Lato 1992. Introwertyczna Kasio wraca ze studiów w Dublinie do swojej małej ojczyzny gdzieś u wybrzeży zachodniej Irlandii. Robert Smith z The Cure deklaruje w radiu, że „W piątek jest zakochany”, ale Kasio nie może mówić o swojej miłości – ba, o sobie samej – w żaden dzień tygodnia. Homoseksualność będzie w Irlandii nielegalna jeszcze przez rok, a osoby trans poczekają na uznanie swych praw znacznie dłużej. Dopiero w roku 2015 parlament uchwali Gender Recognition Act, który znacząco uprości skomplikowaną procedurę zmiany dokumentów.
Scenariusz „If Found…” poznajemy w formie interaktywnego dziennika, z którego wymazujemy kolejne dialogi, introspekcje, dekoracje i postaci. Kilkukrotnie rozcieramy kontur matki, która przepędza życie, oglądając teleturnieje, szydełkując z koleżankami i pouczając domowników, jak mają żyć. Opryskliwego brata z satysfakcją przerabiamy na paprochy, niechętnie gumkujemy natomiast cioteczkę Maggy oraz kumpli z gejowskiego zespołu punkrockowego The Bandshee.
Produkcja McGee to w istocie subwersyjny komiks, którego rysowniczka – Liadh Young – wynagradza oszczędną animację pomysłowym wykorzystaniem koloru i kreski. Gdy Kasio czuje się pewnie, grafiki obrastają w detal i nabierają koloru. Kiedy jest przestraszona – przedzieramy się przez dziecięce bazgroły. Konflikt między bohaterami podkreślają kolorystyczne kontrasty, wielość perspektyw – kolaże. Również soundtrack stanowi komentarz, a nie element tła. W jednej z kluczowych scen bohaterka ucieka z domu rodzinnego, by zamieszkać na squocie z lokalnymi buntownikami z wyboru. Faktycznie słychać, jak oswaja się ona z nową rzeczywistością – wpierw przygrywają nam nieśmiałe pociągnięcia gitarowych strun, do których z czasem dołączają sample, a jeszcze później pogodna sekcja rytmiczna. 2 Mello, autor większości kompozycji, równie dobrze radzi sobie z melancholijnymi plamami ambientu, jakie towarzyszą intymnym przemyśleniom, jak i z agresywnymi elektronicznymi beatami à la Masafumi Takeda, przy których noga wręcz wyrywa się spod stołu. W finale gościnnie udziela się folkowa grupa Ensemble Ériu, a jej oszczędna, zaśpiewana po irlandzku ballada zręcznie przypomina odbiorcy o realiach.
„If found…”. DREAMFEEL, gra na platformy PC i macOS, dostępna od maja 2020Początkowo „If Found…” jawi się jako tytuł odbity na tej samej sztancy co „Night in the Woods”. Ot, kolejna opowieść o młodych prekariuszach bez perspektyw, z której aż bije antykapitalistyczne przesłanie. Punkt wyjścia jest podobny (wchodząca w dorosłość kobieta wraca do arkadyjskiego miasteczka, gdzie dorastała), a w obsadzie aż gęsto od pogubionych wyrzutków, które marzą, by wyrwać się z porządków normatywnych i uwarunkowań ekonomicznych. Wraz z nimi moshujemy na koncertach, rozpalamy na plaży ogniska i szlajamy się po pubach, a gdy obsada pochłania ipy, gracz upija się mocą najntisowych odniesień.
Różnica? Choć wątki LGBT są w „Night in the Woods” istotne, to jednak wpisano je w ogólniejsze doświadczenie dorastania. Tymczasem mniej więcej w połowie akcji „If Found…” zaczynają one dominować. Rozmościwszy się na squocie, Kasio włamuje się nocą do domu, gdzie dorastała. Stwierdza wówczas, że „nigdy on do niej nie należał”; zabawki, ubrania, zainteresowania i wzorce otrzymała od konserwatywnej rodzicielki. Odbiorca uświadamia sobie zaś, że przez cały czas sterował transpłciową postacią (o niejasnej orientacji romantycznej, jak się za moment okaże), a gumką nie tyle odsłaniał kolejne sceny i konteksty, ile chronił protagonistkę przed transfobicznymi uwagami, błędnie używanymi zaimkami i stresem mniejszościowym.
Widz znający „Tangerine” czy „Girl” ma prawo wzruszyć ramionami, ale gracz rzadko styka się z równie sensownym podejściem do transpłciowości. W grach wideo trans postaci to wciąż drugi lub nawet trzeci garnitur bohaterów niezależnych. Tokeny. Bywa zresztą, że scenarzyści obracają nimi w palcach nieumiejętnie; wspomnę tu znane entuzjastom RPG-ów Beamdog i BioWare – studia, w których twórczości queerowe wątki pojawiają się od dobrych kilkunastu lat. W niedawnym „Baldur’s Gate: Siege of Dragonspear” spotykaliśmy kapłankę Mizhenę, która zapytana o swe nieszablonowe imię już w drugiej (!) wypowiadanej kwestii zwierzała się nam ze swojej tranzycji. Podobnym ekshibicjonizmem cechowała się znana ze space opery „Mass Effect: Andromeda” inżynierka Hainly Abrams. Zagadnięta o przyczyny, dla których opuściła Drogę Mleczną, tłumaczy, że na Ziemi jej kariera zmierzała donikąd, a na dokładkę „ludzie znali ją jako Stephana”.
Obie panie były pozbawionymi cech zbitkami wielokątów, przemykającymi przez ekran wyłącznie po to, by ponawijać przez minutę o tym, że kiedyś były panami. Czasu przeszłego używam jednak nie przez przypadek; pod naporem krytyki scenarzyści obu tytułów posypali głowy popiołem i uładzili problematyczne wątki w popremierowych łatkach, dodając bohaterkom dodatkowe kwestie i opatrując ich biografie niezbędnym kontekstem.
Sporo gorzej od zachodnich scenarzystów radzą sobie ich japońscy koledzy po piórze. W „The Legend of Zelda: Breath of the Wild” czy „Deadly Premonition 2” transpłciowe postaci służą co najwyżej za comic relief, na który heteronormatywne otoczenie reaguje mieszaniną szoku i obrzydzenia. (Prezentowanie na ekranach takiego wzorca zachowań nie jest jednak zabawne, rokrocznie kosztuje bowiem trans osoby życie). Prawdziwie ambiwalentne reakcje wzbudza znana z logicznej przygodówki „Catherine” Erica, która bywa tytułowana starym imieniem (po angielsku mówi się: dead name), w dodatku cierpi na koszmary senne, jakie w uniwersum gry nawiedzają wyłącznie facetów. Z drugiej jednak strony – to świetnie napisana, kompleksowa bohaterka, która nie tylko podstawia klientom drinki, ale i służy im za kompas moralny. Choć więc autorzy popełnili dyskwalifikujące błędy, przynajmniej nie zapomnieli, że „transpłciowa postać” musi być nie tylko „transpłciowa”, ale – przede wszystkim – musi być postacią.
Za przypuszczalnie najbardziej zniuansowaną kreację w zachodnich blockbusterach odpowiada krytykowane wyżej Bioware. Wojownik Krem z „Dragon Age’a: Inkwizycji” to dzieło Patricka Weekesa – choć nie tylko, bo pisarz konsultował tę postać z transpłciowymi aktywistami. „We need more trans people making shit” – słusznie diagnozuje w wywiadzie dla „The Gamera” McGee, która włożyła w fikcyjną Kasio wiele rzeczywistych traum, z jakimi mierzyła się jako młoda dorosła. Jej nowa gra to kolejny (po „Heaven Will Be Mine” i „The Red Strings Club”) krok w dobrą stronę. Wzorzec, z którego wrażliwi społecznie scenarzyści mogą i powinni czerpać.
Wymowne, że przyziemna historia Kasio przeplata się w „If Found…” z przypowieścią o wyprawie Cassiopei, kapitanki gwiezdnego statku. Gdy jedna z bohaterek kłóci się z matką, druga zmaga się z turbulencjami. Kiedy pierwsza przeżywa zawód miłosny, druga walczy z awarią silników. W finale obie zyskują sprawczość: Cassiopei udaje się ustabilizować kurs, a Kasio bez żalu odrzuca gumkę, by chwycić za ołówek i napisać swoją historię na własnych warunkach. Intencja McGee jest czytelna: dla queerowych nastolatków coming out rzeczywiście jest jak wyprawa w kosmos, a pokonanie depresji bywa równie doniosłe jak wydostanie się z czarnej dziury.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).