła o tym, że wojna ta w ogóle mogła się rozpocząć ze względu na to, że przez lata Europa kupowała surowce energetyczne od Rosji, przyczyniając się w ten sposób do budowy jej militarnej, jak się okazało, „nie-potęgi”. W kontekście politycznym nie jest to nowa obserwacja. W 1982 roku w „Chicago Sun-Times” pojawiła się taka karykatura:

Chicago Sun-Times (1982)„Chicago Sun-Times” (1982)

Nawiązuje ona do rozpoczynającej się dokładnie w tym czasie budowy Gazociągu Jamalskiego, wskazując na potencjalne zagrożenia płynące z kupowania gazu od Związku Radzieckiego. Również administracja Reagana widziała w tym projekcie nic innego jak poszerzenie sowieckiej strefy wpływów, przyczynek do uzależnienia Europy Zachodniej od ZSRR, a przede wszystkim pompowanie przez Francję i Niemcy milionów rubli w radziecki przemysł zbrojeniowy. W opozycji do takich obaw polityka współzależności ekonomicznej zakładała zaś, że powiązanie państw ścisłymi relacjami handlowymi oraz pogłębianie ich będzie w konsekwencji skutkowało minimalizacją prawdopodobieństwa konfliktów zbrojnych – staną się zwyczajnie zbyt kosztowne dla obu stron. Trochę polityka wzajemnego odstraszania realizowana na abarot, czyli poprzez wzajemne zbliżanie się.

Co jednak, jeśli konflikt wybucha, a import dalej zasila gospodarkę agresora? Oleksiy Goncharenko w filmie opublikowanym na YouTubie dobitnie daje do zrozumienia, że każda baryłka rosyjskiej ropy i każdy metr sześcienny rosyjskiego gazu kupowany przez Zachód są od tej pory zbrukane krwią obywateli Ukrainy. Petrorubli wyprać się nie da, choć próby – podobnie jak w przypadku krwawych diamentów z Sierra Leone czy donbaskiego antracytu – mogą być podejmowane. O procederze importu tego ostatniego między innymi do Europy i tuszowania jego pochodzenia w sposób wyczerpujący pisali Karolina Baca-Pogorzelska i Michał Potocki w książce „Czarne złoto. Wojny o węgiel z Donbasu”. W każdym zaś przypadku uczestniczenie w procederze handlu tymi surowcami pozostawia krew na każdych rękach, przez które przechodzą. Zaprzestanie importu paliw kopalnych z Rosji przestaje być tylko gospodarczą i polityczną koniecznością, a staje się naglącą kwestią etyczną.

I tak dochodzimy do kryzysu klimatycznego. Wszelkie działania zmierzające do ograniczenia zapotrzebowania na surowce energetyczne z Rosji zyskują bowiem dodatkowy walor nie tylko polityczny czy ekonomiczny, ale również etyczny: zagrożeni są konkretni ludzie. Mówi to wiele o charakterystyce działań podejmowanych wobec kryzysu klimatycznego. Bo choć już „Granice wzrostu” (1972) akcentowały podobny aspekt, a tradycję tę kontynuują raporty IPCC, jasno wskazując na to, jakie zagrożenia właśnie dla naszego funkcjonowania, dla konkretnych ludzi będą miały załamywania się ekosystemów czy ekstremalne zjawiska pogodowe, to zawsze znajdowały się argumenty za tym, żeby działania podejmowane celem ochrony klimatu odkładać na później. Nasze podejście cechował – żeby nawiązać do tytułu książki Ewy Bińczyk – pewien marazm. W przypadku wojny w Ukrainie zagrożenie jest bliskie, realne, a gratyfikacja niemal natychmiastowa. Przyspieszenie transformacji energetycznej – instalacja pomp ciepła, inwestycje w OZE czy choćby decyzje o przedłużaniu funkcjonowania elektrowni atomowych – nie tylko uderzają w rosyjską gospodarkę, a więc pomagają Ukrainie, ale poprzez zapewnienie niezależności energetycznej stanowią o bezpieczeństwie tych, którzy w nie inwestują. „Zielony efekt” osiągany jest niejako przy okazji. Żeby podejmować działania prośrodowiskowe, potrzebujemy dodatkowych korzyści i motywatorów: bezpieczeństwa, oszczędności czy solidarności. W końcu, jeśli jedziesz sam, jedzie z tobą Putin.

karykatura