Jednak Bach grany na pile

Maciej Woźniak

Szymborska wyswobodziła się z upupienia „Gawędą o miłości do ziemi ojczystej”, co nie znaczy, że wyswobodziła się z samej miłości. Której dowodem jest język – tak bardzo polski, jak prawie żaden inny

Jeszcze 2 minuty czytania

Była złą publicznością dla swojej śmierci. Obchodziły ją raczej lutowe mrozy nazajutrz – bez niej („temperatura znacznie się obniży, za to ciśnienie wzrośnie”), albo reakcja pewnej posłanki PiS-u („Wszystkie twoje, nasze, wasze dzienne sprawy, nocne sprawy to są sprawy polityczne”), niż jak to będzie usłyszeć „bas Charona w megafonach”. Kwestia, czy widziała szersze perspektywy dla duszyczki (pamiętamy niebagatelne „I to jest to jedyne, czego nie ma w spisie”, a także „Wygląda na to, że tak jak ona nam, również i my jesteśmy jej na coś potrzebni”) blednie przy wierszu „Niebo”, który czyta się niby manuskrypt jakiej?ś Hildegardy z Kórnika („Nawet najwyższe góry nie są bliżej nieba niż najgłębsze doliny. Na żadnym miejscu nie ma go więcej niż w innym. Obłok równie bezwzględnie przywalony jest niebem co grób. Kret równie wniebowzięty jak sowa chwiejąca skrzydłami. Rzecz, która spada w przepaść, spada z nieba w niebo”). Tak czy owak, ustawiłem sobie jako tło pulpitu jej zdjęcie z atrybutem bycia dla śmierci złą publicznością – papierosem.

Patrzy teraz na mnie głowa w smużce dymu, przypominając o głowie z wiersza „Eksperyment” (który równie dobrze może zastąpić czasochłonne oglądanie filmu „Matrix”, co odwieść od pornografii w internecie), a więc o tym, dlaczego Szymborska ma odrobinę na pieńku z Platonem. Droczy się z nim, pisząc o Wyspie, „na której wszystko się wyjaśnia. Tu można stanąć na gruncie dowodów. Nie ma dróg innych oprócz drogi dojścia. Krzaki aż uginają się od odpowiedzi” i konstatując, że „Mimo powabów wyspa jest bezludna, a widoczne po brzegach drobne ślady stóp bez wyjątku zwrócone są w kierunku morza. Jak gdyby tylko odchodzono stąd i bezpowrotnie zanurzano się w topieli. W życiu nie do pojęcia”, aczkolwiek nie są takie jej konstatacje pozbawione goryczy („Bóg miał nareszcie uwierzyć w człowieka dobrego i silnego, ale dobry i silny to ciągle jeszcze dwóch ludzi”) albo znamion, by tak rzec, odwrotu ze z góry upatrzonych pozycji („Tylko co ludzkie potrafi być prawdziwie obce. Reszta to lasy mieszane, krecia robota i wiatr.”). W końcu jednak padają deklaracje tyleż dzielne („Wolę Dickensa od Dostojewskiego”), co imponujące spokojem („Wolę piekło chaosu od piekła porządku”).
Jeden z jej najładniej filozoficznych wierszy zaczyna się nie bardzo filozoficznym „Nie bierzcie kpiarzy w kosmos” (dalej jest, że „wolą czwartek od nieskończoności” i „fałszywą nutę od muzyki sfer”). Owej kanonicznej frazie przyszło niedawno w sukurs – wraz z drugą częścią antologii poezji noir w hołdzie Raymondowi Chandlerowi – zdanie otwierające wiersz młodziutkiej Szymborskiej „Czarna piosenka”: „Saksofonista przeciągły, saksofonista kpiarz, ma własny system świata, nie potrzebuje słów”. A skoro mowa o tamtej Szymborskiej, to przedyskutowała ze sobą muzyczne gusta choćby dlatego, że czekając na świata „wydanie drugie, poprawione”, i będąc pewna, że „wszystko inne – jest jak Bach chwilowo grany na pile” – wyraźnie nie doceniała ani Bacha, ani piły.

Może właśnie dlatego pokolenie, które wzięło na swe barki obowiązek zjeżenia się na Miłosza i Herberta, na Szymborską zjeżyło się mniej. Andrzej Sosnowski w wierszu „W laboratorium” nawiązał do sytuacji z jej wiersza „Może to wszystko” (Szef placówki, który„niech przyjdzie i sam popatrzy!”, tu jest szefem, który przez okno „wygląda już tylko dla żartu”); Adam Wiedemann dał ładnie naderwane ostatnie zdanie z „Jabłonki” jako motto do „Sestiny (IV)”; Tadeusz Pióro z atencją wspominał frazę „Mosty trzeba z powrotem i dworce na nowo”. Takich mając aliantów, Szymborska wyswobodziła się z upupienia „Gawędą o miłości do ziemi ojczystej” (oj, zadręczano mnie tym na szkolnych apelach), co bynajmniej nie znaczy, że wyswobodziła się z samej miłości. Której dowodem jest język – tak bardzo polski, jak prawie żaden inny. Nie ma co pisać o skazaniu na „ciężkie norwidy”, o „wniebobraniu”, o tym, że „ryba łowi ryby, ryba ćwiartuje rybę ostrą rybą, ryba buduje rybę, ryba mieszka w rybie, ryba ucieka z oblężonej ryby” i że „nicość przenicowała się”, bo są to frazy – jeśli mierzyć zanurzeniem ich w polszczyźnie – nie mniej patriotyczne niż „Rota”, a więc każdemu – poza paroma skandalicznymi przypadkami nagłośnionymi ostatnio przez media – znane na pamięć. Dlatego weźmy inną gawędę, też pełną intymnej więzi z polszczyzną, a przy tym w sam raz na kryzys instytucji europejskich i widmo konsumpcyjnego krachu. „Po najzieleńszym wzgórzu, najkonniejszym orszakiem, w płaszczach najjedwabniejszych. Do zamku o siedmiu wieżach, z których każda najwyższa. /…/ a jak pod kim rumak gniady, to najgniadszy moiściewy, a wszystkie kopytkami jakoby muskając stokrotki najprzydrożniejsze. /…/ Najżadniejszej też kwestii mieszczańskiej czy kmiecej pod najlazurowszym niebem. Szubieniczki nawet tyciej dla najsokolszego oka i nic nie rzuca cienia wątpliwości. Tak sobie przemile jadą w tym realizmie najfeudalniejszym. Onże wszelako dbał o równowagę: piekło dla nich szykował na drugim obrazku. Och, to się rozumiało arcysamo przez się”.

No właśnie. Łatka, którą odpruć będzie trudniej, to przypinana Szymborskiej łatka skwapliwej oświeceniowości, owej „ racjonalnej furii”, której uciszanie zaleca Zbigniew Herbert. Nawet nie o to chodzi, że jej żarty z religijnych koncepcji są równie dobrze żartami z „kryształowego pałacu”, który stawiają eurokraci w Brukseli („Cebula to ja rozumiem: najnadobniejszy brzuch świata. Sam się aureolami na własną chwałę oplata. W nas – tłuszcze, żyły, nerwy, śluzy i sekretności. I jest nam odmówiony idiotyzm doskonałości”), a ziemię pod niego wyrównują amerykańscy marines na gniadych transporterach („Ledwie ruszysz nogą, zaraz jak spod ziemi Aboryginowie, Marku Emiliuszu. /…/ Jedno miasto, drugie, sto siedemdziesiąte. Upór Fidenatów. Zła wola Felisków. Ślepota Ecetran. Chwiejność Antemnatów. Obraźliwa niechęć Labikan, Pelignów. Oto co nas łagodnych zmusza do surowości za każdym nowym wzgórzem, Gajuszu Kleliuszu. /…/ Czuję się zagrożony wszelkim horyzontem. Tak bym ujął tę kwestię, Hostiuszu Meliuszu. Na to ja, Hostiusz Meliusz, Appiuszu Papiuszu, powiadam tobie: Naprzód. Gdzieś wreszcie jest koniec świata”).

Ważniejsze bowiem wydają się inne wątki, choćby te z dzieciństwa (kiedy „Pan Newton nie ma jeszcze nic do tego”, choć ogień „nie może zdobyć się na nic innego, jak sparzyć po raz drugi ufny palec Mistrza”, ale z drugiej strony też bieda, bo „Co takiego zrobił Izaak, proszę księdza katechety? Może piłką wybił szybę u sąsiada?”, więc „Nie – krzyczy Mistrz i tupie tyloma nogami, iloma rozporządza – w tak wielkiej rozpaczy, że mało by tu było i sześciu nóg chrząszcza”), albo historia bodaj najdyskretniejsza w jej poezji, romantyczna, by tak rzec, skrajnie niekomercyjnie, skrajem snu i śmierci poprowadzona.

Oto ten, o którym pisała jako trzydziestoparolatka („Mój umarły, mój w proch obrócony, mój ziemia, przybrawszy postać, jaką ma na fotografii: z cieniem liścia na twarzy, z muszlą morską w ręce, wyrusza do mojego snu”), spotkanie puentując na kobiercu tyleż szczęśliwym, co zorkiestrowanym zaświatowo („Jeszcze jeden krok i posłuchamy razem twojej muszli morskiej, jaki tam szum tysiącznych orkiestr, jaki tam nasz weselny marsz”), pojawia się ponownie w wierszu czterdzieści lat późniejszym („Mówią, że pierwsza miłość najważniejsza. To bardzo romantyczny, ale nie mój przypadek. /…/ Inne miłości głęboko do tej pory oddychają we mnie. Tej brak tchu, żeby westchnąć. A jednak właśnie taka, jaka jest, potrafi, czego tamte nie potrafią jeszcze: niepamiętana, nie śniąca się nawet, oswaja mnie ze śmiercią”).
Kontekst obu wierszy jest dzisiaj tym bardziej intensywny, ale mnie uczepiła się fraza z pierwszego z nich, ze „Snu”, o wędrowaniu „przez siedem razy siedem razy siedem cisz”. Co za piękna geometria, wzór na bryłę. Zawiązuje się Szymborskiej bezpieczny kaftan tym oświeceniem, a tu proszę – pitagorejska metafizyka. („O jak krótki, wprost mysi, jest warkocz komety! Jak wątły promień gwiazdy, że zakrzywia się w lada przestrzeni. A tu dwa trzy piętnaście trzysta dziewiętnaście mój numer telefonu twój numer koszuli rok tysiąc dziewięćset siedemdziesiąty trzeci szóste piętro ilość mieszkańców sześćdziesiąt pięć groszy obwód w biodrach dwa palce szarada i szyfr, w którym słowiczku mój a leć, a piej oraz uprasza się zachować spokój, a także ziemia i niebo przeminą, ale nie liczba Pi, co to to nie, ona wciąż swoje niezłe jeszcze pięć, nie byle jakie osiem, nieostatnie siedem, przynaglając, ach, przynaglając gnuśną wieczność do trwania”.)

Jeśli pójść za logiką frazy „Źle sprawowałam się wczoraj w kosmosie. Przeżyłam całą dobę nie pytając o nic, nie dziwiąc się niczemu”, śmierć to jest dopiero złe sprawowanie. Na szczęście wietrzna aura powoduje, że „na tragicznych przełęczach wiatr zrywa z głów kapelusze”, co też zapewne się stanie także jutro, na jej pogrzebie.


Borowiczki, 8.02.2012

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.