Notatki z miejsca postoju (21)
rys. Tomasz Różycki

Notatki z miejsca postoju (21)

Tomasz Różycki

W Tomi wino zaczyna rozmarzać, rozmarza też gruba powłoka lodu, odsłaniając ukryte dotąd i zamrożone pokłady psiego łajna, które zaczynają rozpływać się w południowym słońcu

Jeszcze 1 minuta czytania

Wpis dwudziesty pierwszy: ukryte pokłady

Całe miasto jest pokryte warstwą łajna. Przechodzień, oczywiście cały na biało, usiłuje znaleźć miejsce czyste, ale w mieście jest ich ledwie kilka.

Budynki uczelni zasługują na osobny poemat: jeden z nich był do niedawna szpitalem i pamiętam jeszcze sale, przepełnione korytarze z leżącymi wszędzie chorymi, ten specyficzny zapach i drogę po schodach do sali po to, by odwiedzić tamto łóżko, które okazuje się puste. Niedobre miejsce dla spokoju ducha. Niedobre miejsce dla uczenia. Ale może są lepsze: oto zaadaptowany dla uniwersytetu budynek koszar (teraz teologia, prawo i administracja): odrestaurowany i zupełnie przebudowany, ale dla mnie wciąż złowieszczy. Żadnych wspomnień nie mam: w mojej pamięci nie zapisało się nic związanego z tą budowlą, a jednak koszmar wisi w powietrzu, ściany przechowują pamięć jakiegoś szczególnego zła, poniżenia, opresji. Jeśli jednak komuś to przeszkadza, niech idzie do następnego budynku, niegdyś Domu Partii. Mieści się w nim – a jakże – wydział ekonomii.

Sam budynek jest ładny, jednak pomieszczenia wewnątrz, salki wykładowe zachowały jeszcze dawny układ: łazienka, kafelki na podłodze, dawne gabinety rządzących. Czuć w powietrzu coś – może to te odbywające się tu prelekcje, w których za dawnych dobrych czasów brali udział młodzi naukowcy i aktywiści dzisiejszego uniwersytetu: pamiętam ich wciąż jak dziś – obowiązkowe wyjście ze szkoły na odczyt i pogadankę propagandową prowadzoną przez późniejszego rektora, i poczucie obrzydzenia do dziś nie chce minąć. Wtedy wyjście na pokryte psimi kupami ulice staje się jednak jakimś rozwiązaniem.

Ale na pewno to coś jeszcze, coś gorszego, coś o wiele drastyczniejszego i perfidnego, co rozgrywało się tutaj właśnie, w tym klasycyzującym pałacyku, byłym Domu Partii. Dokąd pójść, aby znaleźć miejsce czyste?

Na wyspę, tam, gdzie kiedyś był Zamek i synagoga, a potem siedziba NSDAP? Czy może w stronę Dworca, obok byłego Gestapo? Czy niedaleko dzisiejszego banku, gdzie kiedyś bezpieka zakopywała zwłoki torturowanych i zabitych po kryjomu wrogów ludu? Tomi nie różni się od innych miejsc i miast – wszędzie czuć krew. Ale zostawmy historię, porzućmy ją wreszcie. Nie można pozwolić, by wciąż nas niewoliła. Wyjdźmy wreszcie z tej piwnicy, w której czuć krew. I wejdźmy w teraźniejszość. Wejdźmy w psie gówno.

Całe jego pokłady, zwały i hałdy – prawdziwe dobro narodowe, prawdziwy surowiec, chyba zresztą nasz jedyny, który można by gdzieś eksportować, na przykład do Arabii Saudyjskiej lub do Zjednoczonych Emiratów w zamian za, na przykład, ropę. Lub chociaż za piasek, którym przysypywano by te pokłady odchodów i po kilkudziesięciu latach mielibyśmy własną ropę na skutek pracy drobnoustrojów i transmutacji chemiczno-organicznej.

I kiedy już – cali na biało – przebrniemy przez wszystkie zwały i hałdy, wejdźmy na najwyższe piętro dawnego klasztoru-szpitala i popatrzmy na zachód: tam otwiera się perspektywa miasta, tych kilku jego wież, za nimi sina linia lasów i pól, na lewo płaskie zadrzewione wzniesienie, ciemnobure, szare pola i wyżej stalowa pierzasta konstrukcja chmur, przebita ostrą włócznią słońca.