Orły białe, czyli sztuka mężczyzn dobrej zmiany
Ignacy Czwartos, widok wystawy „Malarz klęczał, jak malował”, Zachęta – Narodowa Galeria Sztuki, fot. Witold Mrozek

21 minut czytania

/ Sztuka

Orły białe, czyli sztuka mężczyzn dobrej zmiany

Witold Mrozek

Zasada „im dobitniej, tym lepiej” oraz niedopuszczanie w promowanej sztuce wewnętrznych pęknięć i twórczych napięć eliminowały z zasięgu decydentów prawicy wielu artystów o bliskiej im wrażliwości. Zostali tylko ci najsłuszniejsi, najbardziej przekonani, najswojsi

Jeszcze 5 minut czytania

Czy może istnieć prawicowa sztuka zaangażowana? Odpowiedź na to pytanie nie jest oczywista. Albo przynajmniej nie była. Wanda Zwinogrodzka, późniejsza wiceministra kultury w kolejnych rządach PiS, stwierdziła na przykład w 2014 roku na łamach „Gazety Polskiej”, że „teatr prawicowy” jest właściwie niemożliwy. Dlaczego? Bo teatr polityczny, wedle Zwinogrodzkiej, przywołującej przykłady Brechta, Living Theatre czy Meyerholda, „jest płodem stricte lewicowego myślenia, w obrębie którego sztuka pełni funkcję instrumentu perswazji, przydatnego w manipulowaniu zbiorowością dla osiągnięcia celów politycznych. Musi zatem nieść polityczne treści, im dobitniej, tym lepiej”. To chyba dlatego prawicy zostaje tylko rekonstruować przeszłość, jak robi to Janusz Janowski w Zachęcie na opisanej niedawno przez Stacha Szabłowskiego wystawie „Łacińskie figur racje”.

Oczywiście, powyższy wywód Zwinogrodzkiej więcej mówi o tym, jak prawicowa intelektualistka widzi zaangażowaną sztukę, niż o tym, jaka ona być musi. Złośliwi twierdzili jednak, że na drodze do stworzenia zaangażowanej sztuki prawicowej stoją nie tyle polityczno-estetyczne paradoksy, ile fakt, że uzdolniony artysta o prawicowych poglądach zdarza się podobnie często, co posłanka w ławach Konfederacji.

Nawet jeśli to nieprawda, to rzeczywiście zasada „im dobitniej, tym lepiej” oraz niedopuszczanie w promowanej sztuce wewnętrznych pęknięć, twórczych dialektycznych napięć czy świadomych niekonsekwencji eliminowały z zasięgu decydentów prawicy szereg artystów o wrażliwości tejże prawicy bliskiej (choćby Jana Klatę). Skutkiem tego jest stan opisywany już wielokrotnie pojęciem „krótkiej ławki”.

Mocniej, mocniej, mocniej

W wielu przemówieniach ministra Piotra Glińskiego jako moment założycielski dla prawicowej polityki kulturalnej pojawia się otwarcie Muzeum Powstania Warszawskiego przez prezydenta Warszawy Lecha Kaczyńskiego w 2004 roku. Zrealizowane w Muzeum spektakle Jana Klaty (2007), Agnieszki Glińskiej (2016), Michała Zadary (2011, 2023) albo Krzysztofa Garbaczewskiego (2013), a także mural Poli Dwurnik (2008) czy płyta Lao Che (2005) – wszystko to mogłoby być dowodem na to, że, jak powiedziała kiedyś Wanda Zwinogrodzka, już jako wiceministra kultury, sztuka „narodowa, ale sexy”, jest możliwa.

W epoce Piotra Glińskiego taki ekumenizm nie byłby jednak możliwy. Nawet co bardziej umiarkowani i nieodlegli od PiS konserwatyści, jak np. środowisko Klubu Jagiellońskiego, zeszli na boczny tor. Jeśli stanowią wciąż zasób kadrowy polityki kulturalnej, nie nadają tonu debacie. Na przykład poeta Krzysztof Koehler został wicedyrektorem Instytutu Książki, prowadził niszowe programy w TVP Kultura, której za „pierwszego PiS” i pierwszej kadencji PO, w latach 2006–2011, był dyrektorem. Jego następcy z czasów „drugiego PiS” poszło znacznie lepiej – Mateusz Matyszkowicz zastąpił samego Jacka Kurskiego na stanowisku szefa rządowej telewizji. To dowód na to, że obóz prawicy – mimo całej nieudolności wykonawstwa – traktował kulturę poważnie. Ale prezesura Matyszkowicza pokazuje również, że kultura obyczajów bynajmniej nie łagodzi – „Wiadomości” TVP nie stały się mniej propagandowe od czasu objęcia rządów przy Woronicza przez deklarującego miłość do muzyki Purcella i odwołującego się do prozy Tomasza Manna absolwenta filozofii na UJ.

