Otwartość i szaleństwo
Grzegorz Tarwid, fot. Sisi Cecylia

14 minut czytania

/ Muzyka

Otwartość i szaleństwo

Rozmowa z Grzegorzem Tarwidem

Gdy jako muzyk ciągle jestem ciekawy czegoś nowego, trudno mi nagle stanąć z boku i powiedzieć sobie: „Chcę, żeby publiczność kojarzyła mnie w taki a taki sposób”

Jeszcze 4 minuty czytania

MACIEJ KRAWIEC: Lato to niby czas urlopów, ale kalendarz koncertowy na twojej stronie internetowej wskazuje na coś innego.
GRZEGORZ TARWID: Rzeczywiście dość sporo teraz gram, czasem nawet kilka koncertów w tygodniu. W te wakacje akurat jest taka dobra passa. Dostałem parę ciekawych zaproszeń, ale i sam zacząłem pisać do różnych ludzi, żeby gdzieś zagrać. Cieszę się na przykład z tego, że dwa razy wystąpiłem w ramach „Lado na wsi” – z Bartkiem Weberem w jego projekcie Dom i z moim triem Ekuz. Fajnie, że mogłem dołożyć swoją cegiełkę do tego cyklu koncertowego. Niedawno zagrałem też podczas gali wręczenia Nagrody im. Wisławy Szymborskiej, na którą zaprosił mnie Michał Rusinek. Improwizowałem do wierszy. Był też występ solo w Świetlicy Krytyki Politycznej i jeszcze inne występy... 

Odbierasz ten czas już jako całkiem wolny od niepokojów pandemicznych? Życie koncertowe wróciło na dawne tory?
Totalnie tak. W ogóle nie czuję atmosfery obawy przed kolejnym lockdownem czy jakimiś ograniczeniami. Wprawdzie pojawiają się nowe warianty wirusa, ale nie wydaje mi się, by ludzie się tym przejmowali. Poza tym pewnie z powodu wojny w Ukrainie pandemia zeszła na dalszy plan.

Grasz więc koncerty i grasz je z różnymi składami. Gdyby chcieć wymienić wszystkie grupy, w których się udzielasz, do końca takiej listy dotrwaliby tylko najwierniejsi fani. Nie jest tych projektów za dużo?
Jest ich sporo, ale nie tyle, bym nie mógł skupić się na swoich rzeczach. Projekty, do których jestem zapraszany, służą mi trochę jako inspiracja, a trochę jako odskocznia. Są czymś, co mi mówi: „Dodaj sobie do tej swojej muzyki coś takiego, może to będzie fajne”. Traktuję te różne współprace jako okazję do rozwoju.

Zdarza ci się odmawiać?
Tak. Czasami nie czuję, bym z osobą, która mnie zaprasza, mógł się dobrze skomunikować muzycznie. Biorę też pod uwagę, wiadomo, warunki finansowe, a także to, czy logistycznie i sprzętowo dane wydarzenie mi odpowiada. 

A zdarzają się takie, że mówisz sobie: „Trudno, to nie moja bajka, ale za coś trzeba żyć”?
Mam kłopot z jasnym podziałem: w tych składach realizuję się artystycznie, a w tych idę na kompromisy z pobudek finansowych. Wydaje mi się, że otwartość muzyków tak się przejawia, że mogą się odnaleźć w każdej sytuacji. Trudno przewidzieć, co wyniknie z tego czy innego spotkania. Czasem dobrze jest gdzieś się znaleźć choćby z tego powodu, by pobyć z kolegami, trochę pograć, poznać nowe miejsce, nawiązać kontakty. Ważny jest też dla mnie kontekst towarzyski, środowiskowy. Myślę, że przez całe życie będę miał takie różne sytuacje. Nie chcę tracić szans na doświadczanie czegoś wyjątkowego.

Kilka lat temu wyznałeś, że rozdrobniłeś się, grając w zbyt wielu zespołach.
Wtedy faktycznie byłem dość rozchwiany, chciałem robić za dużo, występowałem w kompletnie różnych składach. W pewnym momencie zauważyłem, że mnie to męczy, i musiałem zadbać o swój komfort. Zdecydowałem, że lepiej dać sobie więcej przestrzeni. 

Grzegorz Tarwid

Pianista i kompozytor. Zebrał doświadczenie od mistrzów polskiej pianistyki: najpierw od weterana jazzu tradycyjnego Wojciecha Kamińskiego, następnie Andrzeja Jagodzińskiego i Michała Tokaja, by przenieść się na studia do Kopenhagi i inspirować się duńską szkołą improwizowaną. G m.in. ze Zbigniewem Namysłowskim, Maciejem Obarą, ale też Marcinem Maseckim czy Janem Młynarskim. Współtworzy: trio Sundial z Wojciechem Jachną i Krzysztofem Szmańdą, duet Diomede z Tomaszem Markaniczem, projekt SPRZEDAM z Maciem Morettim i Jędrzejem Łagodzińskim oraz duet Alfons Slik z Szymonem Gąsiorkiem. Niedawno kierowane przez niego trio Ekuz wydało płytę „Gardening / Welding”.

To się udało?
Tak, mam teraz większy luz. Nadal udzielam się w projektach kontrastujących ze sobą artystycznie, ale nie sądzę, bym się w nich rozdrabniał. Mam raczej poczucie, że to taka... fajna „pracka” rozwojowa.

Wspominałeś kiedyś o przydatnych zajęciach menedżerskich w Rhytmic Music Conservatory w Kopenhadze. Podkreślano w ich trakcie znaczenie wizerunku, komunikacji z widownią i instytucjami, a także umiejętności opowiadania o tym, co i dlaczego chce się zrobić. Udaje ci się jakoś zdefiniować, uchwycić wizerunek, z jakim chcesz wychodzić do ludzi?
To teraz trzeba by postawić pytanie, czy wizerunek jest tym, co w sposób naturalny generuje sam artysta i co stanowi jego powołanie. Czy może ma być to coś, czego wymagają od nas media społecznościowe i rynek, a my się musimy do tego wizerunku nagiąć?

Właśnie! Jesteś artystą tak ruchliwym i pełnym rozmaitych pomysłów, że trudno wyobrazić sobie jedno PR-owe opakowanie dla twojej muzyki.
To jest problem wielu muzyków, którzy działają na różnych płaszczyznach. Gdy ciągle jestem ciekawy czegoś nowego, trudno mi nagle stanąć z boku i powiedzieć sobie: „Chcę, żeby publiczność kojarzyła mnie w taki a taki sposób”. Wielokrotnie zastanawiałem się nad tym, jak siebie zdefiniować, żeby ludzie skumali, do czego dążę. To trudne!

Nie do zrobienia?
Do zrobienia, ale pod warunkiem, że na jakiś czas skupiłbym się wyłącznie na jednym aspekcie. Na przykład na grze solo. Wtedy pewnie dałoby się stworzyć jakąś bazę synonimów, które kojarzyłyby się z nastrojem mojego solowego grania. Jakaś narracja medialna byłaby łatwiejsza do określenia. Tyle że, wiadomo, to wydaje się niemożliwe, bo zawsze są jakieś nowe propozycje, wyskakują nowe terminy, okazje... Życie!


Mógłbyś wskazać kogoś w szeroko pojętym środowisku muzyki improwizowanej w Polsce, czyj wizerunek i sposób funkcjonowania rynkowo-medialnego cię przekonuje?
Kiedyś na pewno takim organizmem była wytwórnia Lado ABC. To, co artyści i artystki z nią związani sobą reprezentowali – radość muzykowania, całkowite oddanie się muzyce – było niesamowite. Czasami myślałem, że zdarzało im się ocierać o kicz, banał, komercję. Że sięgali po tanie chwyty. Później stwierdziłem jednak, że był to pewien koncept artystyczny, w którym ważniejsza od wierności danemu rodzajowi muzyki była postawa otwartości i szaleństwa. Bardzo mi się to w projektach Marcina Maseckiego, Pawła Szamburskiego czy Macia Morettiego podobało. Natomiast teraz trudno mi wskazać jakieś środowisko, konkretną wytwórnię. W różnych miastach dużo się dzieje. Jeśli chodzi o muzyków, to mógłbym wymienić Zbyszka Chojnackiego [improwizującego akordeonistę, obficie korzystającego z elektroniki – przyp. MK]. Rzadko gra koncerty, ale jeśli już gra, to nigdy nie są to jakieś tam koncerciki przy okazji. Starannie dobiera miejsca, gdzie się pojawia, i składy, z którymi współpracuje. Każdy występ to przemyślany krok jego kariery.

To bardzo bezkompromisowy muzyk.
Totalnie! Z drugiej strony media społecznościowe zachęcają do dzielenia się informacjami na swój temat. Czasami wydaje mi się, że powinienem dawać na przykład więcej relacji na Instagramie, choć bliższe mi jest inne podejście: wolę nie udostępniać informacji zbyt często, żeby słuchacze, którzy wspierają moją sztukę, poczuli lekki niedosyt. Może ktoś się wtedy zastanawia: „Kurczę, co tam u tego gościa słychać, tak się nie odzywa”. (śmiech) 

Jeśli chodzi o ciebie, ktoś mógłby liczyć na przykład na tak zwany śmieszny filmik. Masz ich trochę na koncie: szybki montaż, jakiś zaskakujący pomysł formalny, autoironia. W trakcie pandemii zrealizowałeś tego rodzaju klip między innymi na zaproszenie portalu Fuck You Hipsters. Humoru oraz zabawy konwencjami nie brakuje też w twojej muzyce. Zastanawiałeś się nad tym, by w budowaniu swojego wizerunku bardziej postawić na element komediowo-performatywny?
Jestem zbyt nieśmiały, by wyjść z tym do ludzi i robić jakiś muzyczno-słowny kabaret. Wolę sobie te śmieszne komunikaty na spokojnie opracować, samodzielnie nagrać, zmontować. Bardziej by mnie interesowało pokazanie słuchaczom, jak pracuję i co kieruje mną przy podejmowaniu wyborów za klawiaturą. Coś takiego zrobił Piotrek Orzechowski w swoich wykładach o improwizacji, ale ja bym wolał skupić się nie na teorii, ale praktyce. Chętnie wykorzystałbym podobny rodzaj wypowiedzi co w wideo dla Fuck You Hipsters. Lubię taką filmową zabawę formą i kadrami.


Kulisy pracy pianistów chciałeś odsłaniać przed słuchaczami w 2019 roku w ramach własnej inicjatywy Piano Room. Do warszawskiego SPATiF-u zaprosiłeś wtedy między innymi Andrzeja Jagodzińskiego i Kamila Piotrowicza.
Cel był taki, by pianiści postarali się odsłonić przed słuchaczami swoje rytuały i wprawki na instrumencie. Mieli również zagrać skomponowany przeze mnie specjalnie na tę okazję utwór, którego wcześniej nie znali. Chciałem, by tworzyli na bieżąco, przed publicznością, swoją interpretację tego utworu. Odbył się także panel dyskusyjny z ich udziałem na tematy związane z warsztatem pianisty, kompozytora i improwizatora.

Rozważasz powrót do tego pomysłu?
Chętnie bym to zrobił, bo odzew ze strony widzów, klubu i muzyków był bardzo dobry. Jeśli jednak miałbym do tego wrócić, musiałbym zebrać sprawną ekipę, która pomogłaby mi w organizacji. Należałoby to solidnie przygotować, stworzyć jakąś narrację medialną, by skutecznie przebić się z informacją do zainteresowanych. Tamten Piano Room robiłem sam, byłem za wszystko odpowiedzialny, więc miałem w związku z tym dużo stresu. Kto wie, może za rok albo dwa lata postanowię, że chcę się na tym projekcie skupić?

Wydaje mi się jednak, że na liście twoich priorytetów najwyżej jest granie, a nie bycie animatorem czy organizatorem.
Oczywiście nie chcę rezygnować z grania, ale bycie animatorem kultury też może być ekscytujące. Jeśli udałoby mi się zebrać grupę osób, w której każdy miałby określone zadanie, nie mówię nie.

Ekuz - Krzysztof Szmańda, Grzegorz Tarwid, Igor Wiśniewski fot. Piotr Matey (1)Ekuz: Krzysztof Szmańda, Grzegorz Tarwid, Igor Wiśniewski, fot. Piotr Matey

Użyłeś określenia „stworzyć narrację medialną”. W tym pomagają muzykom między innymi menedżerowie. Czujesz taką potrzebę, by ktoś ci doradzał przy budowaniu twojej narracji? Przydałoby ci się wsparcie w podejmowaniu decyzji, gdzie wystąpić, gdzie wydać płytę, jak o swojej muzyce opowiadać?
Coraz częściej się nad tym zastanawiam. Teraz jest tak, że opieram się wyłącznie na swojej kreatywności i odpowiedzialności, sam organizuję sobie kalendarz i to jest fajne. Z drugiej strony mam wrażenie, że menedżer mógłby mi pomóc w zdefiniowaniu tego, co chcę przekazać swoją muzyką. Nie mam takich zdolności logistycznych czy promocyjnych, by skutecznie tę narrację tworzyć. Obawiam się jednak, że trudno byłoby mi znaleźć osobę godną zaufania, która rozumiałaby przy tym moją osobowość i muzykę. Mam dużo szacunku dla pracujących w środowisku jazzowym menedżerów i menedżerek, ale wydaje mi się, że większość z nich zajmuje się głównie planowaniem koncertów i trzymaniem się określonego rodzaju działań.

Co masz na myśli?
Chodzi mi o rozumowanie w stylu: „Jeśli jesteś artystą jazzowym, to grasz tylko na festiwalach jazzowych, tylko jazzowe koncerty, tylko z taką publicznością”. Gdybym miał z kimś na tym polu współpracować, chciałbym, by ta osoba umiała nazwać głębiej to, co robię, a nie określać to tylko danym rodzajem muzyki.

Czy w odniesieniu do któregoś ze swoich zespołów albo albumów żałujesz szczególnie, że nie zaistniał bardziej w mediach? Coś, z czego byłeś bardzo dumny, a nie spotkało się z odzewem, jakiego się spodziewałeś?
Mogę to powiedzieć o najnowszej płycie „Gardening / Welding”, którą nagrałem z moim triem Ekuz. Płyta wyszła na koniec czerwca, rozesłałem informacje do dziennikarzy, wydawało mi się, że wszyscy się tym zainteresują, że właśnie na to czekają i od razu napiszą recenzje (śmiech). A tu klimat wakacyjny, odzew niewielki. Zobaczymy. 

EKUZ Gardening/Welding, KOLDEkuz, „Gardening / Welding”, KOLD, czerwiec 2022W Ekuzie grasz z doświadczonym perkusistą Krzysztofem Szmańdą, z którym od paru lat współpracujesz w różnych zespołach. Trzeci muzyk to młodszy od ciebie gitarzysta Igor Wiśniewski. Nagraliście płytę, która bardziej niż z jazzem kojarzy się z progresywnym rockiem, psychodelią, a nawet melancholijnym popem.
Zależało nam na takim rockowo-garażowo-zniszczonym brzmieniu, spod którego przebija jednak jakieś piękno. Początkowo chcieliśmy zarejestrować materiał w studiu S3 Polskiego Radia, które dobrze znam, bo już tam nagrywałem. Jednak mój przyjaciel Albert Karch odradził nam to. Po jednym z naszych koncertów powiedział: „Panowie, nie nagrywajcie tego w Polskim Radiu. Tu trzeba na spokojnie usiąść, nie być pod żadną presją czasu i nagrać tak, jak wam to brzmi w głowach”. I skorzystaliśmy z zaprzyjaźnionego, nieistniejącego już małego studia Dizzy Dizzy, które prowadził nasz kolega Filip Olecki. Nagrywaliśmy każdy utwór na wiele różnych sposobów, każdą partię oddzielnie. Miksem albumu zajął się Albert. Trochę nam to wszystko zajęło, produkcja trwała dwa lata, ale jestem bardzo zadowolony z efektu.

To kolejny skład – po duecie Diomede, triu Sundial i kwartecie Mad Ship – w którym realizujesz także partie basowe. Nie lubisz się z basistami?
Tak się po prostu jakoś układa ostatnio. Dużo korzystam teraz z mojego Mooga, na którym gram te linie basowe. Nie wiem, może basiści mnie za to nienawidzą (śmiech). Ale przecież nie jest tak, że w ogóle z nimi nie gram. Składów z basistami też mam sporo. Ostatnio zacząłem grać z triem z Maksem Muchą na kontrabasie i właśnie Albertem Karchem na perkusji. Chcę z nimi wrócić do bardziej jazzowej formuły, ale z przymrużeniem oka.  

Bazą twojej aktywności jest Warszawa, w tym mieście występujesz najczęściej. Wcześniej mieszkałeś i studiowałeś w Kopenhadze, spędziłeś też trochę czasu w Nowym Jorku. W wywiadzie przed trzema laty mówiłeś: „Ważne dla mnie jest podróżowanie i poznawanie nowych ludzi, którzy też grają, ale ich doświadczenia i inspiracje wyrastają z różnych kultur”. Jak sytuacja wygląda teraz? Dopuszczasz możliwość przeprowadzki za granicę?
Kiedyś rozważałem przeniesienie się do Nowego Jorku, ale gdy już tam byłem, przeraziło mnie to miasto. Jego różnorodność, tempo, wielkość... Nie czułem się tam dobrze. Prędzej rozważałbym Berlin, który jest takim europejskim Nowym Jorkiem. Ale najchętniej przeprowadziłbym się gdzieś na południe Europy, na przykład do Lizbony. Tam mógłbym być wolnym, niespieszącym się nigdzie artystą, pijącym wino, nagrywającym na pianinku jakieś preludia. Odwiedzaliby mnie sąsiedzi, pożyczaliby cukier czy pieczywo, jakieś narzędzia i byłby miły nastrój.

Grzegorz, takie plany to za czterdzieści lat!
Ile ja wtedy miałbym lat? Sześćdziesiąt siedem. Czemu nie? Na razie to brzmi jak dziecinne marzenie, ale chętnie bym widział swoją emeryturę w takim miejscu.