Najważniejsza jest radość słuchania

Rozmowa z Jamiem Saftem

Jestem Żydem. Kocham muzykę klezmerską, ale moje korzenie to Black Sabbath, ZZ Top, AC/DC, Slayer, Judas Priest, a z drugiej strony Stevie Wonder i Bill Evans. Bo taką sobie wymyśliłem receptę – zderzanie i łączenie wszystkiego ze wszystkim. To moja New Jewish Music

Jeszcze 2 minuty czytania


TOMASZ HANDZLIK: Mówią, że należysz do stajni Zorna?
JAMIE SAFT: Od 1993, może 1994 roku. Jak nic 15 lat.

A ile razy miałeś ochotę odejść, cedząc przez zęby: „nie wytrzymam ani chwili dłużej z tym świrem”?
Mam wrażenie, że próbujesz mnie w coś wmanewrować... Praca z Johnem jest niesamowita. To zaszczyt, bo on jest żywą legendą. Ale też dość żywiołowym facetem, dlatego w jego zespołach zawsze jest mnóstwo interakcji. I może na tym poprzestańmy.

Inspirował cię?
Kiedy byłem młodszy, moimi bogami był Zorn i jego Naked City. Marzyłem, żeby móc z nimi zagrać choć raz. To był życiowy cel.

Jamie Saft

Jeden z najbardziej wszechstronnych artystów Nowego Jorku. Pianista, multiinstrumentalista, kompozytor, inżynier dźwięku i producent – związany głównie z awangardową wytwórnią Tzadik Johna Zorna. Współpracuje m.in. z Laurie Anderson, The Beastie Boys, Wadada Leo Smithem, Dave'em Douglasem, Jimem Blackiem, Chrisem Speedem, Cuongiem Vu, a przede wszystkim legendarną zornowską Electric Masadą. Tworzy muzykę filmową (m.in. do nominowanego do Oskara dokumentu „Murderball”). Występuje ponadto z autorskim triem (aktualnie z perkusistą Benem Perowskym i basistą Gregiem Cohenem), z którym wydał płytę „Trouble” z jazzowymi opracowaniami przebojów Boba Dylana. Brał także udział w prawykonaniu opery „I Was Looking at the Ceiling and then I Saw the Sky” amerykańskiego minimalisty Johna Adamsa.
Saft działa na rzecz organizacji Prohibited Beatz, która zajmuje się popularyzacją nowej muzyki elektronicznej, a jednocześnie kładzie duży nacisk na promocję muzyki wykonywanej na żywo oraz muzycznego performance’u.

Naked City? Podobno kochałeś AC/DC?
Jestem Żydem. Aszkenazyjczykiem w stu procentach. Moja rodzina wywodzi się po części z Polski, po części z Austrii i dawnych terenów przygranicznych z Rosją. A więc tradycje i korzenie sięgające daleko wstecz kultury żydów wschodnio-europejskich. Tyle że ja wychowałem się już w Nowym Jorku. I to w czasach, kiedy klasyczna muzyka klezmerska nie była już specjalnie popularna (dziś właściwie już jej tu nie spotkasz). Oczywiście kocham ją i szanuję, bo to muzyka, którą wykonywali moi dziadkowie i rodzice. Ale nie czuję powołania. Moje korzenie to Black Sabbath, ZZ Top, AC/DC, Slayer, Judas Priest, a z drugiej strony Stevie Wonder i Bill Evans. Młodzieńcze fascynacje, z których czerpię inspiracje. Bo taką sobie wymyśliłem receptę na muzykę – zderzanie i łączenie wszystkiego ze wszystkim. To moja New Jewish Music.

Nowy styl?
Jest wiele ścieżek, którymi chodzą artyści żydowscy. Muzyka, którą tworzyłem do tej pory na rzecz serii Radical Jewish Culture w wydawnictwie Tzadik Zorna, zmaga się z czymś, co można by nazwać problematycznym aspektem bycia Żydem, a nie kulturowym aspektem muzyki żydowskiej. I właśnie to mnie fascynuje: łączenie idei, które są mi bliskie jako członkowi tej społeczności z dokonaniami muzyki współczesnej. I to każdego gatunku. Ale idei, a nie zasad, jakie obowiązują na przykład w tradycyjnej muzyce klezmerskiej. Tworzę więc nie tylko jazz, ale też muzykę, którą zaklasyfikować można na wielu różnych poziomach, gatunkach czy stylach.

Jamie Saft na 20. Festiwalu Kultury Żydowskiej
w Krakowie, fot. Paweł Mazur
Fuzja jazzu z muzyką żydowską?

To chyba najpopularniejsza dziś u nas muzyka. Dlaczego? Spróbujmy wymienić kilka najwybitniejszych postaci w historii jazzu. Jeśli nie są czarnoskórzy, to można zaryzykować, że w większości przypadków będą to Żydzi. W Ameryce kontakty tych dwóch narodowości i prezentowanych przezeń nurtów są doskonale widoczne. Muzycy jazzowi bardzo często jeździli na wakacje w miejsca zaludnione przez społeczność żydowską. I tam dochodziło do fuzji stylów. Kolejnym powodem jest również fakt, że wielu Żydów prężnie działało w biznesie wydawniczym – zwłaszcza w Nowym Jorku – w czasach największej świetności jazzu. Poza tym wielu producentów oraz biznesmenów stojących za wytwórniami było pochodzenia żydowskiego. A więc to Żydzi decydowali o tym, co się działo na rynku muzycznym.

Jamie Saft Trio na 20. Festiwalu Kultury
Żydowskiej w Krakowie, fot. Paweł Mazur
A Twoje początki?
Kiedy poszedłem na pierwsze lekcje pianina, miałem zaledwie trzy lata, więc nie pamiętam zbyt dobrze, ale raczej nie grałem wtedy jeszcze jazzu (śmiech). W szkole uczyłem się oczywiście klasyki – Bacha, Mozarta, Beethovena. Przez wiele lat prowadził mnie zresztą doskonały technicznie pianista Burton Hatheway. Na jego nieszczęście dość słabo czytałem nuty, ale miałem za to świetny słuch i pamięć. Zamiast więc męczyć się z muzyką zapisaną, zacząłem improwizować. Zresztą nigdy nie chciałem zostać pianistą klasycznym. Pociągało mnie tworzenie własnej muzyki.

A praca z Beastie Boys była tylko zabawą, czy odkrywaniem czegoś nowego?
Tak naprawdę – ani jednym, ani drugim. Oczywiście to była wielka frajda, tyle że to, co dla nich robiłem, było sztywno ustawione w pewnych ramach. Adam Yauch ściągnął mnie najpierw do nagrania przy produkcji płyty „Build the Nation” Bad Brains. Miałem do odegrania na klawiszach krótkie partie reggae. Występy z Beastie Boys ograniczały się głównie do podmieniania sampli i kilku nowych nagrań. No i niestety nie załapałem się z nimi na tę słynną trasę z Madonną.

Mógłbyś?
To tylko muzyka. Jednego dnia mogę nagrywać płytę z Bad Brains, a drugiego czysto jazzowy krążek. Nie dyskryminuję, nie szufladkuję. Pozwalam, by muzyka była taka, jaka jest. I nie mam trudność w przeskakiwaniu ze stylu na styl. Robię to na co dzień! Wstaję rano i pisze muzykę taką, jakiej mam akurat ochotę słuchać. Reggae, rock, pop, jazz, elektronika, drum’n’bass – nie ma to większego znaczenia, bo nie interesuje mnie nagrywanie dźwięków dla idei, czy jakiegoś wyższego celu. Wielu jazzmanów uważa, że najważniejszy jest sam proces tworzenia, a produkt finałowy ma tylko na celu pokazanie, w jaki sposób się do tego doszło. U mnie to działa odwrotnie. Najważniejsze jest to, co otrzymamy na samym końcu. Bo dziś możesz nagrać płytę na miliony sposobów, ale to wcale nie oznacza, że jest ona dobra. Czy kiedy słuchasz nagrań ZZ Top, zastanawiasz się, jakiej metody czy techniki studyjnej użyli w danym momencie? Nie! I właśnie o to chodzi. Chcę słuchać muzyki, będąc zupełnie czystym. Nie myśleć, czy to improwizacja, czy kompozycja, czy jakaś inna technika kombinacyjna. Mam to gdzieś. Wszystko, czego chcę, to radość słuchania.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.