Chłopiec umorusany istnieniem
fot. tanakawho / Flickr CC

Chłopiec umorusany istnieniem

Maciej Woźniak

Esencją pisania Meleckiego jest niepisanie się, niełapanie na ciemne aspekty działania codziennego wszechfejsa. Otwieramy książkę i wchodzimy jak do oranżerii z dziwnymi, smutnymi roślinami

Jeszcze 3 minuty czytania

Na słynne dopytywanie się Heideggera, czemu istnieje coś, a nie wręcz przeciwnie, Sidney Morgenbesser odparł: „Gdyby nic nie istniało, też byś narzekał”. Na podobną odpowiedź wiersze Macieja Meleckiego zasługują od dawna, ale jego nowa książka osiąga taką intensywność i wymiar istnieniowego malkontenctwa, że „przesłanie” czy „sens” ustępują przed czymś chyba bardziej interesującym. „Pola toku” to ponad sto stron kompozycji językowych, które niosą określony komunikat, ale odczytane jako mowa wiązana na prawach muzyki (kilka lat temu tak odebrał wiersze mikołowskiego autora Adam Wiedemann) albo malarstwa („Wykopalisko” de Kooninga czy niektóre figury Marka Rothko mogłyby sobie „myśleć” wierszami Meleckiego), potrafią wytargować od czytelnika znacznie więcej. 

Melecki debiutował w połowie lat 90. jako jeden z tzw. „poetów śląskich”, uprawiających, jak kto woli pół serio, „śląską szkołę poezji życia” (K. Maliszewski), a jak kto woli pół żartem, „banalizm elegijny” (J. Klejnocki). Była to twórczość oparta na kolokwialnym języku i skupiona na codzienności, której trywialność celebrowała na sposób o’harystyczny (tym bardziej, jeśli do o’harystów zaliczyć Bursę czy Białoszewskiego). Zdegradowane pejzaże Górnego Śląska są gotową metaforą krachu systemu czy struktury, ale w bezpośredni kontakt ze śląskimi realiami Melecki wszedł bodaj tylko w dwóch tomach, potem zaś zaczął przenosić swoje poetyckie manatki tam, gdzie granice między faktem a symbolem, rzeczą a pojęciem są zniesione. Przy okazji widać, co ironia losu potrafiła zrobić z jednym ze słynnych w młodej poezji lat 90. podziałów: na „klasycystów” i „barbarzyńców”. Klasycysta Wojciech Wencel oddał się, dosyć pogańskim gestem, pod opiekę Matki Boskiej i plemiennej martyrologii, a barbarzyńcy Melecki i Siwczyk – pod akademicką opiekę filozofów sponsorowanych przez literkę „b” (Barthes, Bataille, Blanchot, Baudrillard).

Maciej Melecki, „Pola toku”. WBPiCAK Poznań, 112 stron,
w księgarniach od stycznia 2014
W okolicach tomu „Przester” (2009) można było już napisać – co też uczyniła Grażyna Baranowska – że nastąpiło „radykalne zerwanie z mimetycznym sposobem opisywania świata. Odrealniona rzeczywistość (...) jest rzeczywistością języka w języku”. Jeśli dodamy do tego brane u Ciorana czy Becketta lekcje bytowego sceptycyzmu i braku entuzjazmu wobec wszystkiego, co żywe, cielesne, uwikłane w neurony, to wiemy, dlaczego Melecki – według Aliny Świeściak – „przeciąga agonię świata, potrzebuje tej agonii jako podstawowego tekstowego miąższu”. Skoro ogłaszana jest upadłość w czas, to narratorem zostaje syndyk upadłej masy. I stąd słowna buchalteria tych wierszy, anankastycznie skrupulatne ciągi wyliczeń, mieniące się słownictwem z rejestrów wszelakich raporty z tego, co się dzieje (ściśle: co się źle dzieje). Krótko mówiąc – nuda biurokracji, ale skrojona symfonicznie. A skoro śmierć Boga tak kryptoteologicznie zalazła niektórym za skórę, że stała się rodzajem religii, to narratorem zostaje jej wytrawny scholastyk. I dlatego każda sekwencja zdarzeń musi u Meleckiego prowadzić do wprzódy ustalonych wniosków, na z góry upatrzone pozycje. Nieustające załamywanie rąk – synchroniczne jak balet.

Weźmy dwa fragmenty, które malowniczo pokazują w czym rzecz.

Kaftanie sztywnej jawy – bujny składziku, zagracony balkonie –
Chronisz nas, jak wzrok burej kobiety podglądającej z naprzeciwka,
Swoimi sprzętami: popapraną drabiną, wygiętym stojakiem,
Krzesłem z naderwanym uchem oparcia. Nie chronimy tedy 

Niczego, w ciągłym maskowaniu skrytych żalów czy uroków,
Które toczą w nas beczki pełne ropy lub trotylu, jesteśmy bowiem
Przełamani słupkiem rtęci, skuleni w wiązkach witych w tłoczniach
I prasach odstrzeliwanych po kolei dni (...)
(„Żyzny osad”) 

(...) Otóż to, dróżniczko nicości, kierujZawsze sprawnie ruchem w poprzek i wszerz, ruchem kołowym i pieszym,
Jesteśmy wszak tylko zdani na ciebie, uwięzieni w przesmykach
Szlabanów, tu, na tym pustkowiu nicującej gracji. Ołowiana skrzynka.
Kondukt słońca. Szarfa ostatniego pożegnania. Faktura wystawiona zaświatom.
(„Nadal manowce”) 

Mamy zatem Nudziarstwo i Utyskiwanie, dwa bieguny poezji Meleckiego. Nie on pierwszy je zdobył, ale na pewno przyczynił się do wydeptania jednej ze ścieżek, szefując Instytutowi Mikołowskiemu. Instytut prowadzi imponującą działalność wydawniczą, z uzupełnianym rok po roku dorobkiem Witolda Wirpszy na czele. Wirpsza został ukarany za intelektualną odrębność odsiadką na marginesie literatury znacznie dłuższą niż autorzy winni przewinień politycznych. Ale kiedy w końcu wyszedł (trafne słowo), okazał się fantomowo przeczuwanym Nieobecnym Ojcem młodej poezji polskiej, a także – jako przeciwwaga dla romantyzującego Miłosza – tej poezji Wielkim Nudziarzem. Melecki korzysta z jego formuły poetyckiego eseju, wyżętego z emocji i głoszonego sztywnym, cybernetycznym głosem jakiejś, bo ja wiem, maszyny do strukturalizmu zmajstrowanej przez Trurla i Klapaucjusza. Natomiast Wielki Malkontent poezji polskiej to oczywiście Tadeusz Różewicz, od którego Melecki jest jak najdalszy formalnie, ale protokół rozczarowań i zawiedzeń mogliby podpisać wspólnie, co potwierdza na przykład zakończenie wiersza „Grunt”, ze schludną kartoteką niepomyślnych okoliczności zwieńczoną kryptocytatem.

Woskowina ciszy. Piszczel głosu. Wysięk przyczajonego mroku.
Spod spodu. Na wierzchu. Z przodu i z boku. Cięcia i wycięcia. Serie
Dreszczy. Płaski odblask. Podcięty oddech. Szorstka faktura
Tynku. Mrowie. To już wszystko? Tak, to już wszystko. Mrowie. 

Konwencja „przeciąganej agonii świata” okazuje się na tyle nośna, że Melecki inwestuje w nią coraz ryzykowniej. W „Polach toku” wiersze są rozrośnięte jak na sterydach, niekiedy zajmują całą długość i szerokość strony, nabierają ciężaru medytacji, czy też autolamentacji (języka nad samym sobą), która w swoim monotonnym przesterowaniu wzdryga, męczy, by stać się smolistym chilloutem, choć groteskowe stężenia metafor (szczególnie ich „dopełniaczowa” brawura, kpiąca z poetyckiej poprawności) mogą narażać na zarzut grafomańskiej nadpobudliwości. Tyle że dopiero w takim stadium monotonne krajobrazy mowy (na okładce: oszronione, zamarłe), sunące po kartkach zjawiska atmosferyczne, z gradową aurą na barkach, zaczynają rozsadzać skorupkę komunikatu, wykluwać się, kiełkować. A więc pozwalają się doświadczyć, a nie zaledwie zrozumieć. Dają szansę, by przepełznąć przed nimi na kolanach uwagi, a nie przejść marszowym krokiem pojęcia. Jeżeli wywołują śmiech („przyczajony mrok”? o rany), to homerycki, bosko niegaszony.

Maciej Melecki / fot. Małgorzata Lebda

To rozsadzenie skorupki było konieczne, bo poezja idąca przy nodze filozofii (nawet tak powabnej nodze, jaką ma filozofia panów na literkę „b”) nie zajdzie daleko, zaś przedłużanie trwałości młodzieńczego buntu czy zniesmaczenia światem grozi ich dystrybucją jako produktu (zafoliować można skrzydełko, ale nie uskrzydlenie). Pobrzmiewające w którymś z wywiadów chłopięce resentymenty Meleckiego brzmią zadziornie („Nie ma dla mnie najmniejszych wątpliwości, że rzeczywistość jest absolutnie niespójna, zatomizowana, rozszczelniona. To, co od dzieciństwa usiłowano opowiedzieć nam o świecie, jest jednym wielkim fałszem, rodzajem chytrego i sprytnego sfalsyfikowania, jeśli chodzi o świat, o życie”), dodając jego wierszom uroku odwetu na świecie dorosłych i walki ze spiskiem. Tyle że w wierszach odzywa się właśnie coś jakby odwrotnego: gnostyckie utyskiwania matki-umysłu nad dzieckiem umorusanym materią, mową, byciem. Ono wraca z podwórka, a tam (jak to w polskim domu) narzekanie. Ile jednak w tym narzekaniu animuszu.

Widłowy wózek świtu, lepsze to niż nic, nic lepsze
Niż coś. Bawimy się w dom, lecz dom nie bawi się z nikim
– jego kubatura przestronna jak otwarta kabura,
Siedzimy w nim jak w menażce, czyścimy jego owalny kąt. Dom

To twój naziemny czteropiętrowy schron. Byłbyś skłonny jeszcze coś
Przydać temu obrazkowi? Żeliwne wałki wrażeń, wydrążony w
Nich tunel, wywiercone u góry otwory – grasz na nich
Jak na piszczałce, suchy dźwięk przeszywa niczym lód 

Obnażone dziąsła. Saszetka oddechu. Ucho karnisza. Wtrysk
Ropnej jawy. Przedmioty są wciąż zamienne, nadal udają rzeczy.
Strych nagle otwarty jak porcelanowy kapsel, natychmiast
Ulatuje z niego musujący kurz. (...)
(„Pnący się spad”) 

Pytanie Heideggera – stawiające ponad istnieniem i nieistnieniem – można uznać za kamień węgielny pod rozmaite XX-wieczne rozbiórki, te budzące grozę, wypróbowane na ludziach i narodach, i te filozoficzne, których ofiarą padały pojęcia i myślowe konstrukty, jak się okazało, wydrążone bądź symulowane. Poezja Meleckiego – według Aliny Świeściak: „ponowoczesna melancholia w najczystszym wcieleniu” – też ustawia się ponad: w miejscu, skąd widać kresy wszystkich początków, zachody wszystkich wschodów, pustki wszelkich pełni. W literackim watchtower, skąd ma przesterowany wgląd w to, co all along. Jeśli potraktować rzeczywistość jako społecznościowy portal, na którym się co dzień nałogowo, jednym tchem, logujemy, to im więcej wiadomo o ciemnych aspektach działania tego wszechfejsa, tym bliżej do myśli, by się już na to nie łapać, nie klikać, nie pisać. To niepisanie się jest esencją pisania Meleckiego. Tkanką wiersza, nerwobiegiem zrośniętym z wersobiegiem. Otwieramy książkę i wchodzimy jak do oranżerii z dziwnymi, smutnymi roślinami.

Zrobić zaręczyny, nałożyć sombrerro główce drzewa, zaślubić
Się z żelazkiem – dusza sprasowana jak karczek
Maku. Kruk w telefonie, nierujnujący ściek. Dobrze,
Przemyślę. Nie przemyślę, więc dobrze. Chodzisz tylko 

Wokół. Dźwięk zdziera ścianom struny. Wokół powoli,
Acz uporczywie zamiera, odbiera wapnu kielnię słońca.
Fifka oddaje popiół podmuchowi, stajesz więc
W zamian w szpalerze krwinek niejednego gestu. 

Dołek cię wyłuskuje, jakby nastawiał kolano wiatrowi.
W całym tym świecie rośnie tylko perz.
Pokrzywa kładzie się na oku. Pokrzywa użyźnia dach.
Oset to mięsień główny. Spinka w uchu. Krawat na wieszaku.
(„Odzyskany krach”)

Rośliny są smutne, ale rosną bujnie, z tropikalnym apetytem na wilgoć i zaduch. Co tam naburmuszenia Becketta i przemądrzałe miny francuskich myślicieli. Co tam podmiotowe mataczenie „ja”. Wystarczy marny czas. Jak nie głodu, to głupoty, jak nie politycznego cynizmu, to pospolitego hejterstwa, jak nie pustej religii pieniądza, to duchowej gnuśności. Marny czas, który rozpiął swoje płótno pod nieco manichejski, ale jakże szeroki poetycki gest Macieja Meleckiego.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.