Trzech na jednego
fot. Sisi Cecylia

7 minut czytania

/ Muzyka

Trzech na jednego

Maciej Krawiec

W kwartecie kontrabasisty Daniela Toledo zgromadzili się czołowi polscy improwizatorzy z własnym stylem gry i charakterystycznym soundem. W takiej konstelacji liderowi pozostaje w zasadzie nie przeszkadzać swoim temperamentnym kolegom

Jeszcze 2 minuty czytania

Zdarzają się czasem takie składy, w których bardzo słyszalne są różnice w umiejętnościach muzyków. Jaskrawy przykład takiej sytuacji pamiętam z czasów, gdy śledziłem każde wideo mistrzów gitary w rodzaju Jeffa Becka czy Dereka Trucksa. Odkryłem wtedy klip z koncertu tego drugiego w Macedonii, gdy gościnnie towarzyszył mu miejscowy gitarzysta . Kluczowym momentem nagrania, wymownie nazwanego „worst slide solo”, jest chwila, gdy gość kończy swoją nieudaną partię, po czym Trucks rozpoczyna pięknie brzmiące solo. Przychodzi ulga. Trudno wyobrazić sobie większy kontrast między niedorzeczną partią pierwszego muzyka a jakością i urodą gry Trucksa. To przypadek ekstremalny, ale nieraz i w uznanych grupach widoczne są dysproporcje w umiejętnościach czy przygotowaniu muzyków. W historii jazzu sztandarowym przykładem jest tytułowa kompozycja z albumu Johna Coltrane’a „Giant Steps” z 1960 roku. Saksofonista prezentuje w nim na tyle złożoną strukturę harmoniczną, że nawet tak kompetentny pianista jak Tommy Flanagan ma problem z nadążeniem za tym, co dzieje się w utworze. Gdy przychodzi czas na jego solo, zaczyna ambitnie, ale z każdym taktem wyraźnie odpuszcza. Zaś gdy na pierwszy plan wraca natchniony Coltrane, tym dobitniejsza wydaje się różnica między tym, co obaj muzycy proponują.

Te myśli towarzyszyły mi, gdy przed sięgnięciem po najnowszy album kontrabasisty Daniela Toledo „Fletch” słuchałem jego dwóch poprzednich, nagranych z triem płyt: „Elapse” (2014) i „Atrium” (2017). Muzyk zawdzięcza rozpoznawalność w Polsce temu, że od kilku lat współpracuje z pianistą Piotrem Orzechowskim, którego poznał podczas studiów na hiszpańskim kampusie Berklee College of Music. Urodzony w ekwadorskim Quito 29-letni kontrabasista odbył z Orzechowskim niejedną trasę z różnymi składami, parokrotnie występowali w Polsce. Nasz pianista brał udział w sesjach nagraniowych do wszystkich wymienionych albumów i z jego obecnością wiążą się wspomniane myśli o braku równowagi czy jakościowych kontrastach. Na „Elapse” i „Atrium” pianistyka Polaka w sposób absolutny dominuje nad pracą pozostałych muzyków, a dźwięki fortepianu przynoszą ulgę poszukującemu cennych wrażeń słuchaczowi.

Muzyka Toledo na obu płytach to stonowany, elegancki mainstream z elementami hip-hopu czy R’n’B, pozbawiony dramaturgicznych niespodzianek czy aranżacyjnych fajerwerków. Inaczej dzieje się tylko w znakomitym utworze „Atmosphere Melt” z płyty „Elapse”, którego atrakcyjność wynika z bardzo interesującego konceptu formalnego: kompozycja jest zbudowana na monotonnie powtarzanych pojedynczych dźwiękach i przez ponad osiem minut ciekawie meandruje.

Daniel Toledo Quartet, „Fletch”, Audio Cave 2020Daniel Toledo Quartet, „Fletch”,
Audio Cave 2020
Wydany właśnie krążek „Fletch” przynosi zmiany. Toledo nie przewodzi już triu, ale kwartetowi, który śmiało można nazwać zespołem gwiazd. Za klawiszami (fortepianu i wurlitzera) niezmiennie zasiada Orzechowski, na perkusji gra Michał Miśkiewicz, zaś czwartym muzykiem jest saksofonista altowy Kuba Więcek. Nie trzeba zaglądać do tomu „Who is Who in Polish Jazz” (gdyby takowy istniał), by wiedzieć, że to czołowi polscy improwizatorzy z własnym stylem gry i charakterystycznym soundem.

Dzięki temu towarzystwu całkowicie zmieniło się stężenie energii wokół wycofanego Toledo. Na barkach Orzechowskiego nie spoczywa już taki ciężar gry jak na poprzednich płytach Ekwadorczyka. Wreszcie ma równorzędnych partnerów i wchodzi z nimi w niezliczone interakcje. Jego partie wciąż mają w sobie frapujący namysł, nerwowość i przekorę, ale wydają się przy tym bardziej swobodne i spontaniczne. Więcek proponuje jowialne i elokwentne frazy, jest rozluźniony, choć grę saksofonisty cechuje chwilami brzmieniowy „brud” i bywa ona zabarwiona czymś niedoskonałym. Miśkiewicz również realizuje wyznaczone przez Toledo zadania po swojemu, poszukując – z rewelacyjnym skutkiem – rytmicznych nieoczywistości albo uparcie obstając przy danym pomyśle.


W takiej konstelacji liderowi pozostaje w zasadzie… nie przeszkadzać swoim temperamentnym kolegom, bo to oni tutaj robią robotę. Na czym ona polega? Gdy Toledo równomiernie prezentuje linie basu, jego partnerzy w najlepsze prowadzą ze sobą dialogi na pierwszym bądź drugim planie, rozdzielając między sobą rozmaite role. Na przykład „Blue Star” zaczyna się tak, jakby Orzechowski grał całkiem inną kompozycję niż sekcja i ta pozorna odrębność ciekawie się później rozwija. W dalszej części utworu Więcek jakby wtrąca się w partię pianisty, przejmuje inicjatywę, a następnie za jego sprawą pojawia się aura lekkiej, ironicznej zabawy. Bardzo interesująco przebiega początek kompozycji „Fletch”, który charakteryzuje złożona architektura akcentów – Orzechowski, Więcek i Miśkiewicz świetnie się tu uzupełniają kolejnymi zagraniami. Perkusista daje popis w „Meek”, gdzie w sferze rytmicznej następują mikrozmiany, modyfikacje impulsów, mimochodem jakby dążące ku polirytmii. Innym intrygującym momentem jest ten w „Alerting”, gdy Orzechowski ostrymi dźwiękami stanowczo odżegnuje się od swingowego pulsu, realizowanego przez walking Toledo i grę Miśkiewicza miotełkami. Tego rodzaju zajmujących, wieloplanowych zdarzeń jest na „Fletch” sporo, choć dzieją się one jakby pomimo zgrabnych, wdzięcznych nieraz, lecz dość konwencjonalnych pomysłów kompozytorskich lidera.

fot. Sisi Ceciliafot. Sisi Cecilia

Niebanalna aktywność Orzechowskiego, Więcka i Miśkiewicza przynosi jeszcze więcej satysfakcji w wydaniu koncertowym. Utwory Toledo i jego stabilizująca rola w zespole to dla nich inspirujący kontekst do energetycznych wymian, potoczystych dialogów i odważnego igrania z formą. Na niedawnej premierze płyty „Fletch” w warszawskim klubie Spatif szczególnie interesująco wypadła komunikacja Orzechowskiego z Miśkiewiczem – to oni najskuteczniej „rozsadzali” muzykę i przerzucali się pomysłami, maksymalnie rozpędzając zgrany kwartet. Chwilami miałem wrażenie, że utwory Toledo były przez nich… „przeczołgane”, rozerwane na strzępy, rozbite, i w ich twórczym niszczeniu przejawiało się prawdziwe mistrzostwo. Tak porywające koncerty jak tamten nie zdarzają się często. Sam album aż takich emocji nie wzbudza, ale stanowi udany początek zespołu o ogromnym potencjale.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych