Pan Sum
fot. Wojciech Wilczyk / Festiwal Miłosza

Pan Sum

Maciej Woźniak

Miłosz Biedrzycki zawsze trzyma się gdzieś obok, z dala od każdego streamu. Nie chodzi tylko o klasę jego poezji, ale o jej świeżość i skłonność do przygód

Jeszcze 3 minuty czytania

Skoro traf chciał, żeby nowa książka MLB wyszła akurat 20 lat po jego debiucie, to szanując wolę trafu, obie czytałem sobie na przemian. Debiutancki tom, choć zatytułowany nader skromnie „*”, przyniósł kilka lirycznych evergreenów, które razem ze szlagwortami Świetlickiego, Sendeckiego, Barana i Podsiadły na przełomie lat 80. i 90. ubiegłego wieku rozpętały zjawisko atmosferyczne zwane „poezją brulionu”. Czyli sprawił, że ta – z punktu widzenia tonów i toposów dominujących wcześniej – katastrofa poezji polskiej, oprócz tego, że słuszna i zbawienna, była także piękna.

Spod tajemniczego kryptonimu MLB wychynęło potem nazwisko Miłosz Biedrzycki, takie szatańskie wersety z debiutu, jak „Dobry wieczór, nazywam się Mickiewicz, jestem Białorusinem. pierwszy w Polsce pisałem jak O’Hara” czy „Akslop, może to jakieś duńskie miasto jestem tu przejazdem, co prawda na nieco dłużej (...) zdążono mnie trochę rozwałkować lokalnymi osobliwościami, jak Diwron czy Cziweżór” weszły do młodo-poetyckiego kanonu, zaś podobnie wywrotowa fraza (z wiersza „życie, epopeja rozkładu ciała!”): „ojciec twierdzi, że koło trzydziestki powinienem przestać pisać, inaczej stanę się <takim dupkiem jak Herbert>” zachęca 20 lat później, by spojrzeć na nowy tom MLB właśnie z jej punktu widzenia. Skoro współtworzyła tamten ton i topos.

Miłosz Biedrzycki, „Porumb”. WBPiCAK, 64 str.,
w ksiegarniach od grudnia 2013
Pierwsze wrażenie przy lekturze „Porumbu” jest takie, że Biedrzycki miał od swoich słynniejszych kolegów więcej szczęścia. Pod hasłem szczęście należy rozumieć mniejszą nagradzalność czy medialność (podobnym lucky looserem wydaje się być inny brulionauta, Cezary Domarus, po runo osobistej legendy nie wysyłany, więc cały w swoich wierszach). Jak zauważył Wojciech Bonowicz, „pozycja MLB w polskiej poezji to właściwie apozycja. Zawsze obok czy w bok, z dala od mainstreamu, z dala od jakiegokolwiek streamu”. Nie chodzi o klasę poezji (tak samo pierwszą w wydanych w tymże roku 2013 książkach Jacka Podsiadły i Marcina Świetlickiego), chodzi o jej nieustającą brawurę, świeżość oraz coś, co nazwałbym skłonnością do przygód; równie dobrze z językiem, jak ze światem, ale najchętniej w trójkącie. Owe trzy cechy to atrybuty raczej młodzieńczości niż dorosłości (co przyda się nam, kiedy wrócimy do ojcowskiej przestrogi), a zapowiedź lektury tomów MLB jako książek przygodowych – tak jak przygodowa jest „Odyseja” – znajdujemy w wierszu „Proust revisited” z pierwszego tomu: „już nigdy, przenigdy stałego lądu pod stopami”. I nie jest to przekleństwo, lecz złożona samemu sobie przysięga.

W kolejnych książkach MLB na różne sposoby tę obietnicę spełniał. Anna Kałuża pisze o „neoawangardowej skłonności do myślenia o przestrzeni w kategoriach tworzenia, rekonfigurowania”, co wyklucza jej zagospodarowanie czy zamieszkanie, o „auralności świata” i o „mistycznych uniesieniach”, które wszelako „nie mają w sobie nic z dystansującej powagi (...), bo przeżywane są na sposób zwyczajny, nie celebracyjny (...). A ekstaza, która stwarza wszystko razem – i przestrzeń, i Ja – ujęta jest w żartobliwej formie”. Poetycki język, z którego MLB udziergał sobie ten niepoważny mistycyzm i żartobliwą ekstazę, według Kałuży „daje wrażenie czegoś falującego i napierającego. Jego lekkość i zrywność jest zaprzeczeniem majestatycznego języka wielkich poematów modernistycznych (...). Natężenie uwagi i pęd niemal nachodzących na siebie słów często rozsadzają formę wiersza: zbiera on gadaninę świata, rozsiewając urok gwałtowności i namiętności”. Też zwracając uwagę na typową dla MLB „gadaninę”, Piotr Śliwiński znajduje u niego formę miłosnego soliloqium, którego niefrasobliwość „jest nakryciem przemyślanej konstrukcji wiersza, a jednocześnie otuliną myśli prawie nie do powiedzenia, gdyż przeciwnej temu, co uważamy za racjonalne w sobie. (...) Znajduje sposób, by powiedzieć o miłości coś mimo wszystko ważnego: że jest czymś różnym od tego, za co ją uważamy”. Pozwala to wysnuć wniosek o „nadzwyczajnej dojrzałości, która w tym wypadku oznacza zrozumienie, że rzeczy i nasza własna egzystencja wymykają się pojęciu”. Jeśli założymy – analogicznie – że dojrzałość też może być czymś różnym od tego, za co ją uważamy, to owa „nadzwyczajna dojrzałość” sugeruje nie tyle dalsze kroki na znanej i społecznie ustalonej drodze, ile wręcz przeciwnie: kontynuację dziwnych kroków (patrz: Monthy Pyton), zrobionych jak zwykle „obok czy w bok”.

I tymi oto krokami dochodzimy do nowej książki MLB, gdzie w poetyckim krajobrazie, o którym mowa wyżej, autor – uprzedzając pamiętliwego czytelnika debiutu –  rozrzucił kilka tropów herbertowskich. Tę „nadzwyczajną herbertyzację” można by uznać za dalszy ciąg deherbertyzacji poezji, gdyby nie wysoki poziom ambiwalencji, czyniący te teksty rodzajem kpiącego hołdu. Chodzi zatem o coś więcej (o „coś różnego” od tego, co się zdaje). Najwyraźniejsze aluzje pojawiają się w wierszu „Dlaczego by nie”, którego efektowna uwertura „Pomóż mi opiewać rozbity dzbanek, wyszczerbioną duszę w hotelowych dekoracjach, gdzie staruszek portier idiota wytrzeszcza oczy”, oprócz wiersza Herberta „Dlaczego klasycy” (co potwierdza koda: „Wychodzę w świt, obłażący trochę jak stare tapety, a trochę – inaczej”), zagarnia jednym zamaszystym ruchem Adama Zagajewskiego, Helenę Vondráčkową i Sławę Przybylską, a więc środowisko kulturalne, w jakim wyrósł ktoś urodzony w Polsce w latach 60. Wiersz rozwija się jako misterny ciąg zmagań a to z dominującymi etosami (np. melancholijnym), a to z pamięcią (np. o studenckich imprezach), a to z własnymi resentymentami (miłosna porażka) na przekorny wzór antycznych epizodów z Tukidydesa w wierszu Herberta. Nie mniej spektakularną aluzję mamy wierszu „Imiona”, który nawiązuje do wiersza „O dwu nogach Pana Cogito” (a przy okazji do tekstu Jacka Podsiadły „Noc nr 144”, gdzie nogi dostają obuwie). U Herberta lewa noga jest „chłopięca w uśmiechach mięśni”, prawa – „szlachetnie sztywna”, zaś u MLB „jedna będzie nazywać się LAJF / jest to noga życia, po prostu nagich faktów, człowieku / druga będzie nazywać się STAJL / jest to noga piękna, nadającego tej pierwszej formę i sens”. Wiersz ma jeszcze puentę, której nie będę tu ujawniał przedwcześnie ze względu na jej walory obrazoburcze.

Wychodząc naprzeciw Herbertowi (i naprzeciw klątwie ojca), MLB nie poprzestaje na pojedynczych aluzjach. Bo kiedy tom po czterdziestu paru stronicach wydaje się zmierzać do końca, raptem pojawia się cykl wierszy, którego bohaterem jest poeta Porumbescu – przewrotny odpowiednik Pana Cogito, jego groteskowy cień, kulawy kontrapunkt. Aczkolwiek równie serio uwikłany – i w historię powszechną (to fikcyjny potomek autentycznego Cipriana Porumbescu, XIX-wiecznego rumuńskiego kompozytora polskiego pochodzenia, urodzonego jako Cyprian Gołęmbiewski), i w uniwersalne kłopoty ducha z ciałem („Moje ciało jest wygłodniałem zwierzęciem” wyznaje na wstępie wiersza „Poeta Porumbescu rozrabia w kuchni”), i jeszcze w problemy geograficzno-tożsamościowe swojego rodzonego autora (Biedrzycki mieszka w Krakowie, ale urodził się w Słowenii, konkretnie w Koprze, czyli na styku kilku tektonicznych płyt z europejskimi kulturami i narodami). Niby postać lirycznego bohatera u MLB to coś wyjątkowego, ale ścieżka, którą dotarł do niego po latach jest dość wyraźna. Bo poeta Porumbescu, nieco egzaltowany („Porumbescu na karaoke qawalli”), ogólnie sercowy („Porumbescu na szlaku pobudzenia”), a szczególnie wyrywny do kobiet (aż któraś mu odpali: „Dość, Porumbescu, miałam być fanką twoich wierszy, a nie rąk pod ubraniem.”), no i daleki od dojrzałości (jak wyznaje swojemu autorowi: „Bo ja się jaram pustką, Miłosz, zawsze się jarałem. Jako chyba jedyny na podwórku”), to ktoś, kto najpierw robi (mówi), a potem myśli. Ktoś kto najpierw jest. Wypisz, wymaluj – Pan Sum.

Wiersze o przygodach poety Porumbescu zostały umieszczone pod koniec książki (podobnie jak w poprzednim tomie „Sofostrofa i inne wiersze” stało się z „innymi wierszami” spoza cyklu), co pozwala traktować je nie jako zasadniczy motyw, lecz jako rodzaj domknięcia. I, jak zwykle u Biedrzyckiego, nie tam, dokąd się dochodzi, jest najciekawiej, ale po drodze. Pośród wierszy z pierwszej części „Porumbu” jest kilka takich, które – zupełnie pojedynczo, wyjęte z kontekstu tomu i twórczości MLB – mają niesamowity poetycki szwung. „Smutna pieśń o komendancie kindziuku” to przejmująca elegia na wejście do standardów unijnych. „W poszukiwaniu stajlówki na człowieka bez dystynkcji, nie mylić z człowiekiem bez właściwości, bo to co innego” to zatrzymany w wiersz-klatce przypływ irytacji na stylistyczne nadymanie się (z czytelnie, w jednego z młodych poetów-laureatów, wymierzonym szyderstwem) zwieńczony ciekawie rozpisanym westchnieniem, czy aby jest w ludzkiej mocy tak całkiem się nie nadąć. Wspomniane już „Dlaczego by nie” to minipoemat o trudnej sztamie z czasem  i o tym, że pamięć to może być bardziej przybornik inżyniera (jak suwmiarka, suwak logarytmiczny) niż niezbędnik malkontenta (że było, a nie ma). Jest także inny wiersz oparty na podobnym odniesieniu retro, ale tym razem jednym, a mocnym. Poprzedźmy go może takim tylko komentarzem, że babcia nie musiała znać perskiego, bo skrótowiec ma tam maleńkie „i” w środku („... Radiotechnicznych i Telewizyjnych”).

Dotyk
Pierwsze przełączniki dotykowe?
W radiach RADMOR z górnej półki
w sklepie ZURT. (Babcia mówiła
„zurit”, jakby z perska, nie wiem, dlaczego).

Potem w niektórych windach
w nowych blokach, tyle, że tam
szybko się psuły i trzeba było
zmieniać z powrotem na plastikowe

guziki. Które z kolei ktoś potem
nieodmiennie podpalał zapalniczką.
Też w sumie nie wiem, dlaczego.
Aż zostawały same czarne kratery i smugi.

Dziwiliśmy się z kolegami: „Jak to?
żeby sam dotyk mógł wyłączać i włączać?”
Wiedzieliśmy tyle o obwodach.
Dotyk nie mieścił nam się w głowach.

Muskasz mnie i bezpowrotnie
przestrajasz na swoją falę. Myślałem,
że tyle wiem. Oto są schody, bezsilny
wspinam się pod twoje drzwi.

Na koniec zostawiam tekst, który ładnie zbiera rozmaite wątki, o jakich była tu mowa. W tytule pojawia się obcy poezji językowy rejestr, w który jednak pisze się to, co poetyckie. Zaczyna się jak typowy MLB, gdzie najpierw mówienie musi ustąpić przed dzianiem się, potem jest ostrożnie mistycznie (choć w nader fachowo postrzeganej rzeczywistości fizykalnej), aż tytułowe nadzieje okażą się zaskakująco niemerkantylne, ba, całkiem wielkie. Czułe mikrotony pomaleńku ścielą przestrzeń. Ale nie po to, żeby się domowo wyspać, lecz żeby iść. Bo na końcu autor znowu jakby trochę herbertyzuje.

Nadzieje związane z mikrokredytami
jako narzędziem polityki rozwojowej

Ugina się asfalt w upale. Migocą
prężne uda na rowerach. Na chodnikach,
o włos. Liście z górnych gałęzi drzew
puszczają zajączki na szorstkie trawniki.
Słowa nie popchną dziś rzeczy ani odrobinę.
Atomy rozedrgały się i nie ustoją w miejscu.
Z niezmąconym entuzjazmem trzy kaczki
wskakują na zielony kożuch z rzęsy,
wybiegają z powrotem na brzeg. I znowu.
Drobiny wody wokół fontanny
zagarniają kawałki światła i unoszą je.
Niekończący się korowód mikroplanet tęczy.
Chóry hadronów leptonów, rozpylonych w powietrzu,
dziś unisono. Odrzuć kule i idź.
Odrzuć prawą kulę, ulubionego boga, i idź.
Odrzuć lewą kulę, dobranego towarzystwa.
Odrzuć kulę ulubionej idei, nawet gdyby miał nią być
brak idei. I idź. Piękna wmieszanego w dzień
nie braknie. Idź. Jeszcze doczekasz się
orzeźwienia, dopełnienia twardych świateł cieniem*.


* Pyszczki piersi wyciągną się do pieszczących dłoni.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.