Beton i mewy śmieszki
fot. Bartek Warzecha

6 minut czytania

/ Teatr

Beton i mewy śmieszki

Witold Mrozek

W „Rozmowie o drzewach” z Komuny Warszawa Szczawińska ze swoim performatywnym składem inscenizowali drzewa. W „Miejskim ptasiarzu” reżyserka idzie za ciosem – aktorzy grają nie tylko obserwatorów, ale i… ptaki

Jeszcze 2 minuty czytania

Tylko połowa publiczności widzi, gdy skryty za betonowo-stalową scenografią Jerzy Senator wspomina: „Widziałem przez szyberdach, że jest ich sześć, z czego pięć to popularne mewy śmieszki. Ale ostatni ptak wyraźnie różnił się od pozostałych. Był nieco większy, z grubszym czerwonawym dziobem, dłuższymi nogami, czarną smugą nad okiem i białymi końcówkami skrzydeł. To była mewa czarnogłowa! W samym środku miasta. Dosłownie kilka metrów od mojej dawnej szkoły”. Takich dramatycznych zwrotów akcji, momentów rozpoznania, będzie w spektaklu więcej. Weronika Szczawińska i Piotr Wawer Jr wraz z aktorami Wrocławskiego Teatru Współczesnego wystawili w teatrze popularną w krajach anglosaskich książkę o birdwatchingu autorstwa Davida Lindo. „Miejski ptasiarz” to gra w nieobecność i uważność jednocześnie, w nostalgiczne naśladownictwo – i ekokrytykę zarazem.

W „Rozmowie o drzewach” z Komuny Warszawa Szczawińska ze swoim performatywnym składem inscenizowali drzewa. W „Miejskim ptasiarzu” reżyserka idzie za ciosem – aktorzy grają nie tylko obserwatorów, ale i… ptaki. Paulina Wosik jako zapamiętała sroka okrąża pole gry maniakalnym, zamaszystym krokiem (za choreografię odpowiada Agaty Maszkiewicz). Anna Kieca metodycznie, w skupieniu rozdziobuje chrupki. Ktoś znów coś je. Lorneta, w terenie narzędzie obserwatora ptaków, w teatrze spóźniony i nieadekwatny lorgnon, pozwala zidentyfikować pokarm – to żelki, długie, rzekłbym, robalowate.

I choć spektakl bywa bardzo zabawny, nikt tu nie puszcza oka do widza, nie wygłupia się ani nie przerysowywuje. Te wszystkie akty performowania „sztucznej natury” odbywają się z pełną powagą, chwilami wręcz swoistym namaszczeniem. Z precyzją i „naturalnością”, jakby odgrywanie ptaka w teatrze było czymś równie oczywistym, jak wygłaszanie Szekspirowskiego monologu. Wreszcie, gdy Krzysztof Boczkowski, według mnie aktorskie odkrycie tego przedstawienia, choć wszyscy są tu znakomici – rozbija figurki ptaków, mamy poczucie dojmującego kresu. 

Ten minimalistyczny, umowny i oparty przecież na wyobraźni spektakl cechuje zarazem niezwykła, intensywna materialność. Scenografia Marty Szypulskiej to miejski „las”: betonowy wielokątny uliczny kosz na śmieci, krawężnik, wiata, metalowy ekran akustyczny. Instalacja jest minimalistyczna, niewielka – a mocna zarazem. Działa fakturą, konsekwencją, aktorskim ograniem i umownym, jednocześnie bardzo mimetycznym konceptem. „Miejski ptasiarz” to teatr, nawet jak na minimalistyczną z reguły twórczość Szczawińskiej, ubogi – 90% dźwięków wydają sami aktorzy, światło jest w zasadzie stałe. Gdy tzw. głowa, czyli ruchomy reflektor, zaczyna się poruszać, to nie zapala się, nie świeci – ważny jest sam ruch zgaszonej lampy, śledzony za pomocą lornetki przez aktora obserwatora.

„Miejski ptasiarz”, reż. Weronika Szczawińska. Teatr Współczesny we Wrocławiu, premiera 25 września 2020„Miejski ptasiarz”, reż. Weronika Szczawińska. Teatr Współczesny we Wrocławiu, premiera 25 września 2020Sceniczny mikrokosmos, wraz z teatralną maszynerią, występuje w roli natury. Nie zaskoczy więc już nikogo, gdy napiszę, że aktorzy biorą się tu za naśladowanie głosów ptaków według fonetycznego zapisu z atlasów. Powraca to w sekwencji „szafy grającej”, do której performerzy wrzucają niewidzialne monety. „Turrr, tur…” turkawki, białorzytki, kląskawki – „łit tak tak, łit tak tak” – to podstawowa muzyka tego spektaklu. Tym dramatyczniej wybrzmi (przed)ostatnia scena, gdy szafa nagle nie zechce grać i zapadnie śmiertelna cisza.

Dramaturg Piotr Wawer Jr i reżyserka Weronika Szczawińska jako tandem potrafią – widać to było choćby w „Wojnie światów” z Sosnowca czy wrocławskiej adaptacji tetralogii Eleny Ferrante – ze wspaniałym taktem (tak, straszne, a tutaj trafne to słowo), a zarazem konsekwencją i odrębnością artystycznej wizji podchodzić do literatury. Mówiąc w sposób nieco bardziej wyświechtany: ich spektakle są „wierne” wystawianemu tekstowi, a zarazem robią z niego coś, o czym zupełnie byście nie pomyśleli.

Szczawińska i Wawer potrafią też doprowadzić do nieoczywistych spotkań i zderzeń. Dokładane we wrocławskim spektaklu konteksty i znaczenia migoczą, przenikają się, „Lux Aeterna” brytyjskiego kompozytora Edwarda Elgara poprzedza lament nad kulikiem eskimoskim, który zostaje przywódcą stada siewek szarych – bo nie może znaleźć już żadnego przedstawiciela swego gatunku. Jest tu wreszcie opowieść straumatyzowanego człowieka, któremu w wieku siedmiu lat pokazano horror „Ptaki” Hitchcocka (wiem, o czym mowa, przedszkolanka pokazała go nam, najntisowym sześciolatkom, w bytomskiej zerówce, do dziś to pamiętam). 

fot. Bartek Warzechafot. Bartek Warzecha

Wreszcie w „Miejskim ptasiarzu” znajdziemy wspaniały cytat z „Blade Runnera” Ridleya Scotta według Philippa Dicka. Jerzy Senator, w roli doświadczonego ptasiarza, opowiada o obserwowanych przez siebie zjawiskach przyrody, ptakach, które kiedyś obserwował, a które znikną bezpowrotnie – „jak łzy na deszczu”, mówi słowami wypowiadanymi w 1982 roku przez Rutgera Hauera, w „Blade Runnerze” przywódcy rewolty androidów przeciw swym cynicznym i głupim twórcom ludziom. Tam android – przejaw „sztucznego” życia – przeżywał prawdziwą śmierć. Tu sztuczne, kreowane aktorskimi trelami i betonem scenografii życie, opowiada o prawdziwym wymieraniu. To właśnie w teatrze można nazwać poezją.