Piotra Rypsona odkryłam dopiero niedawno, poprzez nieregularnik „Piktogram”. I od razu uderzyła mnie charakterystyczna dla niego metoda: przytaczanie ogromnej ilości materiału wizualnego, i opatrywanie go esencjonalnym, rzeczowym komentarzem. Jednego od drugiego oddzielić nie sposób. Jak w nowożytnych emblematach.
Podobnie jest w przypadku „Nie Gęsi” – najnowszej książki Rypsona. Nad pokaźnych rozmiarów tomiszczem pracował dobrych kilka lat. Zebrany materiał został czytelnikowi zaprezentowany po raz pierwszy. Jest to tym bardziej imponujące, gdy zdamy sobie sprawę z trudów, jakie musiał pokonać autor, zdobywając go i opracowując. Wszak poza prywatnymi kolekcjonerami, o których pisał niedawno na łamach „dwutygodnik.com” Łukasz Gorczyca, tudzież poczciwymi bibliotekami, praktycznie nie ma w Polsce instytucji, która zajmowałaby się gromadzeniem, przechowywaniem i udostępnianiem spuścizny polskich projektantów graficznych. Chyba że uznamy za taką instytucję Piotra Rypsona (a przed nim – Szymona Bojko).
Piotr Rypson „Nie Gęsi. Polskie projektowanie
graficzne 1919-1949”. Karakter, Kraków, 408 stron.
W księgarniach od października 2011.Opisując narodziny i ewolucję projektowania graficznego w niepodległej Polsce, podczas okupacji i w krótkim okresie tużpowojennym, Rypson zbudował jednocześnie kilka struktur. Od zainteresowań czytelnika będzie zależało, jakim torem rozwinie narrację. Jest tu historia wielka, polityczna, zapoczątkowana deklaracją niepodległości II RP, zakłócona II wojną światową i zakończona wprowadzeniem socrealu. Jest historia sztuki/dizajnu/literatury/polskiego ruchu wydawniczego, wszystkiego, co powiązane z drukiem, treścią i formą. Ale przede wszystkim jest historia ówczesnej codzienności – niezwykle barwna i zaskakująco zróżnicowana. Autor przyjął za cel ukazanie wszystkich wymiarów życia w tamtych czasach poprzez pryzmat projektowania 2D. Od godła RP i znaku Polski Walczącej, przez poezję i kulturę wysoką, aż po wydawnictwa tzw. groszowe (polskie pulp fiction), reklamy (chyba najciekawszy obszar dla badających – czego pragnęli lub pragnąć mieli nasi dziadkowie) oraz ulotki i blankiety rachunkowe, które o dziwo dotrwały do naszych czasów.
Historyk sztuki odnajdzie tu dobrze znane ze sztuki wysokiej nurty, które i w ówczesnym dizajnie miały swoje odzwierciedlenie – kierunki awangardowe i tzw. państwowotwórcze. Do tego ponad trzy setki nazwisk – artystów bardzo znanych oraz całej rzeszy tych, o których już dawno temu zapomniano, albo których nigdy wcześniej nie poznano. Rypson nie ma ambicji wydestylowania najlepszych z najlepszych, i słusznie. Jak rasowy archeolog odsłania wszystko bez wyjątku, zrzucając na czytelnika odpowiedzialność za weryfikację i ocenę wartości „wykopalisk”. Pozostawia dla potomnych zgromadzone przez siebie i znajomych kolekcjonerów bogactwo materii. Domorosłym zbieraczom zaś pozwala uwierzyć, że pieczołowicie przez nich przechowywane sreberka po słodyczach czy flakony po perfumach mają wartość większą niż tylko ta sentymentalna.
Z pewnością „Nie Gęsi” to pozycja obowiązkowa także dla praktyków, którzy znajdą tu wiele czysto formalnych inspiracji, a także odpowiedzi na pytanie, skąd pochodzą, a może nawet dokąd zmierzają. Dokąd prowadzi ścieżka zapoczątkowana w międzywojniu? Jakie są historyczne, polityczne, etyczne czy ekonomiczne uwarunkowania pracy projektanta?
Istnieje wyraźna paralela pomiędzy sytuacją w młodej, niepodległej II RP a współczesną kondycją polskiego projektowania graficznego, w którym wciąż bardzo wiele jest do zrobienia. W tym kontekście rozczarowuje warstwa wizualna „Nie Gęsi”. Projektant okładki, układu typograficznego i zecer w jednej osobie, Przemek Dębowski, współtwórca wydawnictwa Karakter, niewątpliwie nie miał łatwego zadania, porządkując tak różnorodny materiał.
Jednak już od samego patrzenia na okładkę czytelnik może doświadczyć chaosu. Nie wiadomo dlaczego znajdujemy tam reprodukcję fragmentu ilustracji „Wojna, głód, pomór” z 1936 roku, na której tle wybija się tytuł zapisany czcionką znaną nielicznym i tym samym nieczytelną – „Komunikatem” Artura Frankowskiego (2004), będącego redizajnem fontu Władysława Strzemińskiego (1931). Na wypadek nieumiejętności odszyfrowania tytułu, projektant zapisuje go powtórnie, już swoim ulubionym krojem Skolar.
W środku nie lepiej. Reprodukcje pożółkłych kart szaleją – ukazane raz w pomniejszeniu, raz przeskalowane; raz wbite w stronę skośnym klinem, gdzie indziej znów ponakładane na siebie. I zawsze ciągnie się za nimi irytujące, trącące estetyką minionych czasów cieniowanie... Niepotrzebna próba dynamizacji i tak już zróżnicowanego materiału. Zaleca się jeść małymi kęsami.