Śmierć frajerom

5 minut czytania

/ Film

Śmierć frajerom

Darek Arest

Bohaterowie „Botoksu” parzą się z psami, gwałcą pacjentki na stole operacyjnym i układają na półce rzędami dogorywające płody. Dla mocnego efektu Patryk Vega gotowy jest na wszystko – może z wyjątkiem rzetelnie wykonanej filmowej roboty

Jeszcze 1 minuta czytania

Przy okazji seryjnie produkowanych ostatnio filmów Patryka Vegi powstało określenie, które może się bardzo przydać w NIEinterpretowaniu „Botoksu”. Nie wiem, czy najnowsza produkcja została wymyślona jako część „Uniwersum Pitbulla”, ale częścią jakiegoś uniwersum musi być bez wątpienia, bo jego akcja z pewnością nie toczy się w naszej galaktyce. To, co oglądamy na ekranie, ma tyle wspólnego z Warszawą, ile filmowe Uniwersum Marvela z Nowym Jorkiem – wyciąganie z filmów Vegi wniosków na temat współczesnej Polski jest równie rozsądne, co skok z dachu Empire State Building w nadziei, że zostaniemy uratowani przez Iron Mana. Ciężko uwierzyć, że pierwszy „Pitbull” uwagę zwracał dobrym dialogiem i szorstkim realizmem. „Botoks” rysowany jest tak grubaśną kreską, że zawstydza rysunkowe karykatury. To makabryczny rewers grzejącego ludzkie serduszka „Na dobre i na złe”, w którym kwiatki, cukiereczki i ciasteczka zostały zastąpione flakami i odchodami przy zachowaniu równie odległego kontaktu z rzeczywistością.

Każde uniwersum rządzi się swoimi prawami i „Botoks” korzysta z tego przywileju odmawiając na przykład pomieszczenia się w ramach jakiegoś konkretnego gatunku. Znajdziemy tu ślad sensacyjnej intrygi i tonę skeczów o konstrukcji pożyczonej z obciachowego kabaretonu, ale słowo komedia pasuje tu równie kiepsko co kryminał. To kompilacja anegdot z udziałem postaci związanych ze służbą zdrowia: skorumpowanych lekarzy zbijających kokosy na aborcji, bezdusznych lokajów koncernów farmaceutycznych, które produkują leki na nieistniejące choroby, patologicznie skrzywionych ratowników medycznych przybijających piątkę ze zwyrodnialcami z domów pogrzebowych. Na marginesie majaczą leniwe pielęgniarki i analnie zafiksowani pacjenci. Relacje łączące bohaterów są często pretekstowe – służą ekonomicznemu zagospodarowaniu postaci i możliwości zaprezentowania największej ilości makabrycznych historii, które możnaby poprzedzić wyrażeniami „podobno”, „kumpel mówił” lub „w «Fakcie» pisali, że”.

„Botoks”, reż. Patryk Vega

„Botoks” jest przede wszystkim kinem atrakcji, a w każdej scenie może być nią coś innego: odrobina golizny, wymyślny akt przemocy, barwna makabra. Bohaterowie parzą się z psami, gwałcą pacjentki na stole operacyjnym, ślizgają się na płynach ustrojowych i układają na półce rzędami dogorywające płody. Dla efektu Vega gotowy jest na wszystko, może z wyjątkiem wykonania rzetelnej filmowej roboty. Wiele scen wygląda, jakby ekipie spieszyło się na następny plan zdjęciowy, a niektóre dialogi brzmią jakby aktorzy uczyli się ich z brudnopisu, który dostali do wglądu na dwie godziny przed rozpoczęciem zdjęć. Scenariusz goni za satysfakcją jak napalony kundel i zarzuca widzów boleśnie przewidywalnymi puentami. Należy po prostu spodziewać się najgorszego. Kto nie da w łapę, nie wybudzi się z narkozy, kto poczęstuje wódką, temu narzygają na stół. Skórka banana i upadek. Cały film złożony jest z takich sytuacji rozpiętych między punktem A i B, między którymi upływa zwykle mniej, niż trzy minuty. Gdy ktoś wspomina o wyjeździe do Paryża, wieża Eiffla pojawia się już w następnym kadrze.

„Botoks”, reż. Patryk Vega„Botoks”, reż. Patryk Vega. Polska 2017, w kinach od października 2017Szkoda że ten ping pong jest tak przewidywalny, bo polskie kino mogłoby skorzystać na zabawie złym gustem i obsceną, do których Patryk Vega ma nie tylko słabość, ale i niewątpliwy talent. Jego nowe filmy z „Uniwersum Pitbulla” mają w sobie urok bezwstydnie rozrzutnego kina eksploatacji, szafującego budżetem i aktorskim potencjałem. „Nowe porządki” ogląda się chwilami jak klasyczną „Cobrę” z Sylvestrem Stallone – antidotum na zbyt złożoną rzeczywistość, w której czarne charaktery nie zawsze można rozpoznać po subtelnych atrybutach w rodzaju cygara, zestawu kijów golfowych i śliny ściekającej z kącików ust. To, co sprawdza się w obrębie gatunku i związanej z nim umowności, traci jednak urok w tym chaotycznym maratonie anegdot, zwłaszcza, gdy grotesce zaczyna się wydawać, że romansuje z realizmem i staje w obronie wartości, jako symbol zła obierając sobie aborcję. W ten sposób cyfrowo wmontowane w obraz abortowane płody stają się częścią tego samego arsenału, do którego należy wciśnięty w odbyt flakon perfum.

Ciekawe, że film obywa się bez bohaterów pozytywnych. Gdyby w kosmosie jakaś obca cywilizacja decydowała właśnie o naszych losach, musielibyśmy żyć nadzieją, że „Botoks” nigdy do niej nie trafi. Cztery główne protagonistki zyskują jedynie dzięki temu, że ustawiono je na tle grupy wyjątkowo odrzucających mężczyzn i dzięki indywidualnym wysiłkom zespołu aktorskiego. Zważywszy na to, jak przedstawione są w film dorosłe osobniki gatunku homo sapiens, dziwne wydają się względy, jakimi cieszy się tu młode życie. Gdyby ktoś popełnił ciężki błąd i „Botoks” zinterpretował, wyszłoby na to, że trzeba się spieszyć kochać dzieci, zanim dorosną i staną się bohaterami filmów Patryka Vegi.

Cykl tekstów współfinansowany przez:

PISF

 Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).