Notatki z miejsca postoju (5)

Tomasz Różycki

Jeszcze 1 minuta czytania

Pojechaliśmy do Berlina na zaproszenie Jurka, który jest tam z Niną na wilegiaturze. Celebrujemy w ten sposób ostatnie nasze spotkanie, równo rok temu, wtedy również przypadały wszystkie te szalone święta, włącznie z Dniem Pabiedy. Jechaliśmy naszą astrą przez Ukrainę, przez te wszystkie doły i dziury w drodze, w które wpadały kiedyś całe dywizje Guderiana. Lwów był olśniewający, zakurzony, rozlatujący się, miejscami kiczowaty, ale wstrząsająco piękny. Nie zdawaliśmy sobie sprawy, że wyglądamy jakoś inaczej, nie z tej epoki (a może po prostu wyglądaliśmy legendarnie?), ale kiedy szliśmy Łyczakowską, jeden z miejscowych batiarów (czy są jeszcze we Lwowie batiarzy?) zatrzymał się osłupiony, lekko kiwający, i wskazując na nas palcem, zapytał: Led Zeppelin, Ejsidisi?

Jurko opowiada o dworcu kolejowym, zdaje się w Hamburgu, z którego Niemcy podobno odstraszają penerów i bezdomnych, puszczając im wciąż muzykę poważną przez megafony. Oczywiście złośliwie to komentujemy. To musi być Wagner, najlepiej Walkirie.

„Muzyka”, rys. Tomasz RóżyckiIdziemy ulicą jednakowo umundurowanych prostytutek, płyniemy Sprewą i kanałami, oglądamy te wszystkie cuda, ten architektoniczny poligon. Rozmach i przestrzeń. A równocześnie, co niesamowite, spokój i cisza. To zaleta Berlina. Śpiew ptaków. Drzewa, parki, jeziorka. Pisałem już o tym. Spod wszystkiego wyziera jednak dramat, Trzecia Rzesza, Hitler, śmierć. Zafundowali sobie taką historię, taki znak, taki gen. Minie dwieście lat, zanim to trochę zbladnie, choć życzę im, żeby nie zbladło nigdy. Na Berlinie hugenotów stoi Berlin Wielkiego Fryca, a na Berlinie Hitlera stoi Berlin Muru, ta cała nowa mitologia, którą oni wolą budować i pielęgnować, która ma w sobie choć częściowo pozytywny ładunek. Ale o ile fundamenty hugenockie to legenda o wolności i solidności, wdzięczności, tolerancji i zysku, to fundamenty faszystowskiego Berlina są koszmarem. To nie fundamenty, to piwnica, w której śmierdzi krwią.

I tysiące Turków, smażących szaszłyki w Tiergarten, pod Reichstagiem, bo akurat Noc Walpurgii, Pierwszy Maja, zaraz Dzień Pabiedy. Potem Jurij i Nina urządzają nam prawdziwy festiwal jedzenia, wina i śpiewania, można uznać, że Berlin jest zdobyty na nowo, jakaś banda dybuków i rusałek z Galicji krąży nad tym zacisznym himmellandem w ich dzielnicy.

Zadziwiające miasto, w którym można sobie pozwolić na komfort samotności. W środku dnia, w środku metropolii, na pustej ulicy, ze śpiewem ptaków, wśród drzew. Cisza. Złośliwiec dodałby: przerażająca cisza. Nie do pomyślenia w Tomi: tu nawet wyjście z psem na spacer oznacza wejście w tłum spacerujących z psami poszukiwaczy samotności i odpoczynku.

Gombrowicz miał rację – ten sam Gombrowicz, który tu na wilegiaturze spędził jakiś czas po Argentynie i ciężko chorował – liczba stała się przerażająca i musimy jej coraz częściej stawiać czoła. Samotność – nie chcę mówić o poczuciu osamotnienia albo o odosobnieniu, bo to inna sprawa – stała się przywilejem, komfortem, luksusem dla kosmonautów, astronomów, swobodnych żeglarzy w sieci światłowodów. Do Was teraz przemawiam – Berlin jest tuż-tuż, obok, ogromny i jego wpływ na nas będzie wciąż większy i większy.