Notatki z miejsca postoju (17)
rys. Tomasz Różycki

Notatki z miejsca postoju (17)

Tomasz Różycki

Dwóch z czterech braci Marsalisów (wszyscy są jazzmanami i wszyscy zdaje się saksofonistami, jak ich ojciec, Ellis Marsalis) – Wynton i Bradford, ale tym razem będzie o drugim: obaj grają na dęciakach.

Jeszcze 1 minuta czytania

Wpis siedemnasty: Marsalis

Trafiłem na tę płytę w Avignon, zdaje się w 1992 roku: pracowałem wtedy u Jacques'a przy gruszkach całe lato, razem z Aliną i Majonezem, a potem przyszły piękne dni w Avignon, zamieszkaliśmy u znajomej przy Place Pie, najbrudniejszym wówczas placu całego miasta. Były tam targi warzywne i kwiatowe, schodziło się tam najwięcej meneli i szwendających się bez celu imigrantów, wszystko miało zdecydowanie proletariacki charakter.

Anne mieszkała wówczas w pięknym mieszkaniu w obskurnej kamienicy przy uliczce szerokiej na wyciągnięcie ramion: to była jakaś zupełnie kosmiczna kamienica, nie mam pojęcia, czy nie średniowieczna, renesansowa albo niedaleko. Całe mieszkanie było kamienne – kamienne posadzki, kamienne stropy, kamienne ściany i kamienny kominek, a raczej ogromne palenisko. Podłogi tak wyślizgane, że aż wklęsłe. I ten taras – wychodziło się na oślepiające światło, z tarasu widać było Pałac Papieży. Samo mieszkanie, kamienne i zimne, dawało wspaniały chłodek podszyty kilkusetletnią wilgocią i grzybem. W zimie na pewno było tam strasznie. Ale w lecie, na te kilka dni, było cudownie.

Anne pracowała wieczorami w knajpie, żyła z napiwków. O, jak dobrze się żyje z napiwków w Avignon, ilu moich przyjaciół żyło z napiwków w knajpach w Avignon, szczególnie w czasie Festiwalu. Ale o tym kiedy indziej. Anne miała dużo muzyki, jej chłopak był argentyńskim gitarzystą i z kolegami grali tanga w okolicy. Dlatego na drugi czy trzeci dzień nagrałem u niej na czyste kasety dużo muzyki, w tym też Marsalisa. Miałem ze sobą już wtedy „Scenes in the City”, jeszcze z 1984 roku, które nagrał mi wcześniej w Opolu Marcin. To jemu zawdzięczam Marsalisów. Pamiętam, że Wynton nie zrobił na mnie wtedy takiego wrażenia, a nagrany po drugiej stronie drugi Marsalis musiał poczekać na swoją kolej i dopiero w Avignon nadeszła jego pora, kiedy u Anne zobaczyłem płytę na półce. Później słuchałem tego na walkmanie i nie mogłem się oderwać od chropawej, rwącej się jak kłębek włóczki trąbki, od tego „All that jazz” gdzieś w nowojorskich knajpach. Miałem wrażenie, że to muzyka do filmu, ale film rozgrywał się w mojej wyobraźni i mogłem wciąż brać na castingi nowych aktorów i statystów, ulice, drzewa, samochody, kieliszki i filiżanki, talerze, butelki i sierpień, kręcący się wokół jak szalony.

We FNAC-u trafiłem na więcej o nim i wkrótce miałem już w swojej kolekcji czarno-białą pocztówkę, na której on dmie w klarnet w wagonie nowojorskiego metra. Twarz taka, jaką sobie wyobrażałem, smukła, czarna, szlachetna. Tak, jest w tej muzyce coś, co można nazwać melancholią, jest jakiś splin, splin czarnego w Ameryce, ten blues. Ale jest też niesamowita energia, tak jak u czarnego w Ameryce, pulsowanie, tak jak u Gillespiego, Parkera, Colemana i Coltrane’a, jak u Davisa i wielu innych. Jest w tym także – paradoksalnie – coś podobnego do preludiów Chopina, tych zwłaszcza surowych, pozbawionych ornamentu, opartych na kilku przejmujących dźwiękach. Jest wreszcie seks.

W filmie w końcu następuje inna scena: do knajpy, w której już zaczynają sprzątać, wreszcie wchodzi ona, żeby napić się ostatniego wina albo drinka. Jest bardzo późno, ale jeszcze nie za późno. Właściwie pusto, tylko ona i ty. Ten film nie może nie skończyć się happy endem, po długiej rozmowie nadchodzi czas na puste, zasłane ulotkami wąskie ulice w świetle księżyca, kręte schody i chłód kamiennego wnętrza. I ranek, jego oślepiające światło, kiedy wychodzicie na taras napić się kawy.