Kultura zaangażowania

W ostatnich latach radykalnie zmienił się kontekst, w jakim funkcjonuje kultura. Kryzys klimatyczny, kolejne fale kryzysu ekonomicznego, pandemia, rozwój ruchów populistycznych, masowe migracje i kryzys uchodźczy, a wreszcie atak Rosji na Ukrainę – wszystko to sprawia, że twórczynie i twórcy kultury próbują zrozumieć na nowo swoje zadania. Zaangażowaną rolę wyznaczają także kulturze, sztuce i literaturze kolejne apele naukowczyń i aktywistów powtarzających: wiedza już tu jest, musimy ją tylko przekonująco opowiedzieć. W cyklu artykułów i podkastów chcemy skupić się na formach zaangażowania kultury w tych kontekstach. Autorki i autorzy będą zastanawiać się, czy postulat odkrywczości i innowacyjności, wpisany w definicje działań artystycznych, jest wciąż do utrzymania. Czy kultura, sztuka i literatura powinny zająć się skuteczną perswazją w imię wyraźnie formułowanych postulatów społecznych? Jak sprawić, by takie przesunięcie akcentów nie zredukowało roli sztuki do funkcji banalnego dydaktyzmu? I w jaki sposób sztuka, funkcjonująca w epoce masowych migracji, musi się zmienić, aby zrobić miejsce dla różnorodnej i wielojęzycznej przyszłości?

Zostają ci najsłuszniejsi, najbardziej przekonani i najswojsi. Czyli kto? Na przykład Bronisław Wildstein. Od 2016 roku kawaler Orderu Orła Białego, od roku 2021 – dramatopisarz. TVP zrealizowała dokument o paryskim okresie Wildsteina, wystawiła jego debiut dramatopisarski w Teatrze TV, a teraz produkuje serial na podstawie powieści „Czas niedokonany”. Państwowy Instytut Wydawniczy wydał niedawno dramaty Wildsteina oraz, w osobnym tomie, jego komentarze polityczne udające eseje o upadku cywilizacji Zachodu.

W czasach „dobrej zmiany” nazwisko Wildsteina stało się idiomatyczne. „Nie da się zrobić z Bronisława Wildsteina Olgi Tokarczuk” – powiedziała była ministra kultury Małgorzata Omilanowska w niedawnym wywiadzie dla „Gazety Wyborczej”. Tymczasem Wildstein stał się symbolem literatury „dobrej zmiany”, Tokarczuk – opozycji; nieważne, czy wyborcy i wyborczynie obu opcji naprawdę jednego i drugą cenią. W czasach intensywnej polaryzacji nawet literaci stają się emblematami tożsamości, światopoglądów, stylów życia.

Dulska puszcza melanż

Wildstein reprezentuje chętnie wykorzystywaną formę prawicowej twórczości literackiej, czyli powieść z kluczem. Tę strategię stosuje też w jednym ze swoich dramatów, „Głosie z innego świata”. To kolejne już rozliczenie Wildsteina z postacią Adama Michnika, który nazywa się tu Władysław Goleń. W tej sztuce zasłużony opozycjonista, naczelny ważnego pisma, przedstawiciel pokolenia 1968 stwierdza pod koniec życia, że się mylił, i zwraca się ku konserwatywnym wartościom. A jego cyniczni korporacyjni zastępcy próbują ubezwłasnowolnić szefa, by uniknąć kompromitacji.

Natomiast w dramacie podstawową strategią polskich prawicowych twórców jest jednak pastisz. Przedmiotem pastiszu bywa nie tylko przepisywany tekst; pastiszowana jest sama konwencja przepisywania. „Komedianci” Wildsteina to – będąca miejscami echem serialu „Artyści” Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego – sztuka o upadku teatru. Podjudzeni przez cynicznego dziennikarza aktorzy doprowadzają do fałszywego oskarżenia dyrektora o molestowanie seksualne; jednocześnie postaci aktorów noszą cały czas sceniczne imiona ze swoich ról: Albertynka z „Operetki” Gombrowicza, Konrad czy „Laki”, czyli echo Beckettowskiego Lucky’ego z „Czekając na Godota”.

Z kolei Wojciech Tomczyk, o którym pisałem już w „Dwutygodniku”, w „Zaręczynach” wpisuje we fredrowski schemat komediowy rodziny narzeczonych spod znaku PiS i PO, prowadząc ku narodowemu pojednaniu. A w „Bezkrólewiu” Polskę po Smoleńsku pokazuje przez filtry Becketta i Ionesco. I „Komediantów”, i „Zaręczyny”, i „Bezkrólewie” wystawił oczywiście Teatr TV, „Zaręczyny” jeszcze za rządów Platformy.

Komedianci, reż. Andrzej Mastalerz„Komedianci”, reż. Andrzej Mastalerz

Dosadnym przykładem prawicowego pastiszu może być tu też dramat Piotra Zaremby „Kołtuneriada”, który miał swoją prapremierę w Teatrze Polskiego Radia w 2019 roku. To dość osobliwa „zabawa” – by użyć określenia autora – z „Moralnością pani Dulskiej” Gabrieli Zapolskiej. Oto współczesna Dulska ma nie kamienicę, a klub, w którym, jak młodzieżowo ujmuje to Zaremba, „puszcza melanż”. Jej córka Ewa w ramach konserwatywnego buntu ucieka na katolickie rekolekcje, żeby wkurzyć mamę. Obraz feminizmu zaczerpnięty jest tu z późnego Krzysztofa Zanussiego – kobiety klepią zależnych od siebie finansowo mężczyzn po tyłkach i ciągle rozmawiają o seksie. Oto próbka takiego dialogu:

– Co tak patrzysz za nim?
– Bo jest niezłym kawałkiem mięska.
– Myślałam, że masz gust bardziej odstawiony.
– Jestem jak pianistka, gdy zobaczę fortepian, muszę zaraz na nim zagrać.

Co dzieje się dalej? Ewa zachodzi w niechcianą ciążę z podległym matce pracownikiem klubu. W tym świecie na opak to mężczyzna jest ofiarą tej sytuacji – w zasadzie „zmuszany jest do aborcji”, bierze pieniądze za milczenie, zostaje podstępnie otruty pigułką gwałtu.

Prawicowy Houellebecq

Zaremba w świecie dramatu jest debiutantem, ale po dziennikarsku głośnym. Ciekawe jednak, że przez ostatnie lata stosunkowo cicho było o najpoważniejszych literatach prawicy, wielkich mistrzach zakonu konserwatywnych pisarzy.

Weźmy Antoniego Liberę. Specjalista od Becketta, jego tłumacz na polski i strażnik ortodoksji polskich wystawień, nie był szczególnie eksponowany. Podobnie jak Wildstein, Libera jest kawalerem Orderu Orła Białego. Owszem, czasem z niego korzystano – zasiadał w powołanej przez ministra Glińskiego komisji, która wybierając Marka Mikosa na dyrektora Starego Teatru w Krakowie, spowodowała kilkuletni kryzys tej instytucji. Niedawno warszawski Teatr Wielki wystawił operę Libery „Ślepy tor”. Libretto komentował tak: „Jego tematem jest ukazana w sposób paraboliczny duchowa kondycja postchrześcijańskiej, postmodernistycznej cywilizacji, do której należymy. A owa kondycja stanowi pochodną fundamentalnego «odczarowania» świata, jakie nastąpiło na naszych oczach, i ugruntowania się relatywizmu i nihilizmu w wyniku tryumfu absurdu”. Ultrakonserwatywną wymowę „Ślepego toru” złagodził jednak w inscenizacji reżyser Marek Weiss.

Libera nie napisał za rządów PiS żadnej nowej powieści, dał jednak interesujący wykład poglądów na rozwój prawicowej sztuki. Na spotkaniu organizowanym przez prezydenta Andrzeja Dudę 20 września 2017 roku pisarz stwierdził bowiem, że potrzebujemy „polskiego Houellebecqa”, który pisałby o kryzysie cywilizacji europejskiej. Jeszcze bardziej frapujące było uzasadnienie, dlaczego autora „Mapy i terytorium” cenią u nas środowiska, jak powiedział Libera, „lewicowo-lewackie”: bo osiągnął „niebywały sukces”, bo jest „konsekwentny i silny” i jest „bogaczem”. Zaś artystyczne środowiska „lewicowo-lewackie”, zdaniem Libery, nie wierzą w to, co robią – działają wyłącznie dla zysku.

Przez lata rządów PiS jeszcze intensywniej milczał Jarosław Marek Rymkiewicz – niegdyś autor najgłośniejszego utworu z dziedziny poezji patriotycznej, wiersza „Do Jarosława Kaczyńskiego”. Datowany 19 kwietnia 2010 roku, opublikowany w „Rzeczpospolitej”, wiersz pozostaje też niedościgłym wzorem sztuki smoleńskiej. To ten ze słowami: „Dwie Polski – jedna chce się podobać na świecie / I ta druga – ta którą wiozą na lawecie”.

Gdy Polska z lawety zwyciężyła, a adresat Rymkiewiczowej liryki został nieformalnym przywódcą państwa, chemia między obozem Zjednoczonej Prawicy a poetą jakoś osłabła. Co się stało? Słyszałem teorię, że może wielki pisarz nie chciał brać udziału w rewolucji pisarzy poślednich. Ale to tylko teoria.

W każdym razie, inaczej niż Wildstein czy Libera, zmarły w 2022 roku Rymkiewicz nie dostał najwyższego państwowego odznaczenia. Jego dramaty na scenie wystawiali nie ulubieńcy władzy, a jedynie zapalony opozycjonista, sympatyk KOD – Piotr Cieplak. Tu wspomnieć można zwłaszcza świetnych „Ułanów” z warszawskiego Teatru Narodowego, satyrę na polski mesjanizm, napisaną w 1974 roku. Państwowy Instytut Wydawniczy nie wydał dzieł zebranych pisarza, choć Liberę czy Wildsteina drukował ochoczo. Gdy Instytut Badań Literackich wydał tom dramatów Rymkiewicza, w serii prowadzonej przez konserwatystów Jacka Kopcińskiego i Artura Grabowskiego, konserwatywne media tego nie zauważyły. Niewiele wreszcie było z Rymkiewiczem wywiadów w prawicowej prasie.

Wystawy jak okładki

Jeśli domyślną formą prozy dla prawicy polskiej jest powieść z kluczem, a dramatu – pastisz, to podstawową formą ekspresji w debacie publicznej jest tygodnik. Nawet telewizja rządowa za rządów Jacka Kurskiego zaczęła wydawać w internecie „Tygodnik TVP”, jakby nie dość było „Gazety Polskiej”, „Sieci”, „Do Rzeczy”, „Tygodnika Solidarność” itd. W redakcji „Tygodnika TVP” znalazły się zresztą nazwiska znane z tamtych tytułów. Prawicowy tygodnik charakteryzuje się z reguły nadmierną ilością felietonów i dosadnymi rysunkami „satyrycznymi”. „Satyryk” to w ogóle słowo, które źle się zestarzało; w Polsce „satyryk” oznacza dziś albo pisowskiego propagandzistę, albo po prostu satyra.

I właśnie ta skłonność do satyry, do „felietonu” przechodzącego dziś płynnie w pokrzykiwanie na Twitterze (przepraszam, „X”) sprawia, że zaangażowani twórcy obozu PiS niespecjalnie radzą sobie w kinie czy teatrze. Felieton i satyra, w wydaniu takim, jak widzi je dziś prawica, to możliwość oparcia się na jednym bon mocie, jednym skojarzeniu, szybkiego pchnięcia z impetem albo rąbnięcia na odlew – przez jedną osobę. Film czy przedstawienie to zaś całkiem skomplikowana struktura, przy której współpracować musi szereg osób; spektakle czy filmy wymagają planowania, dramaturgii. Pojawiają się tu pojęcia takie jak „suspens”, „zwrot akcji”, albo choćby operowanie zmianami gęstości nastroju. Tymczasem estetyka władzy ostatnich ośmiu lat opiera się przede wszystkim na jednostajnej repetycji. „Wiadomości” TVP, z powracającym nieskończonym echem Tuskowym „für Deutschland”, stają się tu ideałem.

Nie wykluczam, że kiedyś film zmontowany z uśmiechów Danuty Holeckiej albo samych materiałów TVP o „Zielonej granicy” Agnieszki Holland będzie mocnym punktem festiwalu Nowe Horyzonty. Ambicje władzy były jednak bardziej mainstreamowe, wręcz „hollywoodzkie”. To zrealizowanie „wielkiej produkcji o polskiej historii” było Świętym Graalem polityki kulturalnej ostatnich ośmiu lat. A tutaj monotonna i jednoznaczna dramaturgia „Wiadomości” się nie sprawdza. Gdy niegdysiejszy król „męskiego” kina Władysław Pasikowski brał się za biografię Jana Nowaka-Jeziorańskiego („Kurier”, 2019), wychodziła z tego nudnawa czytanka o grzecznym harcerzu. „Raport Pileckiego” (2023), planowany jako superprodukcja i doinwestowany prawie czterdziestoma milionami złotych, okazał się drętwym kinem quasi-religijnym, w którym nawet epatowanie przemocą szybko stawało się monotonne.

Strategie z pogranicza kazania i felietonu przyswoiły za to sztuki wizualne. Pod tym względem zaproszenie przez Piotra Bernatowicza satyryka Jana Pietrzaka na koncert inaugurujący nową dyrekcję CSW Zamek Ujazdowski było, w pewien perwersyjny sposób, strzałem podwójnie trafionym. Po pierwsze, wywołało emocje – dużo większe niż opasłe tomy aluzyjnej prozy Wildsteina. Po drugie, dobitnie pokazało strategię, której CSW Bernatowicza będzie się konsekwentnie trzymać.

Dzisiejszy Zamek Ujazdowski uwewnętrznił głęboko logikę „im dobitniej, tym lepiej”. Zapędził się jednak w tym tak daleko, że jego działalność przypomina właśnie okładki „Do Rzeczy” czy „Sieci”. Gdy 4 czerwca tego roku ulicami Warszawy szedł opozycyjny marsz, na Zamku zawisł plakat Wojciecha Korkucia łączący Donalda Tuska z odpowiedzialnością za katastrofę smoleńską.

Korkuć prezentowany był przez Bernatowicza na wystawach zbiorowych, miał wystawę indywidualną, robił plakaty promujące wydarzenia Zamku. Jest też twórcą emblematycznym: niesie ze sobą właśnie to, co w prawicowej wytwórczości plastycznej najbardziej brutalne i żenujące. Przypomnijmy promowane przez lata przez Bernatowicza plakaty: „Jesteś gruba, brzydka i leniwa – zostań feministką albo zgłoś się do psychologa”, „Jesteś homo – OK. Nie spedalaj nieletnich”.

Teraz Korkuć jest wszędzie. Charakterystyczne dla jego plakatów zgeometryzowane portrety pojawiały się z bardzo różnych okazji. Od drugiej kampanii prezydenckiej Andrzeja Dudy, przez Marsz Niepodległości 2020, po cały szereg zamówień publicznych instytucji: Instytutu Dmowskiego, Teatru Klasyki Polskiej, Teatru Osterwy w Lublinie… Wreszcie Narodowego Instytutu Strat Wojennych, który całą Polskę zalepił kampanią opartą na wystawie Korkucia „Pierwszy transport”, mającą dobitnie zaznaczyć, że Polacy byli w Auschwitz przed Żydami.

Wojciech Korkuć, widok wystawy „Pierwszy transport”, Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski, fot. Witold MrozekWojciech Korkuć, widok wystawy „Pierwszy transport”, Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski, fot. Witold Mrozek

Wprost do felietonowych strategii odnosiła się w Zamku wystawa „Satyra feministyczna. Brak bezpiecznych przestrzeni” Brytyjki Claudii Clare, gdzie transfobiczne slogany czy złośliwe wierszyki o bogatych z domu pracownicach seksualnych wspieranych dodatkowo z grantów Sorosa wypisane były na… ceramice. Kobietę artystkę tworzącą prawicową „satyrę” trzeba było ściągnąć zza granicy – w Polsce sztuka dobrej zmiany to przede wszystkim sztuka mężczyzn.

Katapulta głąbów

Najgłośniejszym dziełem sztuki mężczyzn dobrej zmiany było „Zatrute źródło” Jerzego Kaliny – kuratorowane w Muzeum Narodowym znów przez Bernatowicza. Figura papieża ciskającego głazem w czerwonawą ciecz była też chyba najszerzej dyskutowanym przejawem sztuk wizualnych 2020 roku, przetwarzanym w setkach memów. A wyjściowo – spóźnioną polemiką z „Dziewiątą godziną” Maurizio Cattelana. Tamta figura papieża przygniecionego meteorytem trwale zapisała się w historii polskich sporów o sztukę pierwszej dekady transformacji. Myślę, że „Zatrute źródło” zostanie z nami jako element pamięci ośmiu lat PiS.

