Id w trójkącie
Roman Honet / Biuro Literackie

Id w trójkącie

Maciej Woźniak

Przejawem męstwa bywa u Romana Honeta ironia, aktem zaś własności świata – język, jego naturalna hojność i muzykalność, trzeźwe słowa niepodatne na histerię

Jeszcze 3 minuty czytania

Marian Stala, pisząc sześć lat temu w tekście na łamach „Tygodnika Powszechnego”, że „Honet nie jest takim poetą egzystencji jak Marcin Świetlicki, ani takim poetą nieprzejrzystości języka jak Andrzej Sosnowski”, zaproponował na tyle ciekawą figurę trójkąta, że szkoda się z nią rozstawać. Jeżeli założymy, że zapatrzony w siebie i temperujący liryczne „ja” Świetlicki to ego polskiej poezji, wsłuchany zaś w język, w jego instancje i represje, Sosnowski to superego, łatwo zgadnąć, co zostaje Romanowi Honetowi.

Ten przydział daje okazję, aby cokolwiek wyświechtany termin, od lat dyndający jak metka przy jego poezji, czyli „ośmielona wyobraźnia” (freudysta powiedziałby: „halucynowanie obiektów”) nieco odświeżyć i dowartościować. Paweł Kozioł – za jednym chwackim zamachem recenzując i wiersze, i recenzje wierszy Honeta – zauważył, że na rozmaitych krytykach ciąży „ten sam stygmat liryzmu, piętno poezji o poezji”, czyli dostrzegł swoistą honetyzację dyskursu. Ale to tylko jeden z dowodów na to, że te wiersze są obrazem (tableau) znacznie większego niż tylko autorskie id. 

Roman Honet, „świat był mój”. Biuro
Literackie, 60 stron, w księgarniach
od kwietnia 2014
Poszło w zapomnienie, że pierwotnie „tabloid” to była mocno skondensowana tabletka, taka forte, max i w ogóle ho ho, ale wiadomo, że dziś jest to gatunek czasopisma o określonej poetyce artykułów. Ma budzić emocje, prowokować skrajnymi środkami wyrazu, tworzyć na przemian aurę sielanki lub skandalu (czyli: świętości lub potępienia), a przy tym zawierać więcej zdjęć, najlepiej z drastycznymi scenami, niż tekstu. Tymczasem Piotr Śliwiński pisze, że w poezji Romana Honeta spierają się „trumienność z dziecięcością, horror z idyllą” i że brak jej „lęku przed pretensjonalnością”. Marian Stala w tekście z „Tygodnika Powszechnego” powiada, że „Dawne i nowe wiersze Romana Honeta łączy ze sobą strategia tworzenia, którą można nazwać nastawieniem na obraz” oraz, że „W poezji Honeta (...) z jednej strony wraca obraz ogrodu, uspokojenia, szczęśliwości, z drugiej – rzeźni, ciemności, bólu”. Paweł Kozioł uznaje, że siła tej twórczości wynika „z pojawiających się w wierszu przeskoków między przeciwnymi biegunami wzruszenia. Na przykład: śmierć i dziecko, miłość i jady trupie”. Całkiem zaś już kawę na ławę wykłada Michał Larek: „Honet daje to, czego nie potrafi dać Zagajewski, a od czego większość z nas, jak sądzę, jest uzależniona dzisiaj: pikanterię, dosadność, perwersję, okrucieństwo. Honet lepiej zaspokaja nasze zmysły, które przecież programują nasze techniki mówienia o świecie i bycia w świecie”. Styl Zagajewskiego w sam raz pasuje na odpowiednik „Gazety Wyborczej” czy „Polityki”; kto potrzebuje emocji i bezpośredniego doznania prawdy, ten woli nagi „Fakt”. 

Za czasów tuwimowskich strasznych mieszczan tabloidy zwano „czerwoniakami”, od koloru czcionki i krwistych tytułów. Po krótkim rekonesansie w sieci trafiłem na takie przedwojenne frazy, jak „Matka przygwożdżona widłami do ziemi”, „Dwuletnia córeczka uduszona w szafie”, „Cztery dni krwawy upiór z Towarowej przebywa na swobodzie”. Marian Stala zaś, omawiając trzy pierwsze tomy Honeta, wylicza skrupulatnie „metropolis gangreny”, „kobiety z brzuchami pełnymi gnijących mięs”, „niebo spuchnięte jak spóźniony autobus”, „wzdętą narośl miasta” i „wrzód sklepu”, po czym konkluduje: „w słowach Honeta słyszę nieustanny niepokój i doznanie bolesności, towarzyszące gromadzeniu i odsłanianiu prawdy”. Z kolei Piotr Śliwiński pisze, że Honet używa języka, który „miałby się nie tylko dostać do rzeczywistości, ale też w pewien sposób ją przeniknąć”. Gorące głowy starszych krytyków chłodzi Paweł Kozioł, któremu wiersze Honeta skojarzyły się z pewnym programem komputerowym: „Eliza to pierwszy, bardzo prosty program, który miał gadać do użytkownika. Jeszcze konkretniej – gadać jak zbierający informacje psychoanalityk, niestrudzenie zadając kolejne pytania”. 

Rozmyślałem o tym wszystkim, czytając najnowszą książkę Honeta. Oczywiście, już w czwartym i szóstym utworze pojawia się „krew”, w pierwszym i czwartym – „śmierć”, a w piątym kawałku wręcz wymienione jednym tchem „kobieta”, „śmierć” i „dzieci”. Ratunkowa lektura na odwyrtkę niewiele daje, bo „krew” pojawia się od razu w utworze pierwszym i drugim od końca. Gdybym nie naczytał się wcześniej Mariana Stali, gdybym nie nasiąknął shonetyzowanym dyskursem, wcale nie na to bym najpierw zwrócił uwagę. Czytając, widziałem raczej ładnie ucięte puenty („po bogu sprząta ziemia, od tego ją ma”), sugestywną zwięzłość, taką poetycko rzetelną („ptak jak wahadło z ubitego śniegu”) i ciekawie ironiczną gnozę („ten lakier – skóra, tym opluł mnie świat”). Dzięki takim cechom zyskują i refleksje o pomodernistycznym kryzysie, w jakim utknęły rozmaite miłe sercu wartości:

żyliśmy w czasach,
w których łatwo o nic – mnożyły się nad nami
fabryki niczego. a miłość
wsparta o lilię z paraolimpiady

i chętnie podejmowane przez autora wycieczki mistyczne:

rok, kiedy cię nie było, i rok,
gdy cię zabrakło, złączone
przez psy, zaprzęg ciągnący w koszu
boga z kijem do hurlingu 

i halucynogenne pejzaże, którym dobrze służy konkret
klasztor w słowackim miasteczku zimą,
gdzie spali znawcy entropii, mgła
tuż przed wieczorem znikająca
znad trzęsawisk i pól
świeciła im do snu jak białe obcęgi 

i nawet te momenty, w których skłonni bylibyśmy (ośmieleni przez Piotra Śliwińskiego) westchnąć, że pretensjonalne, gdyby nie lakoniczność oraz swego rodzaju spokój konstatacji:

zwierzę w ludzkiej skórze
(...) musiało żreć to,
co mu zostało w środku –
swoją brzytwę, czerwony chleb 

Zatem albo przesadzone są pogłoski o skandalu świata i bulwersującej prawdzie, które Honet cyklicznie opisuje, albo sporo zależy od przyjętej perspektywy.

Odhonetyzowana perspektywa pomaga przeczytać „świat był mój” po prostu jak książkę z wierszami, bez oglądania się na zastaną poetykę autora i na przyjętą recepcję krytyczną – rozpędzone ze swoimi kijami do hurlingu (to podobno najszybszy zespołowy sport świata; zdobycie tej wiedzy zawdzięczam wierszowi Honeta i wolę taką gnozę). Można wtedy odnaleźć w książce kilka świetnych tekstów, np. ujmująco dyskretną odę „stanisław czycz wraca do sorrento” (sporo pisano o Honetowych intertekstualiach, nie wiem, czy padło nazwisko Czycza, tak jak nie wiem, czy padło nazwisko Leo Lipskiego) albo napisany przez mężczyznę wiersz o poronieniu „6.t.c.” (z wcale nie szarżującą, a przejmującą puentą: „w sprawie zapomnienia nic nie wiem. moje ciało rzuca twój cień”). Daje radę nawet ubabrany materią mesjanizm w „nikt nie zaśnie” (znów ta zwięzłość, 11 krótkich wersów, żadnego napawania się) lub inne rozpaczne herezje (podszyte farmaceutyczną darnią i zwieńczone frazą, w której słychać echo Robinsona Jeffersa):

poradnia wszelkich religii

Ci, co powiadają:
najpierw będzie się umierać,
a potem powstawać z martwych, mylą się.
Ewangelia Filipa 

wieczność to tyle, ile całe życie
trwa po utracie. i fioletowe bryły hipermarketów
w oddali, i sen na dzikich łąkach
temesty i lexotanu. i tylu ślepców
skręcających się nad talmudem –
uczone nieróbstwo, epileptycy
w skafandrach bazgrzący ikony,
gdzie głowy świętych – błyszczące warzywo,
wymyte w occie, owinięte sierpem. i w tylu
miastach kalifat – noc mózgu.
wieczność to również kamień,
po który się schyliłeś, by mogli zrozumieć,
że kamień to lekarstwo w rękach
samotnego – że się podzielisz: 

umarły raz wychodzi z domu
i już zawsze zostaje w pracy 

Tytuł debiutanckiego tomu Honeta, „alicja”, można skojarzyć z ukazującym się od ponad stu lat tabloidowym klasykiem „Daily Mirror”. I wtedy przypomnieć sobie, że „Daily Mirror” był przed wojną pierwszą gazetą występującą przeciwko Adolfowi Hitlerowi, w latach 70. odważnie (i jako jedyna gazeta w Wielkiej Brytanii) opowiadał się za zjednoczeniem Irlandii, no i tak mocno sprzeciwiał się okupacji Iraku, że posunął się do publikacji sfałszowanych zdjęć ukazujących okrucieństwo wojska. W wierszach Honeta też różnie bywa z efektami szlachetnych pobudek, które targają wrażliwym ciałem narratora z irytującą chwilami poprawnością moralną (przy „białych jabłoniach z dymu z krematorium” i „srebrnych dzieciach na mrozie, kiedy wołały, przetrącone w biegu: gdzie oboźny, gdzie kapo” to poprawność wręcz moralno-polityczna). Ale gdy spróbujemy, czytając tytuł książki, przesunąć akcent z rozżalonego „był” na optymistyczne „mój”, a głowa samotnego, wystrzelonego w próżnię Gagarina na okładce natchnie nas myślą o astronomicznych (i astrologicznych) kompetencjach poety, wtedy wychwycimy w tomie fragmenty potwierdzające cnotę męstwa oraz śmiałą bezkompromisowość, a nie tylko modny ton melancholii i rozczarowania. Przejawem męstwa bywa u Honeta ironia (wbrew pogłosce, że jest bronią słabych), aktem zaś własności świata – język, jego naturalna hojność i muzykalność, jego trzeźwe słowa niepodatne na histerię. Jakże krzepko brzmią frazy „anioł niosący nam żurowinówkę”, „miłość, mein talmud”, „to kamień, personel gór” – jakby ich autor, przed wystrzeleniem na orbitę, naprawdę mieszkał na Ziemi, zaś

ślady po palcach jak gwoździe
obracające się w rozgrzanym powietrzu,
gdzie stały się ścieżkami
biegnącymi przez łąki, przez głowę
dziewczynki grającej na gitarze, przez skwar,
białe gałęzie, przeze mnie 

Jeżeli umieścimy Romana Honeta na trzecim wierzchołku w psychoanalitycznej trójcy (a jak kto woli, to w modelu z analizy trasakcyjnej Erica Berne’a, gdzie odpowiednikiem id jest Dziecko – figura świetnie pasująca do lirycznego narratora Honeta), to oczywiście usłyszymy, że jego id odzywa się – zagłuszonym przez komercyjny świat reklam i finansów – głosem podświadomych zbiorowych lęków i pragnień, tłumionej nerwicy tanatycznych czy kryptoreligijnych natręctw. Ale obraz tego id wskazuje na jego jeszcze inną, kreacyjną funkcję (tu z pomocą przychodzi analizujący Honeta Śliwiński ze świetną krytyczną frazą „poezja jako  o d g r y w a n i e  powagi czy prawdy”). I wtedy okazuje się, że poezja Honeta sporo mówi o zbiorowych reakcjach społecznych, takich jak spiskowe teorie po katastrofie smoleńskiej czy entuzjazm wokół kanonizacji Jana Pawła II. Przedwojenne tabloidy donosiły z przejęciem: „Naszyjnik Marii Antoniny w skarbcu maharadży Barbhanga”, „Uciekła do Polski z Murzynem piękna Angielka na dwa dni przed ślubem” – i te emocje wcale nie były puste czy fałszywe.

Spójrzmy na wiersz zamykającym tom, adresowany do kogoś bliskiego, umarłego, gdzie „karły i bliźnięta drążyły w popielisku tunel kolejowy i wyszarpnęły gwóźdź – wbiłem go w twoją skroń, żeby cię przyzwyczaić do nieśmiertelności”. W skroni nas, czytelników, na razie śmiertelnych, też tkwi gwóźdź. Który w świetle nowej książki Honeta błyszczy mocno.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.