Drugi człon nazwy galerii „Piktogram / BLA” to skrót od Bureau of Loose Associations. Biuro swobodnych skojarzeń. Albo i wolnych związków. Albo, dla tych, którzy wolą „referencje” od „odwołań” – „luźnych asocjacji”. Blablabla? Zazwyczaj nie, ale tym razem, niestety, tak.
„Murzynalia: wystawa czarno-biała”
Anna Niesterowicz, kurator: Michał Woliński, Piktogram, Warszawa, do 22 września 2012
Tytuł wystawy na pierwszy rzut oka wydawał się obiecujący. No tak, znów zawiła nowomowa, jak w przypadku nazwy poprzedniej, udanej ekspozycji – „Biennale rękodzieła plakatowego artystów polskich”. Perskie oko puszczone wtajemniczonym, których niewiele już zaskakuje, a którzy wciąż wygrzebują osobliwości i zjawiska z czasów minionych: awangardowe, retro-futurystyczne, świetnie zaprojektowane, kuriozalne, wyuzdane, balansujące na krawędzi dobrego smaku czy kwestionujące konformizm spod znaku politycznej poprawności. Niestety, w przypadku „Murzynaliów” intrygujących archiwaliów jak na lekarstwo, a odautorski komentarz wyjątkowo lichy. Z wystawą Anny Niesterowicz mam taki sam problem, jak z „Nową Sztuką Narodową” w MSN. Niby temat (od)ważny, może nie nowy, ale być może na nowo ujęty – jednak w obu przypadkach to raczej szkic do wystawy, niż przemyślana koncepcja i spójna narracja.
Murzynalia – jak juwenalia czy beanalia – sugerują beztroską zabawę. Z drugiej strony, co bardziej dociekliwi mogą w tym nieco przestarzałym neologizmie upatrywać jakiejś hybrydy Murzyna i uniwersaliów. I tu właśnie tkwi pułapka, w którą wpadli kurator Michał Woliński i artystka Anna Niesterowicz. Wrzucając wszelkie skojarzenia dotyczące dawnych uprzedzeń, przesądów i stereotypów do jednego worka, przygotowali wystawę chaotyczną i powierzchowną niczym internetowa tablica inspiracji na popularnym ostatnio Pintereście.
Niesterowicz udowadnia w Piktogramie, że nie ze wszystkich skarbów wygrzebanych na strychu da się zrobić ciekawą sztukę. Wystawę, owszem – gdyby tylko znaleziska artystki eksponowane w gablotach, jak we współczesnym gabinecie osobliwości, zostały ujęte w inne, bardziej przemyślane ramy. Tymczasem komentarz Niesterowicz do pokazanych artefaktów – książeczek dla dzieci o egzotycznych lądach, reklamówek czarnych past do butów, zaproszeń na karnawałowe maskarady, wydawnictw misyjnych czy zabawek, które z dzisiejszej perspektywy niektórzy uznaliby za rasistowskie – sprowadza się do ujęcia paru gablot w cudzysłów dwóch pęczków białych dredów umieszczonych na postumentach po obu stronach sali. I powieszenia zasłony w panterkę – zasłony, za którą nic się nie kryje, a której deseń posiada tyle znaczeń, że nie znaczy już nic (co słusznie zauważa Woliński w tekście kuratorskim). I do filmiku, gdzie nakręcane plastikowe zabawki, czarnoskórzy bokserzy, prowadzą plastikową walkę, której monotonia nuży po dwóch minutach.
Z pewną tęsknotą przypominam sobie inną letnią wystawę Wolińskiego, „Mógłbym żyć w Afryce”, pokazaną 2 lata temu w MSN. W latach 80., odseparowani od represyjnej rzeczywistości twórcy alternatywnych zinów czerpali garściami z egzotycznej ikonografii. „Palono zioła i odlatywano z Babilonu. Do ciepłych krajów” – pisał Woliński, porównując rzeczywistość późnego PRL-u do sytuacji Republik Bananowych. W spowitej oparami egzotyki sztuce polskiego podziemia Czerwony/Indianin znaczył tyle co Czerwony/Komuch, którego zaraz wykoleguje szeryf z plakatu Tomasza Sarneckiego „W samo południe 4 czerwca 1989”.
A dziś? Co znaczy ten abstrakcyjny, rozmyty murzyn? Nawet jeśli te wszystkie luźne skojarzenia budują jakiś jego mozaikowy obraz, to jak on się ma do naszej rzeczywistości?