Inaczej niż prace Korkucia, twórczość Kaliny potrafi być wieloznaczna. W „Zatrutym źródle” Maria Poprzęcka i Jakub Majmurek zobaczyli ucieleśnienie brutalnego katolicyzmu politycznego, a liberalni autorzy związani z Kościołem – Paweł Dobrowolski czy Dariusz Kosiński – bluźnierstwo. Z kolei najbardziej znana przez lata praca Kaliny, „Przejście” – stojąca od 2005 roku na rogu wrocławskich ulic Świdnickiej i Piłsudskiego i powszechnie kojarzona z migracyjną historią stolicy Dolnego Śląska – oficjalnie miała upamiętniać rocznicę wprowadzenia stanu wojennego. Powstała jednak w zupełnie innym kontekście – jako element interaktywnego programu telewizyjnego, eksperymentu społecznego czy happeningu, realizowanego w nocy z 12 na 13 grudnia 1977 roku na rogu Świętokrzyskiej i Mazowieckiej. U źródeł „Przejścia” stoi bardziej zatem „Ukryta kamera” niż poważny pomnik, bardziej performans niż kanoniczna polityka historyczna.

Warto tu też przypomnieć pierwszą pracę Kaliny, od niedawna również kawalera Orderu Orła Białego, odnoszącą się do polskiego papieża. „Katapulta” z roku 1978 powstała z okazji wyboru Wojtyły na Stolicę Piotrową. Była to po prostu… katapulta, miotającą płonące kapuściane głąby pod fasadą Uniwersytetu Warszawskiego. Jasne, trudno o lepszą ilustrację tego, jak bardzo polski katolicyzm jest (i był) po prostu elementem kulturowej wojny. Ale też faktu, że strategie Kaliny są dość zróżnicowane.

„Zatrutego źródła” również nie warto redukować do brzydkiej, nieudolnej rzeźby. „Sam nigdy nie posługiwałem się stylistyką wyjętą z kościelnego czy bazarowego kiczu. Cattelan użył figury woskowej, ocierając się o nie najlepszy gust. Ja nie poszedłem tak daleko, ale moja praca zawiera wyraźny cytat stylistyczny z tamtej realizacji” – tłumaczył się Kalina w „Gościu Niedzielnym”. I ja to kupuję. Podejrzewam, że Kalina – ustawiając rzeźbę w przestrzeni publicznej, pomiędzy główną ulicą Warszawy a nobliwą, prestiżową instytucją – wiedział dobrze, że połączy profity płynące z obu tych przestrzeni. I że spodziewał się dziesiątek ulicznych interwencji i medialnych przetworzeń.

Podobnie zresztą było z pomnikiem smoleńskim – czyli schodami Kaliny, na które mimo policyjnych straży od czasu do czasu ktoś wchodzi. „Ja brałem to pod uwagę. Ten pomnik jest niepokojący, choć nieduży. Pytają mnie, dlaczego ten pomnik jest taki niewielki. I odpowiadam: bo by przestał na ciebie działać” – na początku października podawałem studentom ten cytat z Kaliny o pomniku smoleńskim na placu Piłsudskiego w Warszawie. Kolejne zajęcia mogliśmy już zacząć od zdjęcia mężczyzny z rzekomą bombą, stojącego na szczycie smoleńskich schodów w przeddzień wyborów.

Co dalej?

Z dużą dozą prawdopodobieństwa można założyć, że sztuka mężczyzn dobrej zmiany straci niebawem status sztuki państwowej. Ostatnim akordem tej epoki w polskiej sztuce będzie monograficzny pawilon Ignacego Czwartosa na Biennale Sztuki w Wenecji. Czwartos ma namalować Putina i Merkel połączonych swastyką, a także zestawić ofiary Auschwitz i katastrofy smoleńskiej.

Co zatem stanie się teraz z realizmem smoleńskim, z alt-rightowym agit-propem czy konserwatywną awangardą? Dzięki kolejnym falom oburzenia w liberalnych mediach jej przedstawiciele zdobyli nową widzialność. Ale jeśli chodzi o retorykę przedstawicieli tej sztuki – zmieni się pewnie niewiele. Przecież nawet dominując w najważniejszych i najwyżej dotowanych instytucjach państwowych, dobrozmianowi twórcy przedstawiają się jako artyści wyklęci, niedofinansowani, nieledwie podziemni. I teraz wreszcie do podziemia będą mogli wrócić. Prosto z Biennale w Wenecji.