Różowy króliczek z Birdlanda

Rozmowa z Carlą Bley

Moi dotychczasowi mężczyźni to sami muzycy. Dlaczego? Bo byli jedynymi ludźmi, jakich spotykałam, jakich znałam. Rzuciłam naukę mając 15 lat. Nie skończyłam szkoły średniej, nie miałam więc nawet szans na poznanie kogokolwiek poza muzykami. Ale wbrew pozorom byłam z nimi bardzo szczęśliwa

Jeszcze 2 minuty czytania

TOMASZ HANDZLIK: Amerykańskie artystki często rozpoczynają swoją muzyczną przygodę w przykościelnych chórkach. Wasze kościoły są takie jazzy?
CARLA BLEY: W moim kościele jazz nazywano szatańską muzyką. Może dlatego, że kojarzył się wyłącznie z paleniem, piciem i uprawianiem seksu. W końcu jazz kiełkował w klubach nocnych, czasem nawet w burdelach. I z tego powodu miał bardzo złą reputację. Zmiany wymagały wielu lat wysiłków. A dzisiaj jazz gra się w wielkich salach koncertowych i kościołach właśnie!

Jako nastolatka uciekła Pani z rodzinnego Oakland. Dlaczego?
Bo prawdziwy jazz był w Nowym Jorku. Miles Davis grał w Cafe Bohemia, John Coltrane w Jazz Galery, Sonny Rollins w Birdlandzie. Wszyscy tam byli. I ja, pracując w tych klubach, miałam okazję ich słuchać. Całą amerykańską scenę bebopu. Czy to jako garderobiana, czy sprzedając papierosy. Ta szatnia i papierosy to był zresztą mały ból. Najgorsze, że musiałam też sprzedawać wypychane króliki, sama przebrana za króliczka, z różowym ogonkiem na tyłku…

Króliczek w Birdlandzie?
Tak! Na szczęście zawieszona u szyi tacka to było wszystko, czego ode mnie wymagano... Czasem też robiłam klientom zdjęcia. Oni słuchali, a ja przechadzałam się pomiędzy stolikami i pstrykałam. Potem sprzedawałam im te zdjęcia jako prezent na pożegnanie. Ale niestety nigdy tam nie zagrałam. Byłam tylko króliczkiem, szatniarką, sprzedawczynią papierosów. A jazz kochałam od 13 roku życia. Jeszcze mieszkając w Oakland poszłam na koncert Lionela Hamptona. Nie mogłam się otrząsnąć, tak piękna była jego muzyka. I wtedy postanowiłam zostać Lionelem Hamptonem.

W Birdlandzie grali ci najwięksi.
Horace Silver występował tam całymi tygodniami, Count Basie grał co niedzielę. A ja odbierałam od nich płaszcze. I tam poznałam mojego pierwsze męża, Paula Bleya. Chciał kupić paczkę papierosów, mimo że nigdy w życiu nie palił. To on wyrwał mnie z tej paskudnej, całonocnej pracy. Zamieszkaliśmy najpierw w jego rodzinnych stronach, w Montrealu, potem przenieśliśmy się do Kalifornii. Zaczęłam komponować. I znów dniami i nocami mogłam słuchać tych wszystkich wspaniałych muzyków, tyle że siedząc już wśród publiczności.

Carla Bley

Amerykańska kompozytorka i pianistka jazzowa. Przygodę z muzyką zaczynała w jazzowych klubach Nowego Jorku, gdzie pracowała jako garderobiana bądź dziewczyna sprzedająca papierosy. Tam poznała pianistę Paula Bleya – swego pierwszego męża – dla którego napisała pierwsze kompozycje. W 1964 roku, wraz z drugim mężem Michaelem Mantlerem, stanęła na czele awangardowej Jazz Composers' Guild Orchestra, gdzie zaprezentowała słynne dziś kompozycje: nawiązującą do teatru muzycznego „A Genuine Tong Funeral (Dark Opera Without Words)” oraz gigantyczną suitę „Escalator Over The Hill”. Była również związana z ruchem freejazzowym, brała udział w najważniejszych światowych festiwalach (m.in.: Newport Festival, Montreux Jazz Festival), założyła Jazz Realities Quintet oraz cieszący się olbrzymią popularnością sekstet, którego członkiem był jej trzeci mąż, kontrabasista Steve Swallow. W latach 90. prowadziła Very Big Carla Bley Band, w którym realizowała się jako kompozytorka i aranżerka. Zaliczana do największych innowatorów jazzu, współpracowała także z takimi gigantami muzyki improwizowanej jak Pharoah Sanders, Art Farmer, Gary Burton, Charlie Haden. Jej liczne nagrania do dziś uważane są za największą ozdobę katalogów renomowanej oficyny ECM Records.

