Ostatnim koncertem, na który udało mi się dotrzeć przed ogłoszeniem stanu epidemii w Polsce, był występ kwartetu Daniela Toledo w warszawskim klubie Spatif. Stanowił on kolejny dowód na to, że jazz na żywo często prezentuje się barwniej i bardziej spontanicznie niż w wersjach studyjnych. Kwartet poddał repertuar z nowego albumu „Fletch” ożywczym interpretacjom, z niedużej estrady Spatifu buchała wielka energia – reakcje słuchaczy na akustyczny jazz rzadko są tak entuzjastyczne jak na warszawskim koncercie.
Ekwadorczyk oraz jego partnerzy (Piotr Orzechowski, Kuba Więcek i Michał Miśkiewicz) mieli dużo szczęścia: odbyli w ostatnich dniach lutego tygodniową trasę, wystąpili w pięciu miastach, promując swój nowy album. Ci, którzy planowali premiery wydawnictw w terminach po 10 marca, nie mieli już możliwości spotkać się ze słuchaczami w realu. Dotknęło to również liderów dwóch składów, na których koncerty na żywo szczególnie się cieszyłem. Na odwołanej jeden dzień przed startem wiosennej edycji gdańskiego festiwalu Jazz Jantar album „Artificial Stupidity” miał promować trębacz Emil Miszk, zaś w stołecznym Spatifie na koniec marca zaplanowana była premiera płyty „Flash Years” składu Mad Ship, któremu przewodzi gitarzysta Kuba Wójcik. Obaj, obok Kamila Piotrowicza czy wspomnianych Orzechowskiego i Więcka, reprezentują kreatywne pokolenie młodych jazzmanów, którzy poza talentem i wykształceniem mają także autorską wizję własnej muzyki.
Emil Miszk zawdzięcza większą od Wójcika rozpoznawalność choćby temu, że w ubiegłym roku otrzymał Fryderyka za debiutancką płytę jego oktetu Sonic Syndicate „Don’t Hesitate”. Wydała ją współprowadzona przez Miszka wytwórnia Alpaka Records, w której katalogu znajdują się jeszcze na przykład płyty kwartetu Algorhythm, czyli drugiego zespołu, z którym związany jest trębacz. Ich ostatnia płyta „Termomix” była bez wątpienia jednym z najlepszych krążków 2019 roku. Ten nietypowy, bo inspirowany gotowaniem, concept album stanowił frapujący mariaż żywego grania z wyrazistymi zabiegami postprodukcyjnymi, przebojowych melodii z abstrakcją oraz multiinstrumentalnych brzmień z samplami. Miszk jest częścią szczególnie aktywnego trójmiejskiego środowiska, które – wywodząc się z gdańskiej akademii i inspirując choćby legendą zespołu Miłość – muzycznie i wydawniczo bierze sprawy w swoje ręce.
Wójcik do tej pory dał się poznać jako poszukujący różnych kontekstów indywidualista. Współtworzył jazzrockowy Poleshift Project, a także łączył piękną subtelność ze złowrogimi brzmieniami i agresywnym free w kierowanym przez siebie kwartecie Minim Experiment (ostatnio skład występuje z wokalistką eksperymentalną Sainkho Nemtchylak). Miał też przed trzema laty bardzo interesujący epizod gry ze skandynawską sekcją rytmiczną Nils Bo Davidsen–Peter Bruun. W 2019 roku wespół między innymi z Więckiem, Tarwidem i perkusistą Albertem Karchem zawiązał zaś inicjatywę Spontanicznych Spotkań Kompozytorskich. Te tzw. SKS-y nawiązują do Kuba Wójcik, fot. Mikołaj Zacharowwarsztatów na kopenhaskiej uczelni Rytmisk Musikkonservatorium, na której wszyscy ci muzycy studiowali. Kolejną płaszczyzną ich twórczych działań jest teraz inicjatywa artystyczno-wydawnicza KOLD (skrót od Kompozytorzy Organizują Liczne Działania), pod której szyldem ukazała się niedawno płyta „Flash Years”.
Obaj muzycy w swych nagraniach z okazji premier kierowali rzecz jasna odbiorców na serwisy streamingowe. Obecna sytuacja wymusza na nich wzmożoną aktywność w mediach społecznościowych – na Facebooku, Instagramie czy przez kanały wideo na YouTube. Co ciekawe, obaj zwracają uwagę na znaczenie radia w promowaniu ich muzyki.
Miszk w dniu premiery zaprosił fanów na swój facebookowy fanpage i zapowiadając każdy z utworów z „Artificial Stupidity”, wysłuchał płyty w domu razem z... internetową widownią liczącą ponad tysiąc osób. Na gorąco komentował: „Wideo jest w miarę spoko, z audio będzie trochę gorzej, ale nie o to w tym chodzi”. Potem pisał, że najważniejsze były emocje, które w trakcie tego wirtualnego odsłuchu się pojawiły. Wójcik postawił na inny przekaz – również nagrał wideo, ale zamiast muzyki z „Flash Years” słychać na nim było śpiew ptaków oraz komentarz gitarzysty. „Dziwna to trochę premiera bez zespołu, bez koncertów, bez trasy” – mówił, przechadzając się po lesie.
Obie płyty zawierają całkiem różne muzyczne wizje i wrażliwości. „Artificial Stupidity” to kontynuacja kompozytorskich poszukiwań Miszka z nagrodzonego Fryderykiem albumu „Don’t Hesitate”. Realizuje je po raz kolejny z oktetem: oprócz sekcji rytmicznej, fortepianu i gitary elektrycznej w obsadzie są saksofony (alt i tenor), trąbka oraz puzon. Artysta już na poprzedniej płycie pokazał, że interesuje go pisanie dość złożonej, w bogaty sposób aranżowanej muzyki. Nie boi się dużego składu i potrafi go na wiele sposobów wykorzystać. Zgrabnie nawiązywał wtedy do brzmień bigbandowych, wymagał od kolegów dyscypliny i precyzji w harmoniach, ale w jego muzyce chodziło także o wyrywanie się raz za razem z tego, co przewidziane w partyturze. Umiejętnie i z wyczuciem meandrował między Emil Miszk & The Sonic Syndicate, „Artificial Stupidity”,
Alpaka Records 2020eleganckim porządkiem a żywiołowością, której posłańcami na „Don’t Hesitate” byli przede wszystkim rewelacyjny puzonista Paweł Niewiadomski i nawiązujący do soundu Pharaoha Sandersa tenorzysta Piotr Chęcki. Nie zawsze czytelne były intencje zespołu, gdzieniegdzie brakowało należytego zgrania, ale to drobne rysy na godnym uznania debiutanckim dziele.
Na „Artificial Stupidity” zaś trudno doszukać się jakichkolwiek rys. To album bardzo krótki (niecałe 35 minut) i nafaszerowany znakomitymi pomysłami. Kompozycji jest sześć i, podobnie jak tytuł płyty, nawiązują do słów kluczy wirtualnego świata i jego nieraz ogłupiającego oddziaływania. Ten koncept w jakiejś mierze odbija się w kompozycjach Miszka – są one ruchliwe, zmienne, stanowią przestrzeń jego wyrafinowanej wyobraźni, która zmierza w wielu kierunkach. Lider nawiązuje do cool jazzu, hardbopowego mainstreamu, funku, muzyki popularnej, rocka, bossa novy, a nawet do świata elektronicznego remiksu (choć sample są tu zapisanymi partiami akustycznych w większości instrumentów). Z wyjątkiem humorystycznej, brawurowo napisanej kompozycji „Trolling” (mogącej kojarzyć się z wielobarwnymi utworami Franka Zappy czy Johna Zorna) owa mnogość odniesień u Miszka realizuje się jednak w pewnym porządku oraz ładzie narracji. Nie o żartowanie chodzi, a o faktyczne wnikanie w różne nastroje i sprawdzenie, jak mogą służyć muzycznej opowieści.
Rewelacyjnie sprawdza się to na przykład w „Insta”, gdzie pośród wysmakowanych cooljazzowych pasaży pojawiają się, ciekawie wprowadzane, drapieżne partie, w których prym wiodą kąsający gitarzysta Michał Zienkowski i ponownie Niewiadomski – jeden z bohaterów albumu – ze znakomitym burzliwym solo. Najlepszą kompozycją pod względem brzmieniowym i strukturalnym jest „Pixel”. Zaczyna się od niepozornego motywu fortepianu (czy tylko mnie pobrzmiewa on jak „I Am Easy” Faith No More?), do którego dołączają kolejne instrumenty. Ich partie Miszk napisał tak, jakby były to powtarzające się samplowane segmenty. Potem: zmiana nastroju, która przynosi intrygujące rozmarzenie fortepianu (Szymon Burnos) oraz gitary wobec ciepłych brzmień dęciaków. Ten wątek kontynuuje następnie fortepian i saksofon altowy (Kuba Więcek), do których dołącza wieszcząca zmianę rozwibrowana perkusja Sławka Koryzny. Tak zbudowane napięcie znajduje rozwiązanie w atrakcyjnie funkującym ciągu dalszym, gdzie saksofonista modyfikuje charakter swojej partii: z konfesyjnego minimalizmu przejdzie do niecierpliwego zagadywania reszty grupy. Całość nabiera sprężystości i wigoru, przywodzących na myśl najlepsze utwory z albumu „Multitasking” Więcka, ale na polu aranżacji dzieje się tutaj ciekawiej. Kolejne zwroty akcji prowadzą do wyciszonego finału, który przynosi ulgę po niezwykłej dawce wrażeń.
„Artificial Stupidity” zawdzięcza swoją jakość nie tylko kompozycjom, aranżacjom i świetnej dyspozycji całego (!) zespołu, ale też realizacji. Nagraną przez Piotra Taraszkiewicza w Studiu Polskiego Radia S4/6 muzykę zmiksował i zmasterował w Nowym Jorku Dave Darlington, mający w CV albumy Herbie’ego Hancocka, Wayne’a Shortera czy Stinga. Najpewniej to dzięki niemu sytuujące się na kilku planach brzmienia tak harmonijnie ze sobą współgrają, wyzwalając spójne barwy całości. Szczególnie piękną ilustracją tego jest środkowa część utworu „Feed”, której podniosłość ma w sobie nawet coś z muzyki żałobnej Henry’ego Purcella.
Szczęścia do realizacji swojego albumu nie miał z kolei Kuba Wójcik. Zadanie nie było łatwe, bo duże na „Flash Years” jest stężenie elektroniki, gęstych perkusjonaliów i ekstrawersji każdego z muzyków. Można powiedzieć, że Mad Ship to wehikuł, którym Wójcik z impetem rusza na podbój kosmosu. Już na albumie „Dark Matter” patrzył w niebo – operował tytułami inspirowanymi astronomią, którą interesuje się od dziecka, ale „kosmicznych” brzmień raczej tam nie było. „Flash Years” pod tym względem jest niczym wystrzelona w przestworza rakieta, której załoga zarówno rejestruje pozaziemskie odgłosy i łuny dźwiękowe, jak i produkuje całe mnóstwo tonów syntetycznych, wypreparowanych w laboratoriach. Głównym dowodzącym w materii Mad Ship, „Flash Years”,
KOLD 2020elektronicznych brzmień jest Grzegorz Tarwid, który na keyboardach Nord Stage 2 i Minimoog dwoi się i troi, by nie tylko jak najskuteczniej atakować ostrą, ekspresyjną grą, ale i do pewnego stopnia realizować partie basowe.
Kompozycje Wójcika z jednej strony zawierają zagadkowy niepokój, aurę posępną bądź magiczną, czasem wyznaczaną urokliwą prostą melodyką; z drugiej strony zaś interesuje go mięsiste, brudne granie, z crimsonowskim niemal rozmachem. Do tej ostatniej kategorii należy najmocniejszy punkt albumu, czyli kompozycja „Forward, Mars!”. Świetnie wypada introdukcja, gdzie przez dronowe dźwięki keyboardu Tarwida i saksofonu Tomasza Licaka w pewnym momencie zaczyna przebijać orientalizująca perkusja Szmańdy, obok której stopniowo wyłania się drobiazgowy motyw gitary Wójcika. U progu czwartej minuty utworu objawia się intensywny jazzrockowy puls z dobrym solo saksofonu. Muzycy wkrótce porzucają rytm, tracą azymut, z czego po chwili wybawia ich lider – wraca wyśmienity groove z bogatą perkusją, stanowczymi akordami klawiszy i agresywną partią Wójcika. A po kulminacji całość nagle znika, ginie jak pył na kosmicznym wietrze.
Na płycie jest wiele innych, ciekawych zabiegów (np. zestawienie chrzęszczącej perkusji wobec gwałtownych dialogów Tarwida z Licakiem w „Orion’s Drag” czy wielokrotne tarcia delikatności z tym, co drapieżne – jak w „Ayin” czy „Black Hole”), ale często siła ich oddziaływania słabnie albo w trakcie zbyt długich solówek, albo przez niefortunną reżyserię dźwięku. Tam, gdzie cały kwartet intensywnie muzykuje, poszczególne partie są na podobnym poziomie ekspozycji. Źle słucha się solistów, którzy wydają się jednocześnie walczyć na pierwszym planie o naszą uwagę. Dostrzec to można choćby w „Interstellar” czy „ISS Gatecrasher” – chwilami brakuje tam przestrzeni między kolejnymi głosami, przez co dźwięki robią się po prostu nieczytelne.
O tym, jak brzmią najnowsze albumy Miszka i Wójcika, już wiemy. Najlepiej byłoby teraz móc skonfrontować wrażenia z wykonaniami na żywo i sprawdzić, jak zmieniają się te kompozycje na estradzie – składy obu grup gwarantują bowiem progresywne ich rozegranie w koncertowym żywiole. Zanim to nastąpi, musi skończyć się okres dziwnych premier. A wtedy chętnie zacząłbym artykuł od zdania: „Pierwszym koncertem, na który udało mi się dotrzeć po odwołaniu stanu epidemii w Polsce, był występ oktetu Emila Miszka i kwartetu Kuby Wójcika”. Słuchałbym!
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych)