Notatki z miejsca postoju (14)
rys. Tomasz Różycki

Notatki z miejsca postoju (14)

Tomasz Różycki

Zdecydowanie minęło lato...

Jeszcze 1 minuta czytania

Wpis czternasty: Gawrony

Zdecydowanie minęło lato, niektórzy jak zwykle zostali na środku placu z poczuciem, że znów dali się wystrychnąć na dudka i znów uwierzyli, że słońce, krótkie spódniczki et consortes będą wiecznie królować w tym mieście. Tymczasem wiatr spędził tu już liście z tych wszystkich okolicznych, iglastych zresztą, lasów. Swetry, tak głęboko schowane w szafie wyglądają obrzydliwie, ale nie ma innego wyjścia.

Chodzę po mieście i rozrzucam w wybranych miejscach to, co zostało: mnóstwo suchego chleba dla ptaków. Podrzucam tu i ówdzie, pilnując, aby wróble nie zostały przegonione przez gawrony. Te gawrony to przekleństwo: są obrzydliwe, latają po kilkaset, niesamowicie się rozmnożyły, obsiadają drzewa, cały park, kraczą, srają gdzie popadnie – przejście chodnikiem pod takimi drzewami jest wielkim wyczynem akrobackim, a i tak zwykle zaliczają co najmniej jedno trafienie. Zniszczyły w ten sposób wiele pięknych i starych drzew, ich guano ma właściwości żrące. Potrafią celnie skomentować każdy nowo powstały pomnik. Doskonale wpływają na samopoczucie właścicieli świeżo umytych samochodów.  Kraczą potwornie brzydko, jakoś tak złośliwie brzydko, jakby same przedrzeźniały własne krakanie, jakby wysilały się, aby brzmieć najobrzydliwiej, jak tylko się da - jeden taki gawron siadający o siódmej rano na antenie na sąsiednim dachu potrafi zbudzić najgłębiej śpiącego przedstawiciela klasy próżniaczej, usiłującego odespać nocny program o książkach albo film z serii „kino konesera”. Nie wiem, skąd wzięło się ich nagle tak dużo, tysiące, obsiadających cały park, podrywających się niby czarna ogromna chmura do lotu nad dachami, kraczących jakby były zapowiedzią apokalipsy, bombardujących przebiegających zygzakami przechodniów. Ich sezon zaczyna się jesienią i powiem szczerze – nienawidzę ich. Bardziej od kur. Skąd się biorą?

Kiedy idę tak z tym chlebem, mam wybrane miejsca, trasę, którą później będę wracał, sprawdzając, czy dobrze wybrałem, czy wszystko zostało zjedzone. Lecz gawrony kraczą coraz głośniej i nawet nie wiem, kiedy, odganiając coraz większe ich stada, trafiam w miejsce nie znane, tam, gdzie zakręca rzeka. Nigdy tu nie byłem, nie ma tego miejsca na żadnej ze znanych mi map miasta. Czyżby jakaś wojskowa tajemnica? Stara fabryka? Wrzask gawronów w górze coraz większy - czego się tak drą? Mają tu swoją bazę? Wysoki ceglany obłażący mur. W jednym miejscu cegły wyrwane, zwalone na ziemię, przejście. Wchodzę i widzę ogromne chaszcze, trawę i kłujące chwasty. Wśród nich macewy – niektóre stojące, niektóre poprzewracane. Kirkut, cmentarz żydowski. Drzewa wysokie, olbrzymie stada gawronów, wszystko w dole pokryte wapnem ich guana. Miejsce zupełnie zakryte, zapomniane, nieodwiedzane. To stąd przylatują, stąd słychać ich wściekłe krakanie.

Kiedy wracam, chleb w niektórych miejscach nieruszony. Niedaleko uniwersytetu widzę kogoś, kto zamiata trawnik, zbiera okruchy za pomocą specjalnej zmiotki i wyrzuca do kosza na śmieci. Jutro uroczysta inauguracja roku akademickiego, z przemówieniami, paradą, wykładem, chóralnymi śpiewami i odsłonięciem obelisku wzniesionego na cześć miejscowych działaczy kultury. Na obelisku złotymi literami cytowana poezja. Gawrony już zaczynają się zlatywać, już kraczą głośno, coraz głośniej, przygotowują się na święto.