Najmłodsza naczelna na świecie
Tim Becker CC BY-NC-ND 2.0

27 minut czytania

/ Literatura

Najmłodsza naczelna na świecie

Rozmowa z Ewą Penksyk-Kluczkowską

Nie trzeba było mieć żadnego rozeznania rynku. Trzeba było wydawać, co podleci, wszystko się sprzedawało w ogromnych nakładach – o rynku książki na początku lat 90. opowiada redaktor naczelna legendarnego wydawnictwa Phantom Press

Jeszcze 7 minut czytania

ADAM PLUSZKA: Kiedy Phantom Press upadł?
EWA PENKSYK-KLUCZKOWSKA: Chyba w 1994 roku, nie pamiętam dokładnie, bo mnie już tam wówczas nie było. Zresztą ważniejsze jest, kiedy powstał. A mianowicie w chwili, gdy byłam na IV roku studiów. Ukazał się wtedy „Czarnoksiężnik z Archipelagu” i wzbudził euforię, bo poprzednie wydanie, Wydawnictwa Literackiego, było białym krukiem. Na stronie redakcyjnej tego „Czarnoksiężnika” jako redaktor widniał nasz kolega z roku. Szok i niedowierzanie. Do tej pory tłumacze, redaktorzy byli w naszym wyobrażeniu ludźmi z lepszego białka. Do głowy nam nie przychodziło, że moglibyśmy pracować w wydawnictwie, w Gdańsku wydawnictw było zresztą niewiele i niewielkich. A tu proszę, gdańskie wydawnictwo wydało Ursulę Le Guin i pracował tam „nasz” Artur. Kto żyw, ruszył po pracę. W każdym razie kto żyw z naszego roku.

Mieliście na roku wielu wyróżniających się?
Nie tyle na roku, co na całym wydziale. W holu Humany Uniwersytetu Gdańskiego toczyło się tak barwne życie, że czasami żal było chodzić na zajęcia. To były czasy Totartu, nieustającego fermentu, człowiek miał poczucie, że jak pójdzie na półtorej godziny dialektologii, to ominie go jakaś wielka rewolucja. Tymon Tymański studiujący anglistykę często przychodził na uczelnię z kontrabasem i grał nam koło wydziałowego baru ze swoim przyjacielem Mikołajem Trzaską free jazz. Rok czy dwa lata później założyli zespół Miłość i kompletnie zmienili polską muzykę jazzową. A jednocześnie gdyby człowiek nie poszedł na wykład z romantyzmu, nie usłyszałby, że Mickiewicz chciał wkonwulsyjnić się do nieba, by porwać stamtąd miecz sprawiedliwej kary.

Jak wyglądała twoja ścieżka kariery w Phantom Pressie?
Ci, którzy dotarli do Phantom Pressu pierwsi, Jacek Foromański i Iza Jakul, zostali redaktorami. Ja zostałam maszynistką, a i tak czułam się wybrańcem losu. W dobie przedkomputerowej tekst po redakcji trzeba było przepisać. Robiłyśmy to na spółę z przyjaciółką, studentką medycyny. Ona dyktowała tekst z uwzględnieniem poprawek, ja wstukiwałam. Bardzo szybko pisałam na maszynie, w tempie profesjonalnym, więc nieźle zarabiałyśmy. Po chwili zostałam podredaktorką – robiłam pierwszą redakcję. A potem zostałam redaktorką. A potem zastępczynią redaktor naczelnej. A potem redaktor naczelną. W lutym 1991 roku pierwsze zarobione na maszynopisaniu pieniądze zainwestowałam w ryzę papieru i korektor do maszyny, w grudniu 1991 byłam redaktor naczelną największego wydawnictwa w Polsce. I najmłodszym naczelnym na świecie (podobno sprawdził to nasz dyrektor). Zastępcami została dwójka moich przyjaciół, Iza i Jacek, i święcie wierzyliśmy, że zmieniamy świat na lepsze.

W jaki sposób?
Nie pamiętam, nie psuj mi, po prostu takie mieliśmy wyobrażenie. Pewnie typowe dla okresu transformacji, który naszemu pokoleniu dał możliwości rozwoju zawodowego naprawdę niewyobrażalne. Zapał i oddanie nas rozpierały i wyraźnie kontrastowały z postawami „starych” redaktorów, z którymi zdarzało się nam współpracować. Pewnie, brakowało nam doświadczenia, często brakowało pokory, na pewno brakowało fachowej porady, ale za to chętnie wypruwaliśmy sobie flaki. Do dziś spotykamy się wszyscy z branżową krytyką, że w naszych książkach było pełno błędów.

Ewa Penksyk-KluczkowskaEwa Penksyk-Kluczkowska
ur. 1968, ukończyła filologię polską na Uniwersytecie Gdańskim. Była redaktor naczelną wydawnictwa Phantom Press International, stworzyła serwis ksiazki.wp.pl, pracowała w wydawnictwie słowo/obraz terytoria. Przetłumaczyła ponad 70 książek, zredagowała kilkaset.
Na przykład w 1991 Phantom Press dostał antynagrodę Złoty Meteor za jakość tłumaczeń książek science fiction.
Złoty Meteor to epoka przed naszym nadejściem, dotyczył pierwszych książek, jeszcze Fantomu. My też puszczaliśmy dużo błędów, oczywiście, ale nie więcej niż znajdziesz w większości książek dzisiejszych wydawnictw – zwłaszcza jeśli porównać książki, za które nasza trójka rzeczywiście może wziąć odpowiedzialność, czyli wydane od 1992 roku i niepochodzące z redakcji warszawskiej.

Były dwie redakcje?
W 1991 roku Phantom Press kupił prawa po wydawnictwie Alfa i otworzył redakcję warszawską, która funkcjonowała przez kilka miesięcy.

Przerwałem ci. Zmienialiście świat na lepsze.
Nasze poświęcenie nie miało granic, potrafiliśmy nie spać po dwie doby, a jak się ma dwadzieścia parę lat, to ciężko uwierzyć, że taki niewyspany umysł trochę jednak szwankuje. Kiedy Jacek oddawał do druku „Dom pełen drzwi” Briana Lumleya, ze zmęczenia nie był w stanie ponumerować stron maszynopisu (a musiał to zrobić ręcznie, czarnym flamastrem, nie mógł kreślić, bo na jednej stronie dopuszczalne były trzy poprawki, czyli każdą pomyłkę musiał zamalowywać korektorem albo zaklejać papierową taśmą, tak zwaną gęsią skórką). Po paru próbach, których efektem była kolejność na przykład 40, 50, 60 albo 41, 52, 63, przyszedł mu z odsieczą kolega, który dyktował właściwe liczby. Taki tryb pracy nie był dobry, bo pośpiech nigdy nie służy książce. Na naszą obronę powiem, że ten pośpiech zawsze nas zaskakiwał.

Jak zima drogowców?
Możesz się natrząsać do woli. Nie. Nigdy się nie zdarzyło, że tłumacz dostał książkę na krótki termin albo że termin wydania z premedytacją został wyznaczony zbyt wcześnie. Nie – alarm rozbrzmiewał na późniejszym etapie: a to tłumacz się spóźnił, a to przekład jednak był fatalny i trzeba go było napisać od nowa.

Trochę partyzantka.
Tworzyliśmy nowy świat, musieliśmy sami, od zera opracować system pracy nad książką w niespotykanym dotąd tempie. Mieliśmy poczucie, że tworzymy coś wielkiego. Pracowaliśmy dniem i nocą, jeśli nie w wydawnictwie, to u Izy, która jako matka dwóch małych synków po dobranocce musiała być w domu. A do tego świetnie się bawiliśmy. Zawodowo był to najbarwniejszy okres mojego życia.

Uczyliśmy się na błędach – najpierw błędach poprzedników, później swoich. Nikt wówczas nie oddawał tłumaczenia w pliku, tylko w maszynopisie albo rękopisie, po kolejnym etapie prac tekst przepisywały maszynistki. Dzisiaj każda osoba pracująca nad tekstem zmniejsza liczbę literówek – wtedy przy każdym przepisywaniu dołączały nowe literówki (nawet jeśli stare znikały). Niewiele było maszynistek perfekcyjnych.

W naszych książkach były błędy, ale przyświecał nam etos: książka jest celem nadrzędnym i zrobimy wszystko, żeby udała się najlepiej. Czasami nasze „wszystko” nie wystarczało, bo nie czarujmy się – studia polonistyczne o specjalizacji nauczycielskiej nie przygotowywały do tego zawodu, a innej specjalizacji u nas wtedy nie było. Pilnie się douczaliśmy, co w połączeniu z talentem stylistycznym dawało świetne efekty. Nigdy później nie spotkałam się z tym, żeby cały zespół redakcyjny był tak skupiony na tej nadrzędności celu. Hania Mirska-Grudzińska, która odpowiadała za teksty okładkowe, stawała na głowie, żeby wypadły one gustownie, nie sprowadzały się do hasła „Przeczytaj – nigdy nie zaśniesz”, żeby miały ręce i nogi. Sprawdzała wszystko po dziesiątki razy i wszystkich nas pędziła do tropienia literówek, nie było wymówek, że jesteś jakimś naczelnym czy inną królową. Zresztą Hania była zawsze pierwsza do bicia, bo okładkę, wiadomo, cała firma sobie poczytała i każdy miał coś do powiedzenia. Cały czas niestrudzenie pracowaliśmy nad tym, by błędów było jak najmniej. Dzisiaj patrzę na literówki i błędy w tłumaczeniu wydawnictw z samego szczytu i myślę, że może czas już odpuścić temu Phantom Pressowi. Zresztą obrywaliśmy za cały rynek, nie tylko za siebie, bo wydawaliśmy najwięcej.

Dlaczego was wrzucono na głęboką wodę? Nie było nikogo z doświadczeniem?
Mogę tylko zgadywać: zastaliśmy już jakiś system i zdecydowało powszechnie pokutujące przekonanie, że książkę tłumaczy ktoś, kto zna angielski, a potem poprawia ją ktoś, kto zna polski, przy czym „ktoś” znaczy ktokolwiek. Próbki sprawdza dziennikarka, no bo przecież się zna na języku (i znała się, fakt), maszynistka przepisuje, drukarz drukuje, no, wydaje się to proste. I przy kilku książkach ten system pewnie się sprawdzał, skoro książki wyszły i się sprzedały, pomimo błędów. Potem liczba tytułów zaczęła rosnąć i trzeba było rozbudować system. Naprawdę nie było wówczas kadr, które by się sprawdziły w tym tempie.

Kogo można było zatrudnić? Naczelnego ze „starego” wydawnictwa? Nie odnalazłby się w tym. To też charakterystyczne dla okresu transformacji – stare kadry musiały się dopiero przestawić. Może gdyby od początku siedział w Phantom Pressie taki ktoś, kto by nadążył za zmianami... Ale nie siedział, natomiast na stanowisku czekaliśmy my – stachanowcy kapitalizmu, jak ktoś nas nazwał, gotowi do czynu ponad siły. Nie mieliśmy wyjścia, musieliśmy trochę oszaleć. Niepodjęcie tych obowiązków, rezygnacja z pracy nie wchodziła w grę. Przecież złapaliśmy Pana Boga za nogi! Stanowiliśmy takie zbiorowisko szaleńców, wyznawców książki, byliśmy gotowi dla niej zrobić wszystko. Przekraczaliśmy granice, których nie powinniśmy przekraczać, ale wyłącznie dlatego, żeby czytelnik dostał do rąk upragnioną powieść. Wówczas naprawdę czekało się na książki, nie był to efekt marketingowych gierek. Pomyśl, że w połowie lat 80. czytaliśmy „Diunę” wydaną przez Iskry, a na polski przekład drugiego tomu czekaliśmy do 1992 roku. Wyobrażasz sobie, że czekasz siedem lat na drugi tom ukochanej książki?

Wiążą się z tym też odczucia, które dzisiaj trudno przekazać – wtedy nawet nam się nie śniło, że kiedyś dostaniemy do ręki ciąg dalszy „Diuny”. A że będziemy nad nim pracować? Że to dzięki nam czytelnik dostanie ją do ręki?

Były jakieś mroczne strony?
Owszem. Największą bolączką były tłumaczenia. Bo widzisz, nie było wówczas tłumaczy. To znaczy byli, ale za mało. Każdy, kto znał angielski, mógł dostrzec w sobie translatorski potencjał, bo zasadniczo ludzie uważają, że do tłumaczenia książek wystarcza znajomość angielskiego. Że jeśli ktoś rozumie tekst, to i zapisze go po polsku, jak należy. Chętni przychodzili po próbkę, tłumaczyli ją i na podstawie tej próbki dostawali książkę lub nie. Większość nie dostawała. Archiwum próbek odrzuconych było opasłe, a próbek przyjętych chudziutkie. Często się okazywało, że tłumaczowi przyjętemu pewnie ktoś pomógł zrobić próbkę albo że chętny do tłumaczenia jest czyimś krewnym, więc pomimo fatalnej próbki musi dostać pracę.

To samo dotyczy redakcji – nie każdy polonista świetnie zna polski (znam sporo polonistów, którzy uważają, że rzeczowniki odczasownikowe są czasownikami), nie każdy ma umiejętność dostrzegania błędów, a już zupełnie niewielu potrafi poprawiać tekst literacki. To może truizmy, ale tylko dla fachowców. Odziedziczyliśmy niezły bałagan jakościowy i próbowaliśmy go uporządkować.

Pamiętasz, ile wydaliście tytułów między 1990 a 1993? Mówi się, że to najprężniejszy okres.
W 1990 wychodziły pojedyncze tytuły, w tym „Czarnoksiężnik” i „Grobowce Atuanu”. A w 1993, w szczytowej fazie, do drukarni wysyłaliśmy 48 tytułów miesięcznie.

48 tytułów miesięcznie? Ile was tam pracowało? Przecież to półtorej książki dziennie!
Redaktorów na etacie było w pewnym momencie dwunastu. Dwie osoby pracowały nad tekstami na okładki, sześć pań korektorek robiło na komputerach pierwszą korektę, składało pięciu składaczy. Co tydzień wysyłaliśmy do drukarni 12 tytułów, przy tym kilka z nich to były romanse (z serii „Z różą” lub „Namiętności” – w tej pierwszej bohaterowie najwyżej się całowali, a reszta akcji kryła się pod zdaniem typu „I stało się to, co się stać musiało”), książki krótkie i przygotowane w zapasie. Poza tym w każdej wysyłce musiała być duża SF, mała SF, duży horror, mały horror, sensacja itd. Zestaw gatunkowy był mniej więcej stały.

Seria „Słodkie marzenia” Phantom Press

Nie mieliście wrażenia, że pracujecie w zbyt szybki tempie?
W dzisiejszym świecie jest to tempo powszechnie uważane za normalne. Ale w porównaniu do norm zastanych było chore. Za komuny redaktorzy pracowali na etatach i opracowywali książkę tyle, ile trzeba, koniec, kropka. Ten system też nie był jednak idealny. Wiem, że było wielu świetnych redaktorów, ale ilekroć my chcieliśmy skorzystać ze starej gwardii, okazywało się, że taki gwardzista tylko wstawia lub wyrzuca przecinki, niewiele dokonuje zmian stylistycznych, a o porównaniu z oryginałem w ogóle nie ma mowy. Zastrzegam – to na pewno wyjątki.

Dostaliśmy kiedyś list od emerytowanej redaktorki wydawnictwa Czytelnik, która napisała do nas poruszona haniebnym błędem w „Karaibskiej tajemnicy” Agathy Christie. Gdy już zwalczyliśmy poczucie krzywdy (książka została przygotowana w redakcji warszawskiej, nie mieliśmy z tym błędem nic wspólnego), wyczytaliśmy z tego listu coś, co jak najbardziej dotyczyło nas, a było to zdanie: „Redaktor nie musi wszystkiego wiedzieć, ale musi wiedzieć, co sprawdzić, i wiedzieć, gdzie sprawdzić”. Święte słowa. Można się nauczyć na pamięć wszystkich reguł językowych, można mieć ogromną, polihistoryczną wiedzę, ale w pracy redaktora niezbędna jest redaktorska intuicja. Łatwo odróżnić tekst przetłumaczony na język polskopodobny od przetłumaczonego na polski, ale o wiele trudniej wyłuskać na przykład dosłownie przełożony idiom, zwłaszcza jeśli tłumacz, sam nie rozumiejąc, co napisał, stanie na głowie, by tę kaleczną frazę fantazyjnie ozdobić barwnym słowem czy dowcipem.

