Wpis jedenasty: Santander
Palacio de la Magdalena, dar miasta Santander, został zbudowany w drugiej połowie dziewiętnastego wieku dla hiszpańskiej rodziny królewskiej, w eklektycznym, imperialnym stylu, na skalistym półwyspie z wąskim dostępem do lądu i zachwycającym widokiem na Zatokę Biskajską, jedne z najniebezpieczniejszych wód Atlantyku. Działo się to w czasach, kiedy morza północne i zimne były uważane za sprzyjające dla kąpieli morskich i jodowych, Morzem Śródziemnym zupełnie zaś pogardzano, ze względu na słońce, opalające wszystkich bez litości na rumiany, chłopski kolor. Morza północne pozwalały arystokratom zachować białą cerę, a zimne kąpiele traktowano jako gwarancję zdrowia. Stąd wielka kariera przeróżnych Zoppottów, Kłajped, Deauville’ów, Porniców, Biarritzów, San Sebastianów i Santanderów właśnie.
Podobno para królewska miała specjalny rodzaj windy. Był to wyciąg zabierający ich z salonu w pełnych strojach, zawożący po stalowej szynie do oceanu, maczający ich w wodzie, oczywiście bez rozbierania, aby po drodze nie osmaliły ich przypadkiem promienie zdradliwego słońca, a na koniec wciągający z powrotem do salonu. Konstrukcję zaprojektował biegły inżynier, nie zdziwiłbym się, gdyby był to sam Eiffel. Teraz w tym miejscu czyta się wiersze – jaki upadek!
Ale przed czytaniem patrzę na ocean – rano w szarej mgle, w bryzie i rozpylonej mżawce wodnej z rozbijających się o skały olbrzymich fal, w sam raz dla surferów – i nie mogę się oprzeć. Po dłuższym poszukiwaniu kupuję najtańsze i najbrzydsze różowo-fioletowe kąpielówki i wchodzę w fale, trzymetrowe tuż przy plaży, z Xavierem i Martinem, żeby dać się zupełnie sponiewierać tej wodzie. Fale załamują się i rzucają wszystkimi o dno, wyczyniamy jakieś nieprawdopodobne koziołki podwodne, jakieś akrobacje z użyciem wszelkich członków: fala zrywa ze wszystkich stroje kąpielowe i po chwili z kipieli wynurzają się głowy z wielkimi z przerażenia oczami, zdezorientowane, poszukujące swej garderoby, która unosi się na falach dopiero za dobrą chwilę, i to w znacznej odległości. Moje kąpielówki, różowe, widoczne są natychmiast i z daleka. Okazuje się, że wybrałem najlepszy kolor.
Wieczorem wędrówka od baru do baru, wino i zakąski. O dziesiątej jest jeszcze jasno, potem nadchodzi szybko noc, ale my jeszcze długo peregrynujemy szlakiem świętego Jakuba: bar, bodega, bar, bodega, cafe, bodega, bar. Kiedy wracam do hotelu, nie mogę zasnąć – zostały trzy godziny do odjazdu na lotnisko.
Myślę o tym, co widziałem obok Palacio: ustawionych na skale jak pomnik trzech karawelach, okrętach, które kiedyś przemierzyły Atlantyk i odkrywały Amerykę. Teraz stoją, udostępnione zwiedzającym. Kiedy do nich podszedłem, okazało się, że są niewielkie: wielkości małego rybackiego kutra, kilkumetrowe, wręcz śmieszne, dla lilipuciej załogi. Myślę o falach, o tygodniach żeglugi i załodze, stłoczonej na tej maleńkiej łupinie.
I kiedy już lecimy, ponad zaśnieżonymi Alpami i zielonymi głębokimi jeziorami, myślę o kosmonautach: ich można porównać z ówczesnymi żeglarzami. Jednak wypłynąć w morze może każdy, w kosmos dostać się jest rzeczą nieludzką. Pozostaje żeglowanie w cyberprzestrzeni, bezpieczne i wygodne.
W Tomi tymczasem wielkie burze i wielkie upały. Chmury kłębią się i zderzają. Nawet ci, którzy pracują, pracują nieco inaczej, bardziej świątecznie, wakacyjnie, czekając na koniec tygodnia. Rozprężenie. „Chwila na tym świecie jest droższa niż tysiąc lat na tamtym”, jak powiada Nuri u Farida ad-Din Attara. I, zdaje się, nieznana jest moneta, jaką należałoby za nią zapłacić.