Świat, czyli dom z wieloma pokojami

Rozmowa z Omarem Sosą

Jednym z moich muzycznych bohaterów jest Fryderyk Chopin. W latach 80. równo przez rok słuchałem w kółko tylko jego muzyki. Aż w końcu żona powiedziała: „Omar, ty chyba masz jakiś problem?!”

Jeszcze 3 minuty czytania

TOMASZ HANDZLIK: Wychowałeś się na Kubie?
OMAR SOSA: Urodziłem się na wyspie, w 1965 roku.

I nie tęsknisz?
Szczerze mówiąc staram się o niej zapomnieć, bo ilekroć przychodzą wspomnienia, robię się smutny. Za każdym razem, kiedy tam jadę, widzę wszystko dokładnie w takim samym stanie jak 20 czy 25 lat temu. W tym samym miejscu, tyle że jeszcze bardziej zniszczone. Jakby nic się nie zmieniło. I to mnie przeraża, że tak piękny kraj można systematycznie, dzień po dniu, niszczyć. Zresztą jest wiele rzeczy, które na Kubie powinny ulec zmianom. Niestety, tak się nie dzieje. Dlatego trudno być dumnym Kubańczykiem. Ale jako muzyk urodzony na Kubie cieszę się, że tak silnym elementem kultury kubańskiej stały się tradycje i korzenie afrykańskie. To akurat powód do dumy.

Co to znaczy „wiele rzeczy”?
Myślę, że dobrze wiesz, o czym mówię. Sytuacja ekonomiczna Kuby jest koszmarna. Podobnie prawa człowieka, które na całym świecie bardziej lub mniej są cenione i przestrzegane, ale kiedy wyjedziesz na Kubę czy do Chin, o tej wolności możesz raczej zapomnieć. Owszem, może na Kubie widać jakieś oznaki przemian czy nawet technologicznej ewolucji, ale prawa człowieka i prawo do wolności utknęły w martwym punkcie. To mnie przybija.
I jeszcze jedna rzecz. Dziś mam już paszport hiszpański, ale dawniej, kiedy miałem tylko kubański, na każdym niemal lotnisku musiałem ściągać ubranie i poddawać się drobiazgowej kontroli. Tylko dlatego, że pochodziłem z Kuby. Czy to jest normalne?

To zasługa reżimu Castro.
Kiedy miałem 13 lat, byłem dumny z mojego kraju. Chodziłem do szkoły, grałem, spotykałem się z kumplami. I wydawało mi się, że ten system jest w porządku. Kiedy przekroczyłem barierę 20 lat, zrozumiałem, że coś jednak jest nie tak. Chciałem dzielić się moją muzyką, tradycją, kubańską kulturą z innymi ludźmi, a w tamtych czasach niemożliwy był nawet wyjazd za granicę. Zresztą dziś jest to niemal tak samo trudne. I to właśnie jeden z najważniejszych powodów, dla których opuściłem Kubę. Nie miałem wcale zamiaru nikomu imponować, bo wcale nie chcę grać lepiej czy szybciej niż inni. Marzyłem tylko o spotkaniach z innymi ludźmi. Chciałem poznawać świat, próbować mieszać naszą muzyczną tradycję z innymi kulturami świata. A jeśli nie mogłem tego zrobić ze względu na ograniczenia, jakie wprowadzał względem swych obywateli mój kraj, to po co miałem tam tkwić?

I dalej masz ten kubański paszport?
Tylko po to, żeby móc tam od czasu do czasu przyjechać. Dla ludzi, którzy podróżują po Europie czy USA może to brzmieć trochę śmieszne, ale tak właśnie jest.

A spotkały Cię jakieś nieprzyjemności ze strony reżimu?
Na szczęście nic traumatycznego. Zatrzymał mnie tylko kiedyś policyjny patrol, żeby mnie wylegitymować. Zauważyli, że mam w portfelu dwa amerykańskie dolary, co na Kubie było wówczas masą pieniędzy. Chcieli mnie aresztować, mówili, że wpadłem w poważne kłopoty, ale po chwili kazali odejść. Tyle że swoich pieniędzy już nie odzyskałem.

Omar Sosa

Pianista i kompozytor. Urodził się na Kubie, mieszkał i studiował w Ekwadorze oraz Kaliforni, teraz koncertuje w Europie, Afryce, Azji i Amerykach. W jego muzyce odzywa się wiele, często skrajnie różnych elementów. „Muzyka jest wszędzie, dlatego tak się za nią uganiam. I wcale nie zamierzam przerywać tej podróży. Ostatnio zakochałem się w muzyce Mongolii i Aborygenów, powoli odkrywam też Europę. Ale chcę zakosztować kultury całego świata” – mówi Sosa. Udowadniał to już wiele razy, nagrywając rewelacyjne płyty nawiązujące do jego afrykańskich korzeni („Free Roots”), czy nieco późniejsze, zaliczane do najlepszych albumów w nurcie world music i nominowane do naród BBC oraz Grammy („Pictures of Soul”, „Mulatos”). Krytycy prześcigali się w zachwytach: „Sosa to prawdziwie oświecony umysł muzyczny”, „wyprowadził muzykę afrokubańską w niedostępne dla niej dotąd rejony”. Dowodzą tego jego dwa najnowsze albumy. Nagrany z hamburskim NDR Big Bandem „Ceremony”, na którym Sosa żongluje nastrojami niczym wytrawny cyrkowiec, oraz solowy „Calma”, będący czystą poezją dźwięków.
TJH

A jak było z muzyką? Wolno było słuchać jazzu?
Nie mogliśmy słuchać żadnej muzyki amerykańskiej, bo była to „muzyka kapitalizmu”. Ale wiesz jak to jest, kiedy mówisz dziecku: „nie rób tego”, weźmie się za to ze zdwojoną siłą. Słuchaliśmy więc zakazanej muzyki w podziemiu. Mieliśmy takie małe radio i zbieraliśmy się codziennie tuż po pierwszej w nocy, żeby posłuchać tej zakazanej muzyki. Ze dwadzieścia głów wokół jednego odbiornika. A w głośnikach dźwięk audycji radiowej prosto z Miami: Kool and the Gang, TOTO, Tower of Power. To chyba dlatego wielu Kubańczyków marzy o tym, żeby uciec właśnie do Miami. Tego jedynego miejsca na świecie. To ich marzenie i życiowy cel.
Na szczęście na Kubie istnieje bardzo silne przywiązanie do tradycji. Tylko dzięki niej funkcjonuje jeszcze w naszym kraju kultura i sztuka. I jest wyjątkowo silna. Mamy wspaniałe tradycje, a kiedyś także bardzo wysoki poziom edukacji. To sprawiało, że skupiałeś się na swoim celu i wiedziałeś, co chcesz robić w życiu. Potem jednak przychodziło zderzenie z rzeczywistością. Okazywało się, że nie ma szans na realizację marzeń w kraju i trzeba było podjąć decyzję o ucieczce.

A co to są muzyczne tradycje Kuby?
To mieszanka muzyki kubańskiej, religijnej, która z kolei jest fuzją katolicyzmu i tradycyjnych wierzeń afrykańskich, a do tego jeszcze element tradycji amerykańskich big bandów. Wszyscy ci najwięksi jazzmani grali na Kubie w latach 50. W kasynach, hotelach, klubach. Mieliśmy bardzo bogate życie kulturalne i najlepszy na świecie kabaret – „Tropicana”. Ta tradycja nie przepadła. Nawet jeśli rząd robi wszystko, by wyciąć z niej wpływy amerykańskie.

Ale Ty wyemigrowałeś.
Nie lubię tego terminu, bo kiedy wyjechałem z Kuby, kilka razy usłyszałem, że jestem „emigrantem”. Na Kubie nie używaliśmy nigdy tego słowa. Uciekłem, bo potrzebowałem odnaleźć wolność.

Omar Sosa
na płytach [1]

„Ceremony”
Omar Sosa & NDR Big Band
Skip Records

Sosa z lekkością sięga tu po afrykańskie i latynoskie brzmienia. W jazzowe improwizacje wplata kołyszące rytmy salsy, porywającej brazylijskiej samby, a nawet elementy rocka, by za chwilę zaskoczyć nas totalną zmianą nastroju. Pozwala także na popis wiolonczelisty Jaquesa Morelenbauma (grał z legendą bossa novy Jobimem). „Ceremony” to muzyka, która kojarzyć się może bardziej z kameralną klasyką czy kompozycjami argentyńskiego mistrza tango nuevo Astora Piazzolli, a nie z muzyką kubańską czy jazzem. I właśnie w tym rzecz. Sosa miesza style i nastroje, ale – najważniejsze – nie traci przy tym lekkości, ani zadziwiającej w tym kontekście spójności.
TJH

I odnalazłeś ją w Ekwadorze czy Afryce.
Jeszcze wcześniej odwiedziłem Meksyk. A Afryka? Wielu rzeczy tam nie ma, ale wolność to akurat uczucie, którego ci tam nie zabraknie. Ja natomiast swoją wolność odnalazłem w muzyce. I to nie tylko afrykańskiej. Jednym z moich muzycznych bohaterów jest Fryderyk Chopin. W latach 80. równo przez rok słuchałem w kółko tylko jego muzyki. Aż w końcu żona powiedziała: „Omar, ty chyba masz jakiś problem?!”. Wytłumaczyłem jej wtedy, że ta muzyka po prostu do mnie przemawia. Choć tak między nami mówiąc, sam przez moment myślałem, że może faktycznie coś jest jednak ze mną nie tak. Potem, przez kolejny rok wsłuchiwałem się w nagrania Theloniousa Monka. Taką mam monotematyczną przypadłość. Potem jednak zacząłem się zmieniać, głównie z powodu mojej rodziny, dzieci. Bo zrozumiałem, że mogę tworzyć lepszą muzykę tylko wtedy, kiedy sam stanę się lepszym człowiekiem i spróbuję połączyć emocje z procesem tworzenia. Tego się nauczyłem od rodziny. I taka jest moja najnowsza płyta. Solowa i prosta. Tak jak życie.

Proste i piękne?
Tak. Bo to przecież tylko my sprawiamy, że coś może się stać zbyt skomplikowane. Jedną z najbardziej szalonych cech ludzkości jest pragnienie imponowania innym. Ale jeśli robisz w życiu coś tylko po to, by dobrze wyglądać w cudzych oczach, to nie jesteś szczery sam ze sobą.

Swoje podróże po ucieczce z Kuby zacząłeś od Ekwadoru i Afryki, potem ruszyłeś na podbój USA, a ostatnio widziano Cię w Hamburgu. Jesteś muzykiem czy podróżnikiem?
Cały świat jest dla mnie jak duży dom, tyle że z wieloma pokojami. Kocham ten świat, bo to jedyna rzecz, jaką mamy i z której powinniśmy się cieszyć. Czasem się tylko zastanawiam, dlaczego tak bardzo chcemy go zniszczyć? Dla konsumpcji? Pieniędzy? To okropne, że wszystko dziś kręci się wokół pieniędzy i nie mamy nawet czasu, by nacieszyć się cyklem narodzin, który rozgrywa się tuż przed naszymi oczami. Może jestem naiwny, ale cieszę się, że taki właśnie jestem. Staram się naprawiać świat poprzez muzykę. I przez nią pokazywać moją miłość do świata.

Omar Sosa podczas koncertu 6 października 2008,
w Filharmonii Narodowej w Warszawie / arch. Era Jazzu

A skąd u Ciebie muzyka, przecież w Twojej rodzinie nikt nie grał na żadnym instrumencie?
To prawda. Ojciec był nauczycielem filozofii i historii, a matka obsługiwała teleks w lokalnej firmie. Wszyscy członkowie rodziny z mojego drzewa genealogicznego kochali jednak muzykę, czuli ją i wciąż czują. Myślę więc, że to moi praprzodkowie starają się przeze mnie przemawiać. To musi być jakaś siła wyższa. Kiedy komponuję, bazuję raczej na swojej intuicji. Nie kładę przed sobą zeszytów z zasadami i techniką, ale po prostu gram i piszę.

Omar Sosa
na płytach [2]

„Calma”
Ota Records

Solowa, piąta płyta Sosy. Suita złożona z trzynastu improwizowanych miniatur, wyraźnie zaplanowanych i bardzo zgrabnie skomponowanych, w których stylistyka współczesnego, kameralnego jazzu miesza się z inspiracjami klasyką XX wieku (nawiązania do „Pietruszki” Igora Strawińskiego). A obok: zabawa z pogłosem, delikatna preparacja fortepianu, długie wybrzmiewanie dźwięków i równoprawnych pauz – wszystko to sprawia, że „Calma” to dzieło dopracowane do perfekcji. Sosa nie byłby sobą, gdyby do nagrania nie dorzucił jeszcze dźwięków ukochanej przez niego Afryki. Z komputera odzywają się więc delikatne „niby-śpiewy” czy etniczne zawołania, albo rytmiczny puls brzmiący jak odgłos tupiących po wodzie stóp. Na to wszystko pianista odpowiada energiczną, choć zatopioną w bardzo wyciszonej dynamice improwizacją. Subtelna poezja dźwięków.
TJH

A nie chciałeś zostać klasycznym pianistą?
Kocham muzykę poważną, ale nie jestem aż tak dobry technicznie, żeby wykonywać ją na koncertach. Brakuje mi też dyscypliny. Zresztą to, co dziś ludzie nazywają muzyką klasyczną, dla jej autorów „klasyczne” wcale nie było. I ja też tego tak nie nazywam. Dla mnie to po prostu muzyka. Mogę ją zagrać, choć to wymagałoby sporych przygotowań. Wolę więc grać swoje kompozycje, albo to, co mi po prostu przychodzi do głowy. Tym bardziej, że na świecie jest wielu klasycznych pianistów, którzy trenują i robią to świetnie. A ja czuję się wspaniale grając to, co czuję. Oczywiście kocham muzykę Chopina i Strawińskiego, ale wolę jazz.

Co jest w jazzie takiego wyjątkowego?
Jazz to filozofia wolności. To coś, czego nie znajdziesz w muzyce klasycznej, choć próbowali już tego wielcy mistrzowie gatunku. I taka filozofia do mnie przemawia. Improwizujemy bazując na naszej tradycji, a jednocześnie dodając do niej na przykład elementy latino. I pewnie dlatego ludzie mi mówią, że nie jestem czystym Kubańczykiem, ani Afrykaninem, a tym bardziej, że nie gram jazzu. OK. Jak dla mnie to super. Robię to, co mi się podoba. I może właśnie dlatego każdy członek mojego zespołu pochodzi z innego kraju.

I każda Twoja płyta jest diametralnie inna.
I to jest właśnie to, co kocham! Różnorodność. To mój pomysł na muzykę. Dlatego też nie chcę się zamykać w terminologii jazzu, bo język jazzu zawsze będzie ten sam. Można to zresztą zaobserwować w jazzie europejskim. Dla mnie to już prawie muzyka klasyczna, tyle, że z bębnami i basem.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.



Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.