Różne bajki
fot. Anna Maria Biniecka

7 minut czytania

/ Muzyka

Różne bajki

Maciej Krawiec

Tomasz Chyła zagrał va banque. Nowi muzycy, mnogość stylistyk, a do tego jeszcze teledysk, który wygląda jak fanowskie wideo zespołu Slipknot... Musiałby nastąpić cud, żeby na płycie „da Vinci” wszystko się artystycznie zgodziło

Jeszcze 2 minuty czytania

Jeśli polscy jazzmani szukają inspiracji w przeszłości, to sięgają raczej po barok czy romantyzm, i oczywiście po sztukę XX wieku. Natomiast o jazzowych inspiracjach epoką renesansu słychać rzadko. Jedynym chyba naszym składem, który konsekwentnie odwołuje się do jej dziedzictwa, jest trio wokalistki Anny Gadt. Kilka lat temu ukazał się album „Renaissance”, gdzie dominują interpretacje polskich kompozycji z XVI wieku. Niedawno trio wzięło zaś na warsztat muzykę innego renesansowego twórcy – Hiszpana Carla Gesualdo.

Do Gadt dołącza teraz skrzypek Tomasz Chyła ze swym kwintetem, który w hołdzie jednemu z renesansowych mistrzów zatytułował najnowszy album „da Vinci”. Artysta nie sięgnął po repertuar historyczny: wszechstronną działalność Włocha, a także twórczego ducha jego epoki, wolał potraktować jako paralelę do własnych zainteresowań. W niedawnym wywiadzie dla „Jazz Forum” mówił: „Zawsze fascynował mnie sposób, w jaki wówczas sztuka była łączona z technologią. Sztuka, humanizm, nauka, technologia, odkrycia geograficzne – wszystko tworzyło jedną całość. (…) Z pewnością postać Leonarda jest główną inspiracją do tego, jak myśleliśmy, tworząc muzykę”. Szkoda, że w tej idealizującej narracji nie pojawiają się choćby wzmianki o cywilizacyjnych zniszczeniach, które pociągnęła za sobą ówczesna ekspansja Europejczyków – tym bardziej że jeden z utworów nosi tytuł „Amerigo”, a w paru innych da się usłyszeć konflikt i walkę.

Kwintet Chyły w 2017 roku wydał udany debiut „Eternal Entropy”, a rok później ukazał się rewelacyjny drugi krążek: „Circlesongs”. Na kolejnych płytach oraz koncertach kwintet przeplatał liryzm z turpizmem i melodyjność z bezczelnością. Na „Circlesongs” są na przykład sekwencje brzmiące jak aranżacja na kwintet jazzowy „Święta wiosny” Igora Strawińskiego. Koncertowe wydanie tamtego repertuaru, dostępne choćby na albumie „Live At Polish Radio 3” (2019), ukazywało kwintet w imponującym rozkwicie.

Obok lidera lokomotywami składu byli saksofonista Piotr Chęcki i pianista Szymon Burnos, którego porozumienie z perkusistą Sławkiem Koryzną dostarczało szczególnie dużo emocji. Tamtego kwintetu już jednak nie ma. Chęcki i Burnos odeszli w ubiegłym roku. Skrzypek zaprosił do składu uznanego już trębacza Emila Miszka oraz gitarzystę Krzysztofa Hadrycha, studenta gdańskiej Akademii Muzycznej.

Na „da Vincim” bardziej niż kiedykolwiek Chyła pozwolił sobie wyeksponować tak szerokie spektrum zainteresowań. Jest tu rock progresywny w duchu King Crimson, metal kojarzący się z brzmieniami Sepultury, jazz fusion à la Mahavishnu Orchestra czy Dean Brown, ale też minimalizm nawiązujący do Henryka Mikołaja Góreckiego oraz współczesna muzyka chóralna. Ta ostatnia gości w paru utworach za sprawą cenionego oktetu wokalnego Art’n’Voices, w którym Chyła śpiewa.

