Wpis dwudziesty: sny
Śni się znów ta historia o przechodzeniu przez pokoje i poszukiwaniu jakiegoś pomieszczenia, ale tego pomieszczenia nie ma na żadnym z pięter, to jest jakiś rodzaj ucieczki, chęć ukrycia się, znalezienia jakiejś nory. Okazuje się za to, że z ostatniego pokoju można wyjść na łąkę i wkrótce, idąc nią, wychodzi się z miasta. I zdaje się, to jest Ameryka. Ach, niepotrzebny psychoanalityk, sprawa jest jasna.
Śni się znów, że ma kłopoty na lotnisku, spóźniony, jest w Kopenhadze i nie ma drobnych, nie może nic kupić, a bardzo chce mu się pić, a znów za chwilę ma za dużo drobnych, a drobnych nie przyjmują. Cztery razy przechodzi przez antyterrorystyczne bramki i cztery razy wyje alarm, ponieważ to krzyczą jego drobne, które rozpełzły się gdzieś Bóg wie gdzie po całym jego ciele przez dziurę w kieszeni. Zapomniał o tej dziurze, chociaż pamiętał o tej w skarpetce, która zrobiła mu się po drodze i którą zauważył przy bramce we Wrocławiu, gdzie kazali mu zdejmować buty. Zima zatrzymuje pociągi i musi się przesiadać na nieznanych stacjach, gdzie nie ma żadnej informacji – raz, drugi, trzeci. Patrzy przez okno i usiłuje dowiedzieć się, gdzie jest. Zresztą pociągi jadą tylko do połowy trasy, wydaje mu się, że to właśnie zrozumiał z bełkotu pewnej pani na dworcu, ale nie jest pewien i trzeba przesiadać się do autobusów, potem prowadzić je samemu, ponieważ kierowca wysiada i idzie spać, a on wciąż nie jest pewien, czy jedzie w dobrą stronę.
No i dalej – śni mu się, że idzie przez piękne niemieckie miasto, obok ogromny Ren, zima i pięknie odśnieżone ulice, gorąca rybna zupa na targu, wino w hiszpańskiej knajpce, bardzo miło, i ogarnia go powoli romantyczny nastrój. Wraca do pokoju i nagle poślizgnął się na chodniku, na sekundę stracił krok, i ta sekunda uratowała mu życie, bo właśnie pół metra przed nim z trzaskiem runęło z dachu kilkanaście kilogramów ogromnych sopli, rozbijając się mu tuż pod nogami. Wieczorem, nadal w tym romantycznym nastroju, ale już pełen niepokoju, wraca do hiszpańskiej knajpki na tę samą rioję i już nie jest tak dobrze. Za nim siada grupa kilkunastu Niemców bawiących się tak dobrze, że zaczynają śpiewać, ryczeć marszowe piosenki, z tym przeklętym hajli hajlo tak głośno, że wkrótce nie słyszy własnych myśli. Jeden z nich, z kuflem w ręku wstaje i zdaje się, dyryguje, rycząc tym głosem. Wytrzymuje dziesięć minut, potem zeskakuje ze stołka i staje przed tym największym (dopiero teraz zauważa, że tamten jest większy od niego – rzadko się zdarza, żeby ktoś był większy) i mówi mu po angielsku, żeby się zamknął, żeby przymknął mordę. Pozostali również wstają, robi się cicho. Wtedy on płaci za wino niedopite i wychodzi. Żenujące wydarzenie.
Idzie potem wzdłuż Renu, który płynie potężnym, silnym i skłębionym, szaroburym nurtem, tak jak Odra, jak Wisła. Widział już tę rzekę w Bazylei, i tam była groźna i piękna, zielona, górska i skłębiona. Mieszkał wtedy w hoteliku przy dworcu, w dzielnicy burdelowej, i kiedy wracał w nocy, okazało się, że jego hotel jest usytuowany pomiędzy jaskrawo oświetlonym pipszołem a seksszopem, chociaż w ciągu dnia by tego nie zauważył. Odtąd zastanawia się zawsze, wracając w nocy do pokoju, gdziekolwiek jest, pomiędzy czym przyszło mu mieszkać. I co się zaświeci, kiedy zgaśnie słońce.