Zamiast aniołów można na niej spotkać rozebranych do dresowych spodenek opasłych rodaków, przechodzących poza barierkę, wychylających się za urwisko i rzucających w dół kamienie. Zastanawiające, co mogło ich skłonić do wycieczki tą właśnie drogą. Ta myśl nie może mnie opuścić do końca podróży.
Czyżby byli miłośnikami „Elegii duinejskich”, żarliwymi czytelnikami, którzy pragną za wszelką cenę poczuć ten sam metafizyczny dreszcz, ten boży wiatr, to wołanie, które usłyszał Rainer wówczas, przed laty? Czy to, że łamią przepisy, i sypią kamienie na kąpiących się w dole w kamienistej szmaragdowej zatoczce przedstawicieli innego, opalonego i zadowolonego zachodniego świata, jest jakimś nawiązaniem do sensu Elegii („Albowiem piękno jest tylko przerażenia początkiem”, tłum. M. Jastrun)? A może są badaczami, akademickimi docentami, pracownikami polonistyki, powiedzmy śląskiej – sądząc po akcencie – uczelni, na wakacjach, lecz z misją, oddanymi duchowej kontemplacji i z góry, jak eteryczne anioły, wyszydzającymi opalające się w dole kobiety bez staników? A może są po prostu złośliwą, ale konieczną odpowiedzią świata na piękno, duchowe i fizyczne, krajobrazu. Na jego anielskość właśnie. Jakby nadmierna anielskość prowokowała jakąś reakcję ze strony drugiej.
„okno dzień”, rys. T. RóżyckiNie ma już prawdziwych pustyń, nie ma już prawdziwych bezludnych wysp, jak pisał tuż przed wojną młody Camus w swoim eseju o Oranie. Na końcu trasy, przy zejściu do portu w Sistianie można napić się w barze „Rilke”. Wycieczka wygląda więc tak: najpierw zamek w Duino, potem droga ścieżką, przy której można zobaczyć wykute w skałach stanowiska artylerii austriackiej z czasu pierwszej wojny światowej i przeciwlotniczej niemieckiej z czasów drugiej. Wszystko to dziwnie kontrastuje z nastrojem „Elegii duinejskich”, tak samo mniej więcej, jak widok z grobu Rilkego w Raron, gdzie pierwotny, piękny i surowy widok Doliny Rodanu psuje od zachodu potężny kamieniołom i jego dziwne puszkowate zabudowania, a potem silosy i hale jakichś ogromnych zakładów chemicznych czy cementowych, zamykające wyjście doliny.
A przecież dla tego widoku Rilke wybrał miejsce na swój grób właśnie tam, w tym niespotykanym i wciśniętym w góry miejscu. Kiedy stawiano działa albo kuto schrony, kiedy budowano zakłady, Rilkego tu nie było. W samym zamku w Duino możemy zobaczyć zdjęcia ruiny, która została z posiadłości Thurn und Taxis po tym, jak włoska artyleria ostrzeliwała ją z daleka podczas krwawych bitew nad Soczą, i obejrzeć podziemny bunkier z czasów hitlerowskich, zbudowany dla łodzi podwodnych, a potem wykorzystywany przez brytyjską marynarkę na zbiorniki paliwa. Poza tym, na ścieżce nad klifami ptaki i jaszczurki. Prawdopodobnie takie same, jakie widzieli spacerujący tu przed laty goście Duino – Hoffmannsthal, Strauss, Liszt, d’Annunzio. Tu Rilke zobaczył anioły, a raczej przeczuł ich obecność. Błękit Adriatyku w dole, pod klifem, a w górze niebo i cykady szeleszczące w zaroślach. Wszystko to ma coś z nastroju śródziemnomorskiej odysei, dopóki nie zejdziemy do owego bunkra w dole, budowanego przez organizację Todta i nie poczujemy tam smrodu jamy Polifema, tak jakby te anielskie podniebne ścieżki wywołały otwarcie się piekieł tu na dole. Krew, proch i benzyna.
Jak czytamy w jego biografii pióra Donalda Pratera, pierwszy, tygodniowy pobyt Rilkego w Duino nie był zbyt udany – poszukiwał samotności, a w zamku znalazł rodzinę książęcą i wielu gości. Dopiero za drugim razem zdecydował się na dłuższy pobyt, w pokoju zawieszonym nad morzem, w którym czuł się jak na „krańcu wszechświata”. Miał przed sobą żywioły i czekał, co im odpowie w głębi jego zamkowej celi. Aż tego dnia, schodząc ścieżką w dół, wśród wiejącej bory usłyszał głos Boga. Analitycy, a także samoanalizujący się bez przerwy i bez powodzenia Herman Hesse, piszący później o „Pierwszej Elegii” mówili, że jest to psychoanalityczny zapis podświadomości poety, ujawniony pod wpływem emocji w wierszu, jak na kozetce w gabinecie terapeuty. Nie wiem, czy Hesse znał się na psychoanalizie, poetą raczej był marnym. Nie dorównywał w tym w każdym razie słynnemu radzieckiemu inżynierowi Michaiłowi Kałasznikowowi, który pisząc autobiografię, nadał jej piękny tytuł: „Moje życie jak krótka seria”.