Notatki z miejsca postoju (7)

Tomasz Różycki

Un café allongé. Przeciąganie o minutę, dwie, krótkich czynności: łyk kawy, obserwowanie przechodniów na St. Germain

Jeszcze 1 minuta czytania

Wpisywanie trzech słów do notesu: szybkie formy obłoków, naśladujące ten ziemski teatr, wieczna komedia nieba. Filiżanka, kieliszek, nalewanie wina. Jeszcze raz. Przeciąganie poza granicę użyteczności i poza sens praktyczny: przesiadanie się z krzesełka na krzesełko w Jardin du Luxembourg, rytuały. Są trzy rodzaje krzesełek: do położenia nóg lub torby, do siedzenia i krzesełko do celebrowania, zbliżone kształtem do fotela, krzesełko perwersyjne, wygięte w tył, które z siedzenia w parku czyni rzeźbę współczesną, przedstawienie, performance.

To przeciąganie o kilka sekund zabiera czynnościom ich doraźność, oddaje je czemuś nowemu, sprawia, że stają się bezinteresowne, to nowy acte gratuit, ale nie ten, o którym pisał Gide, ale zbliżony do proustowskiej kontemplacji. Życie, egzystencja staje się formą samą dla siebie, samą dla siebie ceremonią – luksusem, czystym luksusem istnienia. Przywilej bajecznie bogatych i koszmarnie biednych, bezdomnych i bezrobotnych. Kupiłem Gigondas i Lalande de Pommerol. Do tego St. Marcelin.

„café de flore”, rys. Tomasz RóżyckiHotel La Louisiane, dosyć podła nora, w której według tego, co piszą i co mówi mi Gilles, mieszkał kiedyś Miles Davies, Coltrane, Boris Vian, Henry Miller, Dali, Hemingway, Charlie Parker, Amanda Lear, Giacometti i Jim Morisson, jest idealny, żeby tu pisać. W pokoju nie ma nic, oprócz łóżka i parapetu, na którym można położyć książki i zeszyt, okno wychodzi na niebo. Poczucie uwięzienia et le ciel est, au-dessus des toits si calme i hałas z ulicy, cały dzień i noc.

Marché de la Poésie, pełne błąkających się poetów i książek, które nikogo nie interesują, wyparte zostały z obiegu medialnego, awangarda zjadła awangardę. Czy ktoś już pisał o tym, że awangarda powstała w momencie powstania nauki o literaturze na uniwersytetach i prasy literackiej, ferującej krytyczne recenzje? Awangarda zdaje się oczywistą odpowiedzią – odbiciem pracy akademików, systematyzujących całą przeszłą i współczesną literaturę. Od tej pory zadaniem poetów, pisarzy i malarzy będzie uciec od definicji, albo tworzyć własne, nowe. Za żadną cenę nie dać się złapać w izmy już istniejące, nie być opisanym jako powielanie schematu. Ta gonitwa trwa do dziś i wielu zapędziła w kozi róg.

Poeci przechytrzają krytykę, Rimbaud i Mallarmé, Breton i Queneau są wciąż o krok przed, aż wreszcie nadwyrężony przez nich język rozpada się, zaczyna brakować słów i kombinacji. Niemal wszystkie kategorie zostają użyte i opisane. Od tej gonitwy odwraca się publiczność, znudzona, pozostająca  na co dzień z językiem, którym musi wyrazić miłość, ból, tęsknotę, radość, zachwyt, zdziwienie i rozpacz, w czym powinna jej pomóc poezja. Powinna pomóc jej przedłużyć każdy moment poza granicę czasu.

Menu poetyckie wyczerpuje się w tym kraju, gdzie menu w restauracji jest napisane wierszem. Po Królu Rogerze w Operze na Placu Bastylii jedliśmy kolację w knajpce Le Gaspard de la Nuit, a tam w karcie „Escalope de Foie Gras poêlée aux pommes et caramel de cidre”, „Cabillaud, jus de carotte safrané, mousseline d'artichaut", „Crème brûlée au thé noir épicé” i tak dalej.

W sobotę na „Królu Rogerze”, w niedzielę w knajpie na dole do nocy tańczę jakiś zwariowany taniec, który nazywa się pewnie „Pożegnanie ojczyzny”. Przedłużać, przedłużać, każdy krok, każda figura jest figurą istnienia, figurą samotności. Tony odgrywane za pomocą vianowskiego pianococtail. Pulsuje muzyka i światło, siedzę nieco w głębi, w półcieniu i obserwuję kobiety, obserwuję ulicę. I przeciągam każdy gest, każdy kieliszek poza granicę użyteczności, w stronę transgresji, w stronę bezinteresownego świętowania. Czerwiec w Paryżu, ulewa na St. Sulpice, ogromna miedziana tarcza słońca zamykająca bulwar przy Sekwanie. Szybkie formacje chmur, przedrzeźniające ten spektakl na ulicach tylko przez sekundę. Uczę się od nich. Ukrywam się w tłumie i na pytanie kelnera, taksującego mnie pulsującym jednym okiem, jak mam na imię, odpowiadam, jak kiedyś Ulisses, syn Laertesa: Nikt.