Pani pierwszy mąż był pianistą, drugi – Michael Mantler – trębaczem, trzeci – Steve Swallow – kontrabasistą. Rodzinny jazz band?
Nigdy w ten sposób o tym nie myślałam. Ludzie na pewno chcieliby to zobaczyć, a media też byłyby zachwycone. Fortepian, bas, trąbka i ja... Nie, chyba jednak by nie przeszło. Oni za bardzo się różnią. Ale faktycznie, moi dotychczasowi mężczyźni to sami muzycy. Dlaczego? Bo byli jedynymi ludźmi, jakich spotykałam, jakich znałam. Rzuciłam naukę mając 15 lat. Nie skończyłam szkoły średniej, nie miałam więc nawet szans na poznanie kogokolwiek poza muzykami. Ale wbrew pozorom byłam z nimi bardzo szczęśliwa. Z Michaelem spędziłam 20 lat, tak samo ze Stevem. Tylko Paul był u mojego boku 5 lat. Nie miałam krótkich romansów. No, może poza tymi kilkoma spotkaniami na jedną noc (śmiech). Wszystkie moje związki były dość długie. I udane. Teraz jestem ze Stevem. Razem jemy śniadania, robimy zakupy, sprzątamy podwórko, a potem on pyta: „No dobra, masz jakiś nowy kawałek? Chcesz go wypróbować?”. Siadam więc do fortepianu, on podłącza bas i gramy. Tylko my dwoje. Uczymy się swoich partii tak, by zagrać je jak najlepiej. A potem dajemy koncerty, jedziemy w trasę. To cudowne. Współczuję parom, w których jedna osoba jest np. lekarzem, a druga muzykiem.

Bo muzyka to całe życie?
Tak, ale bez rozpamiętywania przeszłości. Liczy się teraźniejszość i przyszłość. Dziś na przykład jestem pochłonięta kolędami. Pracuję też nad dużym projektem dla big bandu. Nie ma chyba nic w przeszłości, do czego chciałabym wrócić. Wszystko co mnie interesuje, to przyszłość.

Carla Bley / fot. z materiałów prasowych Ery JazzuJazzowe kolędy pachną komercją.
Nie dla mnie! Zawsze kochałam kolędy. Zresztą są bardziej przystępne dla słuchacza, niż te wszystkie awangardowe, jazzowe abstrakcje, jakie grałam na przykład dawno temu w Europie z Peterem Brötzmannem. Tylko dla mojej agentki jest to wciąż ciężki temat, bo kiedy mówię, że teraz weźmiemy się za kolędy, ona rozpaczliwie błaga: „Nie, tylko nie to. Nikt nie chce już kolęd. Jak ja to sprzedam?”. Bardzo mi przykro, ale czy to się komuś podoba, czy nie, ja muszę mieć co roku czas na kolędy. Dlatego odpowiadam: „trudno, ale to jest właśnie to, co teraz będziemy robić. Z Tobą lub bez Ciebie”. I właśnie gramy kolejną trasę „Carla's Carols”.

W 2003 roku nagrała Pani album „Looking for America”. Odkryła już Pani tę Amerykę?
Absolutnie nie! I staje się to coraz trudniejsze, bo Ameryka nie chce już być ostoją dla naukowców, artystów, odkrywców. Wszyscy emigrują na drugą półkulę ziemi. Nie rozumiem tylko dlaczego.

Nie jest Pani patriotką?
Bo napisałam kompozycję zatytułowaną „America”? Jestem kosmopolitką. Lubię cały świat, wszystkie kuchnie, języki, zwierzęta. Jestem obywatelką świata, więc równie dobrze mogłabym mieszkać w Europie, Azji, Hongkongu, a nawet Korei.

Amerykański lotniskowiec jest tam już od paru miesięcy...
No tak, to jedyny wyjątek. Więc w Korei może lepiej nie. Przynajmniej nie teraz. Ale wydaje mi się, że tak naprawdę Korea Północna wcale nie jest naszym największym zagrożeniem. To tylko taki chuligan, który lubi postraszyć i prężyć muskuły. Koreańskie społeczeństwo to nie prymitywni ludzie z jaskiń. To sprytny i inteligentny naród. Dlatego nic złego tam się raczej nie stanie. Powinniśmy się przejmować takimi krajami jak Haiti, czy Kambodża, gdzie podczas paniki ginie stratowanych na ulicy 300, 400 osób. To dopiero koszmar.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.