Ale zdarzali się także lepsi tłumacze?
O tak. Moim ulubionym przykładem jest Marek Cieślik, który przyszedł po książkę na debiut i od progu oznajmił, że nie będzie robił ani horrorów, ani romansów (a na debiut obowiązywało frycowe w postaci przedstawiciela któregoś z tych dwóch gatunków). Zerknięcie na sprawdzoną próbkę tupeciarza (z fantastyki) ujawniło, że zachwyca. Dostał do tłumaczenia Delany’ego i zachwyca do dziś, bo parę miesięcy temu wszyscy wychwalali jego przekład „Strefy Gazy”.

WizytówkaPhantom Press zasłynął głównie horrorami. A co jeszcze? Powieści dla młodzieży? Pornosy?
Ej, Phantom Press zasłynął głównie fantastyką. Romansów wydawaliśmy dużo, bo na rynek polski chciał wejść Harlequin i pan dyrektor wpadł na pomysł, że ich nie wpuści, bo będzie zajęte. W literaturze dziś zwanej Young Adult też byliśmy prekursorami. Wydawaliśmy najsłynniejszą młodzieżową serię na świecie, „Sweet Dreams” – w ogóle nie chwyciła. Podobnie romansowa seria „Druga szansa”, dla ludzi, którzy budują życie od nowa. Z okazji jej wejścia na rynek Phantom Press zainwestował w reklamę telewizyjną o Annie, która w bardzo dojrzałym wieku dwudziestu ośmiu lat jest po przejściach i pragnie miłości. Anna nie pomogła.

I nie pornosy, tylko erotyki. Ech… To nie było łatwe. Ani dla tłumaczy, ani dla redaktorów. Natomiast do pewnego momentu sprzedawały się świetnie. Ludzie pisali listy, pytali, kiedy ukaże się druga część „Niewolnicy Lidiru” (nigdy się na szczęście nie ukazała). Jak już się zrobiło krucho z pieniędzmi, dyrektor kupował slajdy od krajowych fotografików, tam krajowych, trójmiejskich! W związku z tym na jednej z okładek erotyków ujrzałam siostrę mojej koleżanki z liceum. A na okładce romansu koleżankę z redakcji, która wcześniej pracowała jako fotomodelka i pozowała do reklamy wytwórni pierza i puchu. W mojej enerdowskiej koszuli nocnej!

Właśnie, Phantom Press słynie z okładek. Kto za nimi stał?
Twórcy. Pasjonaci tworzenia okładek. Spuśćmy na to zasłonę milczenia. Potem owszem, prawdziwi graficy. No i okładki akceptował dyrektor, który również upiększał te jego zdaniem zbyt nudne. Redakcja nie miała nic wspólnego z bojownikami, którym ręka wyrastała z talii. Nic a nic. Pamiętam wiele przegranych bitew, w koszmarnych okładkach przecież kryły się nasze ukochane książki, chcieliśmy, żeby były piękne. Ale pogodziliśmy się z losem i robiliśmy, co było w naszej mocy.

W styczniu 1993 roku okładkami zajęła się Agnieszka Wójkowska i zrobiło się prawie normalnie (prawie, bo nadal zajmował się nimi również dyrektor). Wiem, oczywiście, że okładki Phantom Pressu to niewyczerpane źródło uciechy. Widać po nich zachłyśnięcie modnymi środkami wyrazu: tłoczenia, złocenia i inne zdobienia. Estetyka epoki transformacji dzisiaj się nie broni. Ale przynajmniej mamy o czym rozmawiać.

Czy dyrektor decydował również o zakupie kolejnych tytułów? Musiał mieć spore rozeznanie rynku.
Nie trzeba było mieć żadnego rozeznania rynku. Trzeba było wydawać, co podleci, wszystko się sprzedawało w ogromnych nakładach. Do czasu, niestety.

Skąd w ogóle trzy nazwy? Phantom Press, Phantom Press International, Fantom Press?
Najpierw był Fantom Press, potem Phantom Press International skracany na potrzeby okładkowe. Iza mówi, że „International” pojawił się wraz z wejściem do firmy Richarda Wojtaka z Wielkiej Brytanii. Żeby była bardziej zagranica, F przeszło wówczas w Ph. To dość charakterystyczne dla tej epoki – i zmienność nazw, i international.

Tak jak sprzedawanie książek na łóżkach polowych?
W Trójmieście od upadku komuny działała firma Conrad, która zorganizowała sieć stolików z książkami. Stolików, nie polówek. Były to zacne stoły składane, ze sklejki. Tak, tam też pracowałam. Podobnie jak wielu późniejszych pracowników Phantom Pressu. Na stolikach, w przeciwieństwie do księgarni, sprzedawano książki wolnorynkowe. Po wolnorynkowych cenach, nieraz wprawiających w osłupienie klientów. Ach, jacyż to byli złaknieni klienci! Te Ludlumy, MacLeany, Tolkieny, Kuchnie świata Tentena, Emmanuelle, jak to się sprzedawało! Kto by pomyślał, że bestsellerem może być na przykład „Kuchnia chińska”? Od niej Tenten zaczął swoją serię, choć tom miał nr 3. Cały naród ruszył pichcić kurczaka po syczuańsku. W moim domu stała bardzo zniszczona, oprawiona w bure płótno „Kuchnia polska” i nagle pojawiło się to lśniące cudo jak z bajki. Co mnie w ogóle obchodziło, czy ja lubię kuchnię chińską!

Czym się różniła książka wolnorynkowa od niewolnorynkowej?
Książka na stoliku się sprzedawała. Książka w księgarni spoczywała. W księgarniach rzadko pojawiały się tytuły pożądane, za to były po starych cenach. Nie pamiętam już, skąd się to brało, ta różnica w cenie, na pewno nieraz stolikowe ceny narażały nas na wyzwiska – że złodzieje, spekulanci. Książki stolikowe, wolnorynkowe sprzedawały się w niebosiężnych nakładach. A jeśli tłumacz miał umowę na procent… ho ho. Pewien tłumacz opowiadał mi, że za honorarium za MacLeana wybudował sobie dom w Warszawie. Co tydzień chodził do wydawcy i dostawał paczki banknotów. Zazdrościmy, co?

W 1992 zostaliście wydawcą roku.
Należało nam się. Wydaliśmy mnóstwo tytułów, na które czekała cała Polska, zaczynając od całości „Kronik Diuny” Franka Herberta. Do tego czasu udało się też znacząco dokręcić śrubę w kwestii jakości tłumaczeń i prac redakcyjnych.

Seria „Nekroskop” Briana LumleyaSeria „Nekroskop” Briana Lumleya

Phantom Press dorobił się kilku flagowych autorów. Brian Lumley.
Nasza duma. I trochę wyrzutów sumienia. Niektóre jego książki były tak gruntownie poprawiane, że pewnie przydałoby się je teraz ponownie przetłumaczyć i dowiedzieć się, co Lumley tak naprawdę napisał. Dostaliśmy przekład „Domu pełnego drzwi” absolutnie nie po polsku. Znajdowało się w nim między innymi moje ukochane wyrażenie „jądro wielobocznej kuli”. Nigdy nie poznaliśmy tłumaczki, więc fantazjowaliśmy sobie, że nie istnieje, a biednego Lumleya tłumaczył robot albo kraby, które zbiegły od Guya Smitha. Oczywiście odrzucenie przekładu już nie wchodziło w grę, więc podzieliliśmy książkę na trzy zespoły i pisaliśmy ją po polsku. Na koniec tata Jacka, pisarz, ją ujednolicił. Później nie wahaliśmy się już z odrzucaniem przekładów – jeśli były nienaprawialne, to nie trafiały do redakcji. Dzisiaj wyznanie: „Napisaliśmy książkę od nowa” brzmi strasznie, ale przecież takie rzeczy wciąż się dzieją – książkę się poprawia, a pseudotłumacz dołącza ją do swojego dorobku. Wracając do „Domu pełnego drzwi”: przez całe życie spotykam osoby, które uwielbiają tę książkę i zawsze wtedy wzdycham: „Nieźle nam wyszedł, kto by pomyślał”.

Jestem zatem kolejną osobą. Nie zapominajmy o cyklu o Nekroskopie.
Rewelacyjny, prawda? Jeśli najbardziej lubisz pierwszy tom, to też nad nim bardzo pracowaliśmy. Bałam się jak diabli, ale redagowałam. Tak tu szastam opowieściami o łamaniu praw autorskich, że może zastrzegę, że nowa ustawa o prawie autorskim się dopiero pisała.

Dalej: Guy N. Smith.
Ojciec krabów, które umarły na raka. Cudowna perwersja.

Nie! Pisarz, który przeorał mi wczesną młodość i tylko tyle?
No dobrze. Podobno (!) jak Richard Wojtak odwiedził go w domu, to Guy N. Smith przyjął go na golasa.

Książki Guya N. Smitha wydawane przez Phantom PressKsiążki Guya N. Smitha wydawane przez Phantom Press

Salman Rushdie.
No tak, musieliśmy do niego dojść. Pracom nad „Szatańskimi wersetami” rzeczywiście towarzyszyły ogromne emocje, to nie są żadne legendy. Phantom Press zakupił prawa od agencji Gerd Plessl na targach w Warszawie i z nikim nie musiał się o nie bić. Książka trafiła do tłumacza, któremu zapewniono całkowitą anonimowość, bo jak może pamiętasz, zamordowano japońskiego tłumacza, ciężko raniono włoskiego, podkładano bomby w siedzibach wydawców. Nie wiem, czy kiedykolwiek w życiu równie pilnie strzegliśmy jakiejś tajemnicy. Nie mogliśmy podać copyrightu, ISBN-u (choć go książce przyporządkowaliśmy), autora okładki… Nagle się okazało, że nie możemy podać nic. Ubłagaliśmy dyrektora, by zrezygnował z ozdobnika, takiego tłoczonego gryzdołka, bo bardzo nam zależało na surowej estetyce okładki (zresztą po tym ozdobniku każdy by poznał, że to dzieło Phantom Pressu). Strona redakcyjna świeciła pustkami. Brytyjska drukarnia już z własnej inicjatywy nie podała swojej nazwy, dali tylko informację „Printed and bounded in EEC”. Naprawdę wszyscy się bali.

Owszem, często sobie dworowaliśmy z tych lęków, na przykład pewnego dnia dostałam kartkę pocztową z modlącym się Muammarem Kadafim, wypełnioną treścią: „Jak wy wydać Salmana, to my was wybuchnąć. Młamar K”. Najpierw się autentycznie wystraszyłam, mimowolnie, pomimo „Młamara” przez „ł”. A potem wytropiłam, że to dowcip Krzysia Gryndera z działu handlowego. Kartki z Młamarem rozdawano zresztą na Targach Książki w Warszawie.

„Szatańskie” poszły do druku, a Phantom Press czekał na nie jak na zbawienie, bo z pieniędzmi było już krucho. Tymczasem „Szatańskie” nie nadjeżdżały – jeden dzień spóźnienia, drugi, trzeci. Drukarnia zaklinała się, że TIR z nakładem odjechał. Ponieważ Phantom Press od dawna nie płacił drukarniom, to powstała koncepcja, że drukarnia wcale nie wysłała tych książek, tylko je aresztowała, żeby z nas wyciągnąć należności. Albo że porwali te książki fundamentaliści od Chomeiniego. Okazało się jednak, że czeski kierowca, gdy zjechał z promu bodajże w Hamburgu, uznał, że zamiast do Gdańska podjedzie do domu, do Czech. Nikomu jednak nie pochwalił się tą drobną korektą trasy. Zanim z tych Czech dotarł do Gdańska, zdążyliśmy się mocno zdenerwować. I to miał już być koniec klątw, „Szatańskie” poszły w miasto! Ludzie kupowali po kilka egzemplarzy. Gazety pisały. O nas pisały jak zwykle niekorzystnie, a my dalej milczeliśmy jak zaklęci. No i niestety, niemal natychmiast ukazało się pirackie wydanie, od naszego różniące się brakiem tłoczeń. Piraci wydrukowali mniej więcej dwukrotność naszego nakładu. A „Szatańskie” miały nas wyciągnąć z dołka.

Frank Herbert.
Wielki pisarz, cykl „Diuna” był bez dwóch zdań obiektem kultu. Specjalnie do tej serii zatrudniliśmy jako konsultanta znakomitego Sławomira Folkmana, który świat Diuny zna w nieprawdopodobnych wręcz szczegółach. Pierwszy tom był przedrukiem z wydania Iskier we wzorcowym tłumaczeniu Marka Marszała. Bułka z masłem. Drugą część przełożyła Maria Grabska – bardzo dobra tłumaczka. Wszystko wciąż szło świetnie. Przy trzecim tomie zaczęły się schody, a przy czwartym – ponury dramat. Zakupione tłumaczenia okazały się koszmarne. Cykl wydawniczy nie pozwalał na ponowne tłumaczenie, zatem rekonstrukcji dzieła musiał się podjąć Jacek z gronem konsultantów językowych i przede wszystkim Folkmanem. Efekt kilkumiesięcznej pracy spełnił oczekiwania, bo Phantom Press otrzymał w 1992 roku nagrodę europejskiego konwentu literatury SF Eurocon oraz polską nagrodę fantastyczną Śląkfa jako Wydawca Roku (imiennie dla Jacka).

Poznaliście któregoś autora osobiście?
Nie, co ty! Najnowocześniejszym narzędziem komunikacyjnym, jakim wówczas dysponowaliśmy, był faks, ale z nim też nie szaleliśmy, wysłanie faksu do Ameryki wiązało się z potwornymi kosztami, a trzeba było na przykład wysyłać Woody’emu Allenowi okładkę do akceptacji. Allen miał długą listę motywów, których nie można umieszczać na okładkach jego książek: nic żydowskiego, nic z okularami, nic z wydatnym nosem. A, przepraszam, poznaliśmy oczywiście Joannę Chmielewską (miłość mojej młodości) oraz Michała Błażejewskiego, który był naszym wykładowcą.

Dostawaliście dużo listów od czytelników?
Bardzo. Zwykle kończyły się prośbą o przesłanie książek. Zachowałam ulubiony list od wielbiciela horrorów. Niestety nie podał adresu zwrotnego.

List od czytelnika

Czegoś nie udało się wydać?
Wielu pięknych książek, chociażby „Niedokończonych opowieści” Tolkiena. I komiksu „Hobbit” w cudownym tłumaczeniu Jarka Kaczorowskiego i Tomka Lüftnera. Można raczej powiedzieć, że zbyt wiele udało się wydać – jednym z gwoździ do trumny Phantom Pressu był magazyn pełen niesprzedanych książek, na sumę bodajże ośmiu miliardów złotych.

Dlaczego książki przestały się sprzedawać?
O ile pamiętam, rynek nasycił się nagle i niespodziewanie. Kto szybko obciął liczbę tytułów, uszedł z życiem. W Phantom Pressie nikt z decydentów nie wykazał się odpowiednim refleksem.

Co dziś się dzieje z dawnym zespołem?
Moi dawni zastępcy, Iza i Jacek, pracują w Gdańskim Wydawnictwie Oświatowym. Przez GWO przewinęło się zresztą sporo osób z Phantom Pressu, bo i Piotr Borys (odpowiedzialny za cykl o Nekroskopie), i Mariusz Nowaczyński (to on trzymał za rękę umierające Kraby). Ja tłumaczę i redaguję, Hania Mirska-Grudzińska założyła wydawnictwo Marginesy. Prekursorskie czasy Phantom Pressu pozostawiły nam skłonność do tytanicznego wysiłku, a przede wszystkim połączyły nas na zawsze. Ta praca, w której tyle z siebie dawaliśmy, tak się wspieraliśmy, byliśmy sobie tak bliscy, to był przepiękny okres naszego życia. Nawet jeśli jesteśmy daleko od siebie i nie widujemy się latami, czujemy tamtą więź.

Cykl tekstów wokół tłumaczeń i tłumaczy publikowany jest we współpracy z Instytutem Kultury Miejskiej w Gdańsku – organizatorem Gdańskich Spotkań Tłumaczy Literatury „Odnalezione w tłumaczeniu” oraz festiwalu Europejski Poeta Wolności.







Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.