Wpis dwunasty: Fragmenty dyskursu
Wszystko nabiera jakiejś dziwnej poświaty i na każdej rzeczy widać złotawy połysk, jakby każda sekunda takiego światła była na wagę złota, zanim się to skończy. Wstrząsająco piękne kobiety przechodzą, żeby na zawsze zniknąć w końcu ulicy. Nic nie powraca. Tylko momenty, fragmenty, okruchy.
Wieczna wojna naukowców z artystami. Przegrywają ją niektórzy artyści, skłaniający się do poetyki fragmentu, tego umiłowanego przez Barthesa i strukturalistów pokawałkowania całości, którego celem ma być wyjęcie z niej fragmentów swojego dyskursu. Za darmo.
Wszyscy patrzą podejrzliwie i chytrze na język, nie wierząc w nic i usiłując równocześnie wygrać swoją grę. Wszystko zaczyna się rozgrywać w nim, a równocześnie dają się wyczuć olbrzymie męczarnie tłumów, zmagających się z językiem i wstydzących się języka. Wszystko staje się nieautentyczne, wokoło mowa o zużyciu i wyeksploatowaniu, o wyczerpaniu idiomów i dyskursów. Po ogłoszeniu śmierci Boga, Historii i Człowieka, język zajmuje pozycję bóstwa, któremu ustawiane są coraz to nowe ołtarzyki.
Rozdzielamy się – i to jest bolesne – na człowieka myślącego i człowieka-robota, coś, co przypomina produkt. Człowiek zdradził język, człowiek przepoczwarzył się i język stał się dla niego zbyt prymitywny. Ale nie znajdzie niczego w zamian. Przemyśleć człowieka, skoro dotknięto jego biologicznej natury i zmienia się jego istotę? Przesilenie nastąpi bardzo szybko, bo technika i nauka zapędzą niebawem ludzkość w kozi róg, a wówczas potrzeba poszukiwania odpowiedzi na pytanie „Kim jestem?” dotknie wielu, jak zimna ręka egzystencjalnej trwogi. I co pozostanie, jeśli nie literatura?
Widziałem Różyckiego. Oprowadza wycieczki po mieście, pokazuje wciąż inne kamienice, mówiąc „to tu, to tu”. Nie odpowiada na pytania o rodzinę, wykręca się od innych, wciąż ponawianych: Czego pan się boi, co jest złe? Co daje pan swojej żonie? Wygląda jak bezradny uczeń, szukający w pamięci jakiejś dowcipnej historyjki, aby wykpić się nią od pytania: Czy mężczyzna jest jeszcze potrzebny? Czy żyje pan przeszłością? Coś tam mruczy o miłości, ale raczej woli milczeć. Czyżby też nie wierzył językowi? A może ucieka od tego ciągłego gadania, zagadywania, paplania, komentowania („I co pan wtedy czuł?”), analiz, referatów, opinii, bo chciałby zachować jakieś słowa dla innych celów, chciałby ochronić ich świętość, aby nie stały się prostytutkami. Bardzo naiwny jest w tych swoich przemilczeniach.
Pootwierały mu się rany na palcach, jest niewyspany i zmęczony, a to dopiero początek pracy, którą łaskawe miasto mu dało, aby mógł żyć i opowiadać te swoje brednie. Podobno nad czymś pracuje, tak twierdzi już od czterech lat, ale to zdaje się zwykły wybieg, tak jak i te wszystkie rozmowy, których – Bóg raczy wiedzieć dlaczego – wciąż z nim pełno. Myli wciąż tropy i udaje kogoś, albo sam zapomniał, jaki jest. Być może zresztą jest ich dwóch – jeden, snujący się niepewnie po mieście w poszukiwaniu tego drugiego, którego ślady znajduje tu i ówdzie, i zna go tylko z listów, fragmentów, notatek.