Dwaj nowi muzycy w miejsce dawnych filarów kwintetu, świeży repertuar, odważne sięgnięcie po mnogość stylistyk, gościnny udział grupy wokalnej, a do tego jeszcze teledysk, który wygląda jak fanowskie wideo metalowego zespołu Slipknot... Nie ma wątpliwości, że Chyła zagrał va banque i musiałby nastąpić cud, żeby wszystko się tu koncepcyjnie i artystycznie zgodziło.

Jego odwaga przejawia się choćby w dramaturgii albumu. Zaczyna się od ukojenia w „A Constant Stream of Consciousness”, po czym ów stan rozbija Tomasz Chyła Quintet, da Vinci, Alpaka Records 2021Tomasz Chyła Quintet, da Vinci”,
Alpaka Records 2021
w pył rockowa „Macchina Volante”. Na początku „The Ritual” wracamy do wyczekiwania jakiejś tajemnicy, co prowadzi do patetycznej eksplozji. Tytułowa suita powoli przechodzi w kąśliwy groove i kończy się ciężkim, agresywnym riffem. „Strong Algorithms” to zupełnie inna bajka: siedem minut tajemniczych dźwięków syntezatora modularnego z impresyjnym udziałem pozostałych instrumentów. Kolejny utwór przynosi kolejny kontrast: wraz z „Frantikiem” wraca potężna rockowa siła. „Amerigo” to najpierw liryzm, a później namiastka improwizowanych dialogów na rwanym groovie. Po przyjaznym interludium „Abbreviation” następuje końcowe „Al Destino”, gdzie zespół ponownie odsłania drapieżne oblicze. Tu w wyrazisty sposób wybrzmiewają też głosy Art’n’Voices. Początkowo jest w ich pracy trochę wokalnej zabawy spod znaku Meredith Monk, ale później w pięknej uporządkowanej polifonii objawiają się jak doskonale zgrany ansambl. Wyśpiewaną frazą album się kończy, a słuchacz zostaje z pytaniem: co z tym ogromem wrażeń zrobić?


Ten eklektyzm jest ryzykowny, choćby dlatego, że nie wszyscy muzycy reprezentują tak samo wysoki poziom. Od starszych kolegów odstaje niestety Hadrych, którego na koncercie w Gdańsku Chyła określił mianem „przyszłości polskiego jazzu”. Nie można mu odmówić sprawności i temperamentu, gra też odważnie, bez kompleksów. W jego partiach nieraz brakuje jednak pomysłów i dojrzałości. Inna sprawa, że odpowiedniej prezentacji jego gry nie służy miks albumu: gitara Hadrycha bywa zbyt głośna i często przykrywa cenne partie skrzypiec czy trąbki. Żałować też można, że większego udziału w tworzeniu muzyki na „da Vincim” nie wzięła wokalna grupa Art’n’Voices. Historia jazzu dostarcza wspaniałych przykładów kreatywnej współpracy jazzmanów z takimi zespołami: można tu przywołać albumy „Ghetto Music” Eddiego Gale’a, „Lift Every Voice” Andrew Hilla, „Space Is the Place” Sun Ra czy „Proverbs and Songs” Johna Surmana. Chętnie posłuchałbym takiej muzyki Chyły, w której głosy i pozostałe instrumenty miałyby równe prawa.

Jest jednak i co chwalić. O odwadze lidera była już mowa, ale trzeba też wspomnieć o jego znakomitych partiach solowych – choćby w kompozycji tytułowej, najlepszym na płycie „Frantiku” czy końcowym „Al Destino”. Wydaje się, że w nowym kwintecie, pod nieobecność Chęckiego i Burnosa, skrzypek stał się bardziej ekstrawertyczny. Wcześniej był raczej na drugim planie, kontrował pomysły kolegów. Mam też wrażenie, że czegoś nowego dowiadujemy się tu o ekspresji Miszka. On także jako solista odsłania się tu bardziej niż w projektach Algorhythmu czy The Sonic Syndicate.

Choćby z tych powodów warto płycie „da Vinci” poświęcić uwagę. Jest tak niezależnie od tego, czy uzna się ją za ambitne niepowodzenie, po prostu nierówny album zespołu o nieprzeciętnym potencjale czy też intrygujące nowe otwarcie w karierze skrzypka. Każde z tych odczytań jest uzasadnione.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych)