Z ludowym idiomem polski jazz związany jest niemal od początku swej nowoczesnej historii. Raptem dwa lata po legendarnym festiwalu w Sopocie z 1956 roku Jan „Ptaszyn” Wróblewski prezentował jazzową aranżację opolskiej melodii „Bandoska”, a wkrótce w jego ślady poszli inni wielcy: Andrzej Trzaskowski, Jerzy Milian czy Zbigniew Namysłowski. Z tym ostatnim artystą mariaż polskiego folku z jazzem kojarzy się dziś najczęściej – choćby za sprawą nawiązujących do muzyki Podhala kompozycji „Piątawka” czy „Siódmawka”, wielkiego albumu „Kujaviak Goes Funky” albo koncertowania z kapelami góralskimi.
Od tamtych pionierskich wydarzeń upłynęło kilka dekad, ale ludowość wciąż jest w naszym jazzie istotnym źródłem inspiracji. Można by długo wymieniać ważne „folkowe” krążki ostatnich lat, ale ograniczę się do trzech szczególnie ciekawych: „Folk Five” Irka Wojtczaka, „Czôczkò” Dominika Strycharskiego i „Bukoliki” kwartetu High Definition. Na tych płytach artyści – w sposób nieraz bardzo swobodny i twórczy – interpretowali oryginalne melodie z okolic Łęczycy, Kaszub czy Kurpi.
Inną metodę na spotkanie improwizacji z ludowością wybrali muzycy duetu Diomede – pianista Grzegorz Tarwid i saksofonista Tomasz Markanicz – oraz zaproszony przez nich perkusista Hubert Zemler na ich najnowszym albumie „Przyśpiewki”. Zamiast aranżować dawne motywy, woleli napisać własne utwory. Nawiązują w nich do śpiewności i prostoty folku, stawiają na melodię jako główny nośnik ich muzycznych myśli, żonglując przy tym nastrojami: mamy tu sporo patosu, niepokoju, a także wariackiego humoru.
„Przyśpiewki” są drugą płytą składu Diomede. Ich debiutancki album „People From East” (2017) razi nadmierną ckliwością i brakiem spójnego pomysłu na całość wydawnictwa. Bardzo słabym ogniwem jest na nim Markanicz, który nie radzi sobie jako solista i operuje wyjątkowo nieatrakcyjnym brzmieniem. Z Diomede feat. Hubert Zemler, „Przyśpiewki”,
Audio Cave 2020tych powodów dwa lata temu zdarzyło mi się nawet wyjść z ich warszawskiego koncertu – trudno było mi pojąć, dlaczego utalentowany i wszechstronny Tarwid angażuje się w tak przeciętne przedsięwzięcie. Ciekawa energia i pomysły artykulacyjne pianisty nie były w stanie odeprzeć zarzutu o to, że duet Diomede po prostu wciska kicz. O ileż korzystniej Tarwid prezentuje się choćby w wydaniu solowym (znakomita ubiegłoroczna płyta „Plays”), w błyskotliwym duecie Alfons Slik z Szymonem Gąsiorkiem, z lubiącym lapidarność triem Sundial czy awanturniczym sekstetem Franciszka Pospieszalskiego! Musi być jednak pianista ze współpracy z Tomaszem Markaniczem zadowolony, skoro parę miesięcy temu muzycy ponownie spotkali się w studiu i nagrali kolejny album.
Tym razem dołączył do nich Hubert Zemler, czyli jeden z najciekawszych polskich perkusistów. Na płytach solowych i zespołowych od dawna bada możliwości brzmieniowe instrumentów perkusyjnych, a jego inspiracje wiodą przez prawie wszystkie kontynenty. Jest muzykiem z wyobraźnią i niekonwencjonalnym podejściem do swych zadań, zatem jego udział w sesji dawał Tarwidowi i Markaniczowi szansę na uniknięcie grzechów z debiutanckiego albumu.
To na „Przyśpiewkach” w dużej mierze się udało. Zemler dynamizuje pracę zespołu, umiejętnie poszerza paletę brzmień, przyciąga uwagę i intryguje. Chwilami bierze na siebie ciężar gry, znakomicie kursuje między pierwszym i drugim planem. Jest idealnym partnerem dla Tarwida, z którym dzieli zainteresowanie elektroniką, motoryką serializmu, zapętlaniem sekwencji czy metrycznymi modyfikacjami – słychać ich radość ze wspólnego grania, zwłaszcza na singlu „Leje” oraz w „Przyśpiewce 2”. Poszerzenie składu sprawiło też, że wiele obowiązków spadło z Markanicza, co albumowi zdecydowanie się przysłużyło. Saksofoniście najczęściej przychodzi tu wygrywać powtarzające się melodie, w czym jest na tyle powściągliwy, że nie budzi złych emocji, jak działo się to na „People From East”. Zwykle bez zarzutu odgrywa swoją rolę, ma między Tarwidem a Zemlerem własną przestrzeń i raczej nie przekracza granic dobrego kompromisu.
Co jeszcze, oprócz znalezienia dobrze funkcjonującego składu muzyków, udaje się na „Przyśpiewkach”? Trio zręcznie oscyluje między prostotą i chwytliwością melodii a ich stopniową, improwizowaną ewolucją. Część utworów zaczyna się od zarysowania głównego motywu, którego otoczenie powoli się zagęszcza, nabiera rozmachu, by wkrótce napęcznieć od emocji. Najgłębszych przeżyć dostarcza „Gwda Mała”, gdzie melancholia i zagubienie przeradzają się w rozdzierający, konwulsyjny lament. Siły rażenia nie brakuje również „Sonacie” – tam początkowo zgodni, uspokojeni muzycy decydują się w końcu na odrębność i impulsywną ekstrawersję. Poważny przebieg ma też (nie całkiem poważnie zatytułowany) „Januszek”, przypominający rozedrgane kompozycje ECM-owskiego pianisty Torda Gustavsena. Niespieszne utwory „Agnieszka z Malborka” i „Sherwood 13” z powodzeniem mogłyby trafić na ścieżkę dźwiękową któregoś ze spaghetti westernów. Z kolei „Leje” oraz „Nordic Walking” to udane przykłady brawurowej zabawy z szybkimi tempami, mieszanką brzmień elektronicznych i akustycznych.
Tytuł płyty Diomede jest mocno ironiczny. Przyśpiewki to w końcu ludowe piosenki wykonywane na weselach czy dożynkach, a tu mamy do czynienia z bardzo urozmaiconym przygrywaniem, bynajmniej nie tylko do zabawy. Niech więc tych, którzy nie gustują w folku, tytuł płyty i swojska okładka nie zniechęcają, bo takich przyśpiewek – nowoczesnych i pełnych fantazji – na pewno jeszcze nie słyszeli.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych)