Wśród tematów wrześniowej rozmowy w „Polityce” ze Zbigniewem Namysłowskim, który świętował niedawno swoje 80 urodziny, było jego postrzeganie młodego pokolenia polskich jazzmanów. Ma z nimi stały kontakt – młodsi muzycy grają w jego kwintecie, są jego podopiecznymi na uczelni, biorą udział w organizowanych przez niego corocznych warsztatach. Namysłowski nie tylko ceni ich umiejętności muzyczne, ale też operatywność i przebojowość: „Wysyłają oferty, promują się, szukają możliwości. (…) Nastały trudne czasy dla jazzu, ale oni mimo to walczą”.
Trudno mówić o nowej fali polskiego jazzu – czyli o takich muzykach jak Emil Miszk, Kamil Piotrowicz czy Kuba Więcek – bez dostrzeżenia ich aktywności, które wykraczają poza nagrywanie płyt i koncertowanie. Zderzają się z niełatwymi realiami: duża konkurencja, ograniczone możliwości wydawnicze, fatalna sprzedaż płyt, brak jazzu w mainstreamowych mediach, imperatyw intensywnej promocji. Wielu artystów po wydaniu debiutanckiej płyty opuszcza świat jazzu, inni próbują trwać w nim przynajmniej częściowo, choć są i tacy, którzy starają się idealistycznie trzymać wyłącznie autorskiej muzyki.
Jednym ze sposobów młodych jazzmanów na zmierzenie się z realiami rynku jest zakładanie przez nich wytwórni. Ile to razy słyszałem zdania w rodzaju: „Cały czas szukamy wydawcy”, „Orientuje się pan może, do jakich wydawnictw warto uderzać?”. Zdarza się, że muzyka przez kilka lat krąży między wytwórniami, aż w końcu artystom udaje się którąś z nich przekonać (data nagrania prawdę wam powie). Gdy samemu prowadzi się label, tego problemu nie ma.
Nie jest to zjawisko w polskim jazzie całkiem nowe – do niedawna działała warszawska wytwórnia Lado ABC, która przez piętnaście lat wydawała m.in. albumy Marcina Maseckiego, Raphaela Rogińskiego i Huberta Zemlera. Swoje oficyny zakładali również przed laty choćby Leszek Możdżer czy Mikołaj Trzaska. Młode wytwórnie nie skupiają się jednak na muzyce swoich liderów. Wolą budować urozmaicone katalogi z polskimi i zagranicznymi artystami. Jedna z ważnych firm to dziś gdańska Alpaka Records, którą zawiaduje między innymi trębacz Emil Miszk – niedawny laureat Fryderyka za debiut jazzowy. Impulsem do jej powstania był kłopot z wydaniem płyty jego zespołu Algorhythm – ukazała się ona później, pod tytułem „Mandala”, w barwach Alpaki z numerem katalogowym AR001. Zebrała świetne recenzje, a nawet otrzymała nominację do Fryderyka. „I dobrze się stało – mówił mi niedawno Miszk w wywiadzie dla „Gazety Magnetofonowej”. – To nam daje niezależność, a także możliwość wydawania płyt innym artystom”.
Podobne założenia towarzyszyły pianiście Kamilowi Piotrowiczowi, który w ubiegłym roku uruchomił własną Howard Records. Pierwszym albumem w katalogu był znakomity „Product Placement” jego sekstetu, a niedawno ukazało się kilka kolejnych interesujących propozycji: albumy duetu Piotrowicza z Irkiem Wojtczakiem, tria Lawaai oraz kwintetu RASP Lovers. Pomimo trudów, jakie wiążą się z pozyskiwaniem funduszy na działalność wydawniczą, organizowaniem koncertów czy promocją, Piotrowicz nie wyobraża sobie, żeby miał przestać działać samodzielnie. „Wolę zbudować coś własnego, tym bardziej że narzędzia, by to zrobić, są ogólnodostępne” – przyznawał w lipcowym wywiadzie dla „Przekroju”. Inne przykłady podobnego działania to londyńska Astigmatic Records współprowadzona przez Sebastiana Jóźwiaka, czyli menedżera i konceptualistę zespołu EABS, czy kopenhaska Love & Beauty Seekers, którą założył perkusista Szymon Gąsiorek.
Wybrane nagrania wymienionych labeli mogłyby posłużyć jako dowody w sprawie bogactwa młodego polskiego jazzu – rozpiętego między hip-hopem i awangardą, z elektroniką gdzieś pośrodku. I (najczęściej) wykonywanego na bardzo wysokim poziomie.
Kolejnym sposobem na kreatywne robienie hałasu wokół własnej działalności jest organizowanie cyklów koncertowych czy festiwali. Mieszkam w Warszawie, więc o stołecznych inicjatywach wiem najwięcej – sprawnie poczyna sobie na przykład perkusista Gniewomir Tomczyk w klubie BARdzo bardzo, własny lokal Six Seasons prowadzi saksofonista Grzech Piotrowski, do niedawna kolegów i koleżanki po fachu zapraszał na scenę praskiego Bazaru kontrabasista Franciszek Pospieszalski. Dobierając repertuar, muzycy często bazują na swoich artystycznych przyjaźniach i odsłaniają konkretne środowisko. Ciekawym przedsięwzięciem był styczniowy festiwal Piano Room w klubie Spatif – wymyślił go Grzegorz Tarwid, który zdecydował się wraz z innymi pianistami odkryć przed widownią kulisy swojej pracy: rytuały, ćwiczenia, zwyczaje towarzyszące graniu. Z kolei Marcel Baliński – muzyk związany m.in. ze wspomnianą grupą RASP Lovers – jest w trakcie internetowej zbiórki pieniędzy na Festiwal Działań Twórczych Dwa Piętra w Łodzi. W programie trzy bloki tematyczne: muzyka alternatywna, klasyczna oraz duńska awangarda. Na kilka dni przed imprezą brakuje 60% przewidzianych funduszy, ale do dnia jej rozpoczęcia (15 listopada) można dołączyć do zbiórki i wesprzeć artystów. Koncerty odbędą się niezależnie od tego, ile pieniędzy uda się zgromadzić.
Zastanawia brak kobiet w tym przedsiębiorczym towarzystwie. Młodych liderek w polskim jazzie jest niemało – to na przykład wokalistka Olga Boczar, kontrabasistka Kamila Drabek czy pianistka Kasia Pietrzko – ale jak dotąd wolą skupiać się na graniu niż wydawaniu czy kuratorowaniu. W młodym środowisku jazzowym nie brakuje natomiast organizatorek wydarzeń czy menedżerek, ale nie są to koncertujące artystki.
W tym samym lokalu co Piano Room Tarwida kilka tygodni temu odbyła się warszawska odsłona pierwszej edycji (nomen omen) Idealistic Festival – wydarzenia określonego mianem genre-free music platform, na którym wystąpili przede wszystkim artyści improwizujący i elektroniczni. Autorami koncepcji i organizatorami byli Gąsiorek i Piotrowicz, który w cytowanym już wywiadzie w „Przekroju” anonsował je tak: „Chcemy w jego ramach połączyć oddolne inicjatywy muzyczne. Mamy nadzieję, że to jest zaczątek platformy, która da nam większą siłę przebicia, by zademonstrować, co i dlaczego robimy”. Obaj wywodzą się z kopenhaskiej uczelni Rytmisk Musikkonservatorium (RMC) i dobrze znają tamtejsze środowisko. Postanowili więc część festiwalu zorganizować właśnie w Kopenhadze. W Danii zagrali na przykład muzycy trójmiejskiego tria Delay_OK, duet Piotrowicz-Wojtczak czy młody kompozytor muzyki współczesnej Rafał Ryterski, a w Warszawie solowe sety wykonali m.in. goście z Kopenhagi: artystka elektroniczna Sofie Birch oraz wybitny trębacz jazzowy Kasper Tranberg.
Przy tej okazji można było po raz kolejny przekonać się o tym, że nasi młodzi improwizatorzy są nie tylko operatywni logistycznie, ale też tworzą bardzo interesującą muzykę. Wystąpiło na przykład znakomite trio Lawaai Kamila Piotrowicza, w którym grają z nim Stan Callewaert na kontrabasie i Jeppe Høi Justesen na perkusji. Pianista realizuje z tym składem inną koncepcję niż ze swoim sekstetem – w jego ramach głównie eksponuje kompozycję, aranżacyjne barwy oraz solowe bądź grupowe improwizacje. Z kolei Lawaii (po niderlandzku: hałas, wrzawa, szum) na pierwszym miejscu stawia intuicję i skupienie na danej chwili. W improwizowaniu muzycy są niespieszni i w jakimś sensie logiczni: pozwalają dźwiękom wyzwalać się i narastać, wspólnie nabierać siły. Powstają tym samym swoiste fale energetyczne, które – jak się wydaje – nie wynikają z odczuwanej ad hoc woli wykonania gestu, ale skupienia na tym, co można razem, w bliskim porozumieniu, w sposób spójny tu i teraz wykreować. Kontakt na żywo z tego rodzaju sztuką to doświadczenie intensywne, podczas którego lepiej nastawić się na bardzo aktywne słuchanie. Jeśli chcecie spróbować tego w domu, warto sięgnąć po ich debiutancki album „Densities, Forces, Intensities”.
Ciekawie wypadł Szymon Gąsiorek, który zagrał solo na perkusji i elektronice. Jego występ pokazał, jak wielobarwne może być muzykowanie, gdy wykonawca jest otwarty na różne style i konwencje. Rozpoczął od ciężkiego rockowego rytmu, później swobodnie zagęszczał perkusyjne akcenty, by wreszcie skonfrontować akustyczny konkret z elektronicznym chaosem.
Oprócz koncertów na Idealistic Festival odbyły się dwa spotkania. Podczas pierwszego w gronie muzyków, wydawców, dziennikarzy i promotorów debatowano nad trendem DIY (do it yourself) w funkcjonowaniu dzisiejszych artystów, a bohaterem drugiego był jeden z gości z Danii – wspomniany już Kasper Tranberg. Duża część rozmowy z nim, którą poprowadzili Piotrowicz z Gąsiorkiem, dotyczyła tego, jak w obecnych okolicznościach radzić mają sobie artyści chcący tworzyć autorską muzykę, w której nie idą na kompromisy. Tranberg to dobry adresat pytań na ten temat – od ponad dwudziestu lat jest związany z kopenhaską sceną jazzową, wykłada w RMC, a także działa w prowadzonej przez muzyków wytwórni ILK (poświęcony jej artykuł w amerykańskim magazynie „Downbeat” z 2016 roku nosił tytuł „Artists In Charge” – „Artyści za sterami”).
W wywiadzie nie padły wprawdzie dokładne rekomendacje, jak często należy wydawać nową muzykę, w które kanały promocyjne szczególnie warto inwestować, jakiego rodzaju eventy organizować albo które media najlepiej umożliwią poszerzenie widowni. Na te pytania każdy artysta – w zależności od specyfiki własnej sztuki i rynkowych aspiracji – musi odpowiedzieć sobie sam, dobierając odpowiednie środki. Ale słowa Duńczyka, w których namawiał artystów do trwania w ich pasji, wyrażały filozofię, która zdaje się leżeć u podstaw „idealistycznego” festiwalu Piotrowicza i Gąsiorka. W swojej pracy realizują ją także inni muzycy z Gdańska, Łodzi, Warszawy czy Wrocławia. Ta filozofia zakłada pracę w etosie DIY, determinację i skupienie na autorskiej twórczości. Brzmi wzniośle, ale by wzniosłość ta mogła się objawić na scenie, potrzeba nieefektownej pracy za kulisami.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych)