Nic nie zgrzyta
fot. Festiwal Filmowy Kino na Granicy

Nic nie zgrzyta

Rozmowa z Andrzejem Jagodzińskim

Największą trudność w tłumaczeniu z czeskiego na polski sprawiają fałszywi przyjaciele, czyli słowa, które brzmią podobnie, a znaczą co innego. Bliskość naszych języków jest dla tłumacza strasznie niebezpieczna

Jeszcze 8 minut czytania

ZOFIA ZALESKA: Dlaczego Czesi i Słowacy?
ANDRZEJ JAGODZIŃSKI
: W dużym stopniu przez przypadek. Gdy decydowałem się na studia, było dla mnie jasne, że będzie to jakaś filologia, dosyć długo miałem jednak kłopot z wyborem. Polonistyka mnie nie kręciła, miałem ciotkę polonistkę i wydawało mi się, że jeden polonista w rodzinie wystarczy. Rusycystyka – ze względu na czasy – też niespecjalnie mnie podniecała, literaturę rosyjską znam i lubię, ale ówczesny wszechobecny przymus uczenia się rosyjskiego zraził mnie do rusycystyki na dobre. Anglistyki się bałem, uważałem, że jestem na nią za słaby. W pewnej chwili dowiedziałem się, że istnieje coś takiego jak slawistyka na Uniwersytecie Warszawskim. Kulturę Czechosłowacji znałem wtedy głównie z książek i to głównie książki przekonały mnie do wyboru studiów.

To był przełom lat 60. i 70., w Polsce ukazały się w krótkim czasie m.in. „Pociągi pod specjalnym nadzorem” Bohumila Hrabala, „Tchórze” Josefa Škvoreckiego i „Żart” Milana Kundery.
Wszystko łapczywie czytałem. W Czechosłowacji rozpoczął się wtedy proces normalizacji i wybitni autorzy po kolei trafiali na indeks. Ich książki znikały z oficjalnego obiegu, ale u nas siłą rozpędu do jakiegoś ’72 czy ’73 roku ciągle się ukazywały. Czeska literatura robiła na mnie wielkie wrażenie, podobnie jak czeska filmowa Nowa Fala. Podobało mi się również kino i książki jugosłowiańskie, więc koniec końców wahałem się między filologią serbsko-chorwacką a czesko-słowacką. W roku, w którym zdawałem na uniwersytet, nabór był akurat tylko na bułgarystykę albo na filologię czesko-słowacką. Ponieważ o tej pierwszej nie wiedziałem za wiele, wybrałem Czechów i Słowaków. Nigdy tego wyboru nie żałowałem. Teraz myślę, że to był trochę przypadek jak z filmu Kieślowskiego. Gdybym studiował serbsko-chorwacki, to prawdopodobnie moje życie do pewnego momentu toczyłoby się podobnie: byłbym związany z opozycją demokratyczną i zajmowałbym się tłumaczeniami, ale po ’89 roku nie zostałbym korespondentem „Gazety Wyborczej” w Czechosłowacji, tylko w Jugosławii, co jednak jest znaczącą różnicą.

Andrzej Jagodziński

ur. 1954, tłumacz literatury czeskiej i słowackiej, publicysta, dziennikarz Radia Wolna Europa i „Gazety Wyborczej”, korespondent „Gazety Wyborczej” w Pradze i Bratysławie, dyrektor Międzynarodowego Funduszu Wyszehradzkiego w latach 2003-2006, dyrektor Instytutu Polskiego w Pradze, od 2010 roku dyrektor Instytutu Polskiego w Bratysławie. Redaktor „Literatury na świecie”, członek Polskiego PEN Clubu. Autor przekładów książek m.in: Milana Kundery, Václava Havla, Josefa Škvoreckiego, Jiříego Grušy i Bohumila Hrabala. W 2009 roku nagrodzony Literacką Nagrodą Europy Środkowej „Angelus” za przekład „Przypadków inżyniera ludzkich dusz” Josefa Škvoreckiego.

Co pociągało pana wtedy w książkach czeskich autorów?
Każdy z pisarzy z innego powodu. Hrabal ciekawił mnie swoim pisarskim językiem. Jego sposób mówienia o świecie był zupełnie inny niż te znane mi z literatury polskiej i światowej. Kundera fascynował mnie grą paradoksów i świetnym opisem rzeczywistości komunistycznej. Škvorecký to z kolei klasyczny opowiadacz, a ja bardzo lubię czytać dobrze opowiedziane historie. W czasie, gdy zdawałem na studia, trudne tematy dotyczące stosunków polsko-żydowskich, historie okupacyjne, kwestia kolaboracji dopiero przenikały do polskiej literatury. Czesi podobne problemy swojej historii zaczęli poruszać wcześniej, czego dowodem są na przykład „Tchórze”, pisarski debiut Škvoreckiego. Ta książka spowodowała w Czechosłowacji spore zamieszanie. Sam pierwszy sekretarz partii wypowiadał się o niej z oburzeniem. Oczywiście było to dla niej świetną reklamą, bo choć oficjalnie wycofano ją z księgarń, to sprzedawała się świetnie spod lady. Na studiach poznałem też dramaturgię czechosłowacką, świat działających w latach 60. teatrów małych form, dla których teksty tworzył między innymi Václav Havel. Po 1969 roku te sceny w większości rozpędzono i zamknięto, więc niestety nie miałem okazji zobaczyć tych spektakli, ale zostały teksty. Oprócz Havla pisała je cała plejada uznanych czeskich autorów: Ivan Klíma, Ivan Vyskočil, Alena Vostrá, Pavel Landovský. Wsiąkałem więc w tę literaturę stopniowo, aż wsiąkłem na dobre.

Pierwsze tłumaczenie?
Paradoksalnie zaczynałem jako tłumacz literatury słowackiej. Moje pierwsze literackie przekłady (bo wcześniej tłumaczyłem już i publikowałem dokumenty Karty 77 i inne teksty czechosłowackiej opozycji demokratycznej) to były opowiadania Dušana Mitany, wtedy młodego autora, a dziś już niemal klasyka. Jego książkę podsunął mi któryś z kolegów. Wybrałem z niej cztery opowiadania i przetłumaczone zaniosłem do redakcji „Literatury na Świecie”, do Józefa Waczkowa. Spotkanie z tym fantastycznym tłumaczem było dla mnie niezwykłym doświadczeniem. Powiedział, że spojrzy na mój przekład i się odezwie. Po paru dniach zadzwonił z informacją, że z czterech tekstów wybrał jeden. Powiedział, że pewnie go opublikują, ale mają taki zwyczaj, że koledzy z redakcji czytają wszystko przed drukiem, więc jeśli zaaprobują tłumaczenie, to on potwierdzi publikację. Po jakimś czasie znów się odezwał i powiedział, że kolegom spodobały się dwa opowiadania, więc pewnie pójdą dwa, ale jeszcze musi je przeczytać naczelny pisma Wacław Sadkowski. W kolejnej rozmowie poinformował mnie, że Sadkowskiemu spodobały się trzy opowiadania, więc będą publikowali trzy. Zaproponował, żebym wpadł w wolnej chwili do redakcji i zerknął na uwagi, które ma do tekstów.

Po stłumieniu praskiej wiosny w Czechosłowacji zaczęło się przykręcanie śruby i rozpoczął  się ponury czas normalizacji. Przywrócono cenzurę, wielu artystów z dnia na dzień straciło możliwość pracy i publikacji. Pisarze podejmowali pracę fizyczną, wyjeżdżali z kraju, milczeli, drukowali swe utwory w podziemiu i na emigracji. Jak zdobywał pan zakazane w Czechosłowacji książki?
Miałem szczęście – gdy studiowałem, nie było w Polsce cenzury, jeśli chodzi o czechosłowacką literaturę. W czasie studiów współczesne książki mogliśmy czytać w miarę na bieżąco. Oczywiście nie wszystko trafiało do nas od razu, ale też nic nie znikało z uniwersyteckiej biblioteki. Po drugim roku studiów przez szereg różnych zbiegów okoliczności i przypadków poznałem w Pradze filozofa i tłumacza Heideggera Jiřiego Němeca i jego żonę Danę, psycholożkę i rzeczniczkę Karty 77. Oboje wywodzili się ze środowiska inteligencji katolickiej, a jednocześnie byli „rodzicami” czeskiego undergroundu. Przez ich mieszkanie na ulicy Ječnej w Pradze przewalały się tabuny ciekawych ludzi, ale przede wszystkim mieli olbrzymi, fantastyczny księgozbiór. Jeździłem do nich na weekendy, zamykałem się w ich bibliotece i nie wychodziłem z niej przez dwa dni. To u nich przeczytałem masę książek ze współczesnej i dawnej literatury czeskiej. Potem zaczęły powoli przenikać do Polski wydawane w Czechosłowacji samizdaty. Dostawałem je najczęściej za pośrednictwem moich czeskich przyjaciół, których z upływem lat miałem coraz więcej i którzy w miarę regularnie odwiedzali mnie w Polsce. Trzeba pamiętać, że w PRL przez długie lata sytuacja kulturalna była dużo lepsza niż w Czechosłowacji. Przyjaciele przyjeżdżali do Polski oglądać niedostępne u nich filmy Miloša Formana czy słuchać koncertów na festiwalu Jazz Jamboree. Później, w latach 80., gdy powstała już polsko-czechosłowacka Solidarność, wydawaną w samizdatach literaturę przerzucano przez granicę dosłownie kilogramami. Trafiała między innymi do Warszawy i do Katowic, gdzie mieszkali moi koledzy, którzy podobnie jak ja tłumaczyli niezależną czeską literaturę. W latach 80. zacząłem dostawać też pocztą książki z emigracyjnych wydawnictw czechosłowackich. Mniej więcej trzy na cztery takie przesyłki docierały bez szwanku.

Pomysł wydania w 1983 roku czeskich tekstów niezależnych zebranych w antologii zatytułowanej „Bez nienawiści” narodził się właśnie dzięki przywożonym przez przyjaciół drukom?
Tak, „Bez nienawiści” to był zrobiony przeze mnie wybór tekstów z podobnej antologii wydanej w Czechosłowacji pod koniec lat 70. Wybór był mój, ale tłumaczyło jeszcze parę innych osób. 

Kontaktowaliście się w tym czasie z autorami tych tekstów?
Nie, bo było to dość skomplikowane. Poza tym w 1979 roku skasowano mi pieczątkę w paszporcie i nie mogłem już jeździć do Czechosłowacji. Potem, w okresie Solidarności, na krótko mi ją przywrócono i dzięki temu parę razy byłem jeszcze w Pradze i w Bratysławie, ale od stanu wojennego do 1989 roku nie wjechałem już do Czechosłowacji ani razu. Jak powiedział mi wtedy jeden z ubeków: teraz może się pan spotykać ze swoimi przyjaciółmi na terenie naszej heroicznej, męczeńskiej Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. I tak było, choć z Czechosłowacji przyjeżdżało do nas stopniowo coraz mniej osób, bo i oni tracili możliwości przekraczania granicy.

W przedmowie pisał pan, że zamieszczone w tomie teksty mają pomóc obalić stereotypy dotyczące czeskiej kultury. Jakie?
Czeskiej kultury i w ogóle Czechów. Istniał u nas wtedy dość powszechny stereotyp Czecha jako Szwejka – czyli człowieka niezbyt odważnego i też raczej niezbyt mądrego. Przede wszystkim jednak wydawało mi się, że warto pokazać w Polsce specyficzne czeskie spojrzenie na rzeczywistość – z poczuciem humoru, dystansem, autoironią. To takie cechy, które zwłaszcza wówczas w literaturze polskiej pojawiały się dosyć rzadko.

Był pan w swych działaniach bardzo skuteczny – dziś głównie do tych trzech słów: dystans, humor, autoironia, sprowadza się potoczna polska wiedza na temat czeskiej kultury.
To pewnie przesada, ale rzeczywiście myślę, że boom na literaturę czeską, który nastał w Polsce w latach 80., zaczął się w znacznym stopniu dzięki tekstom publikowanym w obiegu niezależnym. Wysiłek, jaki w propagowanie czeskiej kultury włożył później – i wciąż wkłada – Mariusz Szczygieł jest oczywiście nie do przecenienia, ale my chyba przygotowaliśmy dla niego grunt. Przez całe lata 80. miałem mnóstwo pracy. Tłumaczyłem niemal wyłącznie dla wydawnictw niezależnych, a każde wydawnictwo chciało mieć wtedy u siebie coś czeskiego. Zrobiła się moda na literaturę czeską. Myślę, że ogromną zasługę miały tu pierwsze polskie przekłady Hrabala zrobione przez Piotra Godlewskiego. Przyczyniło się do tego również polityczne pisarstwo Havla, a szczególnie jego słynny esej „Siła bezsilnych”. W pewnym momencie punktem honoru każdej redakcji czy wydawnictwa było to, aby mieć u siebie jakieś czeskie teksty. Ktoś przygotował kiedyś statystyki na podstawie niezależnych publikacji w Polsce w latach 80. i wyszło z nich, że tylko tekstów rosyjskich wydawano wtedy w drugim obiegu więcej niż czeskich. To pokazuje, jaka to była mocna piguła.

Praca tłumacza była dla pana w tamtym czasie formą działania opozycyjnego. To musiało wpływać na wybory tekstów do tłumaczenia.
Z dystansu widzę, że zaangażowanie i opozycyjność były wówczas ważnym kryterium doboru książek. Ale nie zawsze tak było. W antologii „Bez nienawiści” znalazło się na przykład kilka świetnych tekstów, które spokojnie, gdyby nie nazwiska autorów, mogłyby się ukazać w oficjalnej oficynie wydawniczej. Myślę tu o utworach takich pisarzy, jak Karol Sidon i Jiří Gruša. W ich przypadku kryterium doboru nie była opozycyjność, tylko po prostu najwyższa artystyczna jakość. Ponieważ tłumaczyłem jednak głównie dla wydawnictw niezależnych i prasy podziemnej, to kiedy stałem przed wyborem, czy przełożyć tekst mniej, czy bardziej zaangażowany, decydowałem się zwykle na ten bardziej niecenzuralny i opozycyjny. Wszyscy mieliśmy wtedy to kryterium z tyłu głowy i na pewno nawet podświadomie wciąż je stosowaliśmy. W ten sposób prawdopodobnie troszkę wypaczyliśmy obraz ówczesnej literatury czeskiej.

W przedmowie do „Bez nienawiści” pojawia się zdanie, że po prozie przyjdzie czas na wydanie czechosłowackiej poezji i tekstów filozoficznych Jana Potočki. To się nie udało?
Wtedy niestety nie. Wybór tekstów Potočki przygotował dopiero później profesor Jacek Baluch. Szczególnie żałuję, że nie udało się nam należycie pokazać bardzo ciekawego nurtu metafizycznego w literaturze czeskiej, który niemal w ogóle nie jest w Polsce znany. Warto byłoby dokładniej zaprezentować na przykład twórczość Jakuba Demla. Jego powieść „Zapomniane światło” świetnie przełożona jakiś czas temu przez Andrzeja Czcibora-Piotrowskiego i wydana w wydawnictwie Czarne, to według mnie jedna z najważniejszych czeskich książek XX wieku. Tymczasem u nas przeszła bez echa. W książce znalazł się też znakomity esej o Demlu autorstwa Jindřicha Chalupeckiego, który jeszcze w latach 80. przetłumaczyłem dla „Literatury na Świecie”. Pamiętam, że szybko rozdałem przysługujące mi egzemplarze autorskie „Zapomnianego światła” i chciałem kupić kolejne. Kiedy zadzwoniłem do wydawnictwa z zamówieniem na kilkanaście książek, Monika Sznajderman powiedziała mi, że jestem jedyną osobą, która wykazuje tak duże zainteresowanie tą książką, bo żaden dystrybutor nie zgłosił się do nich po tyle sztuk. Poza Demlem w Polsce nie istnieje także wielu innych wspaniałych czeskich pisarzy, na przykład Ladislav Klíma czy Richard Weiner.

Na popularność nigdy nie mógł za to narzekać Milan Kundera.
Kundera był niewątpliwie największą gwiazdą literatury czeskiej w Polsce lat 80. „Księga śmiechu i zapomnienia”, „Walc pożegnalny”, „Nieznośna lekkość bytu” te wszystkie książki były bardzo żywo przyjmowane, licznie recenzowane i dyskutowane w prasie niezależnej. Ogromne emocje wzbudzała też jego eseistyka. Szczególnie dawna dyskusja z Havlem na łamach czechosłowackiej prasy po 1969 roku oraz tekst „Zachód porwany, albo tragedia  Europy Środkowej”, który po raz pierwszy ukazał się po polsku w „Zeszytach Literackich” w 1984 roku. Nawet ci, którzy się z diagnozami Kundery nie zgadzali, przyznawali, że swoimi tekstami zrobił więcej dla zainteresowania Zachodu sprawami krajów Europy Środkowo-Wschodniej, niż wszystkie inicjatywy opozycyjne i emigracyjne razem wzięte. Dziś wydaje się oczywiste, że zasługą Kundery było wywołanie dyskusji na temat specyfiki tych krajów, które długo były bzdurnie uważane przez Zachód za kraje satelickie ZSRR. Kundera dobitnie pokazał, że Czesi, Słowacy, Węgrzy czy Polacy to narody, które mają odrębne, bogate kultury i choć leżą między Wschodem a Zachodem, to przynależą zdecydowanie do zachodniej tradycji kulturowej.

Sami Czesi mają do Kundery stosunek ambiwalentny. Skąd ta trudna relacja pisarza z rodakami?
Wina chyba leży po obu stronach. Czesi mieli do emigrantów stosunek jeszcze bardziej nieufny i podejrzliwy niż Polacy. Myśleli o nich mniej więcej tak: my męczyliśmy się w komunizmie, tymczasem oni sobie wyjechali i żyli wygodnie na Zachodzie, a teraz nas pouczają i wtrącają się w sprawy, o których nie mają pojęcia. Zwłaszcza na początku lat 90. takie nastawienie było w Czechach bardzo wyraźne. Kundera wyemigrował w 1975 roku i nigdy nie starał się specjalnie o dobre relacje z Czechami. Od bez mała dwudziestu lat pisze już tylko po francusku. Przez długi okres nie zgadzał się na publikacje swoich książek w kraju, a w każdym razie po aptekarsku je tam dawkował. Jeszcze w pierwszej połowie lat 90. znałem kilku Czechów, którzy czytali książki Kundery po francusku albo po polsku, bo u nas wszystkie w zasadzie na bieżąco się ukazywały. Może też pewną rolę odgrywała w stosunku Czechów do Kundery zwykła ludzka zazdrość – że udało mu się na Zachodzie, że odniósł autentyczny sukces. A jeśli chodzi o samego pisarza, to pewnie miał za złe nieustające wypominanie mu przynależności do partii komunistycznej i wielu innych, często niepopełnionych grzechów – jak choćby oskarżenie o pisanie donosów na swych kolegów ze studiów, jakie przed paru laty pojawiło się w skądinąd bardzo przyzwoitym tygodniku czeskim. Może uznał też, że po 1989 roku demokratyczny kraj nie potrzebuje już jego pomocy – wcześniej na przykład nigdy nie odmawiał napisania wstępu do francuskiego wydania książek czeskich kolegów, nawet takich, z którymi miał dość chłodne stosunki.

Kundera jest znany z tego, że podchodzi do swoich tekstów z dużym namaszczeniem. Czy to się jakoś przekłada na sytuację tłumacza jego książek?
Rzeczywiście pilnuje, aby w kolejnych przekładach wszystko było po jego myśli. Często prowadzi to do sytuacji absurdalnych. Ja miałem taką przygodę z „Księgą śmiechu i zapomnienia”. Książka ta najpierw ukazała się w latach 80. w obiegu niezależnym i wtedy nie było ze strony pisarza żadnych problemów. Gdy jednak w 1993 roku miała ukazać się oficjalnie w wydawnictwie PIW, Kundera wynajął kogoś w Paryżu, aby przejrzał tłumaczenie – podejrzewam, że był to francuskojęzyczny Polak – i skontaktował się z polskim wydawcą w sprawie zastrzeżeń do przekładu. Z punktu widzenia języka polskiego uwagi przysłane przez tego paryskiego konsultanta nie miały większego sensu. Ewidentnie był to ktoś, kto o tłumaczeniu nie miał zbytnio pojęcia. Dodatkowo w liście znalazł się komentarz od pisarza, w którym dowodził on, że tłumacz nie rozumie, że w jego twórczości są słowa klucze, które powinny pojawiać się w tekście, a tymczasem w polskim przekładzie czasem zostały one zastąpione synonimami. Jednak w odróżnieniu od czeskiego język polski źle znosi nieustanne powtórzenia.

Twórczość Kundery rzeczywiście wymaga szczególnej wierności i uwagi?
Tak, ale w granicach zdrowego rozsądku i reguł języka, na jaki się ją przekłada. Doskonale zdawałem sobie sprawę, że w książce są ważne słowa klucze, ale wiedziałem też, że nie mogą się one pojawiać w polskiej wersji kilkakrotnie w każdym zdaniu. Czasem trzeba je było zastąpić synonimem, bo źle to brzmiało. Nachalne powtórzenia to w polskim przekładzie po prostu błąd, ale tego z kolei Kundera nie był w stanie zrozumieć.

Księga śmiechu i zapomnienia” miała dwóch tłumaczy, przełożył ją pan wspólnie z Piotrem Godlewskim. Ta współpraca nie raziła pisarza?
To był zwykły przypadek. Piotr, jeszcze w latach 80., przetłumaczył pierwszy rozdział książki, który ukazał się w „Zapisie”, a chwilę potem ja dostałem propozycję przełożenia jej od wydawnictwa Przedświt. Lojalnie poszedłem wtedy do Piotra z pytaniem, czy nie chce przełożyć całości. On nie miał na to czasu, ale zgodziliśmy się, że pierwszy rozdział pójdzie w jego tłumaczeniu, a ja zrobię resztę. Uznałem, że jego przekład jest bardzo dobry i nie ma powodu, aby go nie wykorzystać. Później w wydaniu PIW-u też tak to poszło. Kundera się oczywiście wściekał i był wobec naszej współpracy podejrzliwy, musieliśmy pisać w tej sprawie specjalne wyjaśnienie. W końcu książka się ukazała, ale zaakceptowałem bardzo niewiele ze zmian postulowanych przez Kunderę. Myślę, że było to jakieś dziesięć, piętnaście procent z tego, czego się domagał. Stwierdziłem, że jeśli Milan Kundera będzie się upierał przy swoim, to ja wycofuję swoje nazwisko z przekładu. Nie mogłem się zgodzić na propozycje, które z punktu widzenia zasad języka polskiego były absurdalne. Po tym doświadczeniu jestem w sumie zadowolony, że Kundera pisze już tylko po francusku i teraz to Marek Bieńczyk się z nim męczy. Po prostu nie mam pokusy, aby znów brać się za jego teksty. Ale oczywiście mimo tych absurdalnych sporów wciąż bardzo Kunderę cenię i jestem przekonany, że kilka jego książek – także wcześniejszych, jak znakomity „Żart” czy „Śmieszne miłości” – ma trwałe miejsce w historii literatury czeskiej.

Jak to się stało, że został pan tłumaczem Václava Havla?
W latach 80. Havel był jednym z najważniejszych czeskich autorów w Polsce. Jego esej „Siła bezsilnych” napisany w 1978 roku był wówczas absolutnym bestsellerem (jeśli można używać takich kategorii odnośnie do tamtych czasów). Wielu ludzi się do tekstu Havla odwoływało i określało wobec jego tez. Byli wśród nich m.in. Adam Michnik, Zbyszek Bujak i Zbyszek Janas – wszyscy oni otwarcie przyznają, że lektura „Siły bezsilnych” bardzo wpłynęła na ich życie. W moim wypadku przygoda z twórczością Havla zaczęła się od jego tekstu włączonego do wspomnianej antologii „Bez nienawiści” oraz od tłumaczenia jego teatralnych jednoaktówek. To, że jeszcze przed stanem wojennym udało się u nas pokazać te sztuki na scenie, było dużym wydarzeniem. Potem już aż do 1989 roku było to niemożliwe. O tych wystawieniach Havel dowiedział się, siedząc w więzieniu. Napisał mi potem w liście, że informacja, że grają go w Polsce, była najprzyjemniejszą wiadomością, jaką dostał w więzieniu.

Havel-dramatopisarz, w przeciwieństwie do Havla-opozycjonisty i polityka, jest w Polsce mało znany. To skutek PRL-owskiej cenzury?
Tak myślę. Gdyby sztuki teatralne Havla mogły być na bieżąco grane w teatrach, to prawdopodobnie byłoby inaczej. Na początku lat 90. pojawiły się w Polsce inscenizacje jego dramatów, ale to zainteresowanie było trochę spóźnione. Myślę, że wynikało głównie z faktu, że Havel był w tym czasie prezydentem – jego teksty wystawiano trochę na zasadzie ciekawostki. Havel-dramatopisarz ciągle jeszcze czeka na swój czas. Myślę, że przyjdzie taki moment, kiedy zostanie na nowo odczytany. Jest to jednak niełatwe zadanie, ponieważ po polsku jego dramaty są trudno dostępne. Ukazały się raz, na początku lat 90., nakładem wydawnictwa Pomorze, które bardzo szybko upadło. Zdecydowanie powinno się je na nowo opublikować.

Sytuacja tłumacza zmieniła się w Polsce po 1989 roku?
Na początku lat 90. było dramatycznie. Załamał się cały dotychczasowy rynek, wydawnictwa powstawały i upadały, panowała prawdziwa wolna amerykanka właściwa dla raczkującego kapitalizmu. Potem wydawało się, że sytuacja się unormowała, ale od kilku lat znów dostrzegam różne niepokojące zjawiska w procesie wydawniczym, a szczególnie w podejściu do pracy tłumacza. Nie jestem naiwny i zdaję sobie sprawę, że bycie wydawcą w Polsce to nie jest łatwy chleb, nie mogę pogodzić się jednak z coraz gorszym traktowaniem tłumaczy.

To znaczy?
Dziś kompletnie nie docenia się roli tłumaczy w kształtowaniu języka polskiego. W przypadku języka czeskiego było to na przykład szalenie istotne – przekłady literatury francuskiej w okresie międzywojennym czy tłumaczenia literatury angloamerykańskiej pod koniec lat 50. i w latach 60. niesłychanie wzbogaciły nie tylko samą literaturę czeską, ale i język czeski. W Polsce tłumacze mają podobne zasługi, a dziś nikt o tym nie mówi i nie pamięta. Ostatnimi tłumaczami, o których wspominało się u nas w tym kontekście, byli chyba Julia Hartwig i Artur Międzyrzecki. Pamiętam, że mówiło się, że ich przekłady Amerykanów i Francuzów miały ogromny kulturotwórczy potencjał i wpłynęły na literacką polszczyznę. Ale to było w latach 80. ubiegłego wieku, potem już nic takiego nie słyszałem. Nie mam wystarczających kompetencji, aby stwierdzić, czy kiedyś bardziej doceniano rolę przekładu w kształtowaniu rodzimej literatury, ale na pewno wyżej ceniono pracę tłumaczy.

Z czeskim w ogóle jest kłopot – w Polsce panuje przekonanie, że niemal każdy może przekładać z czeskiego, bo przecież ten język każdy Polak rozumie. Ja już dawno pogodziłem się z tym, że tłumaczenie to dla mnie rodzaj hobby i pasji, że oprócz tego muszę zajmować się też innymi rzeczami, aby zarobić na życie.

W ostatnich latach pojawia się coraz więcej nagród dla tłumaczy literackich. Osobna kategoria nagrody za przekład pojawiła się w Nagrodzie Literackiej Gdynia, ma ją także Literacka Nagroda Europy Środkowej Angelus czy nagroda za książkę reportażową im. Ryszarda Kapuścińskiego. Czy wpływa to jakoś na realną sytuację w tym zawodzie?
Fantastycznie, że wciąż powstają nowe nagrody, bo to przynajmniej jakiś pretekst, aby o naszej pracy mówić. Przez pierwsze trzy edycje nagrody Angelus tłumacz nie tylko nie dostawał żadnej nagrody finansowej, ale nawet nie był zapraszany na uroczystość jej wręczenia. Dobrze, że sytuacja się zmienia, ale aby nastąpiła jakaś wyraźna poprawa, potrzeba znacznie więcej niż kilku nagród i ceremonii. Nie przemawia przeze mnie niespełnienie i frustracja – decydując się na bycie tłumaczem, człowiek automatycznie zgadza się na pozostawanie w tle, w cieniu. Najważniejszy jest zawsze autor i ja się przeciwko temu nie buntuję. Mimo wszystko honorarium tłumacza nie powinno przypominać jałmużny, a wydawnictwa nie powinny oszczędzać na takich sprawach, jak na przykład przysługujące tłumaczowi egzemplarze autorskie. Jest w tym wszystkim coś upokarzającego i żenującego.

Polacy niezmiennie darzą czeską kulturę sympatią. Czescy pisarze to u nas wciąż – jak przed laty – przede wszystkim Hrabal, Kundera, Škvorecky, Jáchym Topol. Filmy młodych czeskich filmowców oglądamy chętnie, a co z młodymi pisarzami?
To literatura, za którą ja już się nie zabiorę, to inne pokolenie i wymaga młodszego ucha. Zresztą do śmierci nie zdołam przetłumaczyć wszystkiego, co bym chciał z twórczości moich autorów – Škvoreckiego, Grušy i Havla.

Po tylu latach pracy dziś jest już pan nie tylko uznanym tłumaczem, ale też ambasadorem czeskiej kultury w Polsce.
O wielu tłumaczach można tak powiedzieć. Na przykład o Andrzeju Piotrowskim – który m.in. wprowadził do nas prozę Hrabala – Józefie Waczkowie, Piotrze Godlewskim czy Janku Stachowskim. To ciekawe, że wszyscy oni są m.in. hrabalowskimi tłumaczami. A Hrabal to specyficzny przypadek. Jest autorem piekielnie trudnym do tłumaczenia na polski, ponieważ w naszym języku właściwie nie istnieje odrębny język mówiony i literacki. Polacy lepiej lub gorzej, ale na co dzień posługują się polszczyzną literacką. Nie mówię tu o ograniczonych społecznie czy terytorialnie slangach ani gwarach, ale o potocznym języku codziennym. W czeskim istnieje tymczasem bardzo wyraźny podział na język mówiony i literacki, są to właściwie dwa różne języki, które mają inne końcówki i inną odmianę. Czeski profesor na uniwersytecie wygłasza wykład, mówiąc literacką czeszczyzną, ale gdy podczas przerwy na papierosa podchodzi do niego student z jakimś pytaniem, to oczywiście natychmiast przechodzi na język mówiony. W mowie używa się też nieco innego czeskiego niż w piśmie. Mówiąc w dużym uproszczeniu, do czasu Hrabala codzienna, mówiona odmiana języka czeskiego nie przenikała raczej do literatury albo tylko w niewielkim stopniu. To dopiero Hrabal programowo zaczął wprowadzać ją do swoich książek. Kłopot, z jakim mierzy się każdy polski tłumacz Hrabala, polega więc na tym, aby na gruncie języka polskiego oddać to językowe nowatorstwo jego prozy. Każdy z tłumaczy próbował stworzyć sobie własny polski hrabalowski język mówiony. Jest parę tekstów tego pisarza, które możemy przeczytać w różnych tłumaczeniach i język ten w każdym z nich brzmi zupełnie inaczej. Hrabal nie jest moim ulubionym autorem do tłumaczenia, jego proza sprawia mi kłopot i nieczęsto się na nią porywam, ale ogromnie lubię go czytać.

Kto jest takim autorem?
Josef Škvorecky. Najtrudniejsza i chyba najwybitniejsza książka, którą tłumaczyłem, to „Przypadki inżyniera ludzkich dusz” Škvoreckiego. Škvorecky operuje w niej bardzo wieloma językami, również dosłownie, są w niej fragmenty po angielsku, rosyjsku, niemiecku i po łacinie, których autor nie tłumaczy, więc i ja zostawiałem je nietłumaczone. Jest też dość trudny do oddania po polsku język czesko-amerykański i czesko-kanadyjski. Aby dobrze go uchwycić, a co za tym idzie dobrze przełożyć na polski, musiałem czasem zaglądać do bardzo dobrego angielskiego tłumaczenia tej książki, autorstwa Paula Wilsona. „Przypadki inżyniera ludzkich dusz” przedstawiają panoramę zdarzeń rozciągniętych na czterdzieści parę lat XX wieku i opowiadają historie bardzo wielu bohaterów. Škvorecky każdą z postaci wyposaża w konkretny język, pełen specyficznych zwrotów i powiedzonek. Czasem niektóre z wątków i postaci znikają na wiele stron, aby potem nagle znów powrócić. W pewnej chwili pracowałem w ten sposób, że wypreparowywałem poszczególne wątki i tłumaczyłem je linearnie od początku do końca, a dopiero potem składałem w całość.

Czyli podobnie, jak tworzył je sam Škvorecky.
Tak, on tak to właśnie pisał. Wspominał w wywiadach, że rozłożył wszystkie te historyjki na dywanie, niektóre z nich pociął na jeszcze drobniejsze fragmenty i kombinował, jak poskładać je w jedną opowieść, trochę na zasadzie montażu filmowego czy kompozycji muzycznej.

Konsultował pan z nim swoje przekłady?
Tylko w ostateczności, gdy naprawdę nie mogłem sobie nijak poradzić. Szczególnie w przypadku „Przypadków inżyniera ludzkich dusz”, który był wyjątkowo trudny. Każdy rozdział tej książki opatrzony jest mottem, czasem jest ich kilka. Najczęściej były opisane autorem i dziełem, ale zdarzał się także i goły cytat. Tak było na przykład z prostym zdaniem podpisanym tylko: Arystofanes. Pomyślałem, że nie będę w całym dziele Arystofanesa szukał tego jednego zdania, ono jest łatwe, więc po prostu sam je przełożę. Ale mój redaktor się na to nie zgodził, powiedział, że jeśli nie możemy znaleźć tego konkretnego zdania w polskich przekładach Arystofanesa, to muszę napisać do autora. Napisałem więc do Škvoreckiego, a on mi odpowiedział, że nie pamięta, skąd wziął ten fragment, ale żebym się tym w ogóle nie przejmował, ponieważ on niektóre cytaty podrasowywał tak, żeby mu pasowały do całości. W końcu znaleźliśmy polskie tłumaczenie tego cytatu, ale powiem nieskromnie, że uważam, że moja wersja była lepsza.

Aby dobrze przetłumaczyć książkę jakiegoś autora, trzeba go lubić?
To zdecydowanie najbardziej pożądana i komfortowa sytuacja i ja taką właśnie miałem ze Škvoreckim. Co parę zdań zatrzymywałem się zachwycony, jak on coś pięknie ujął, i myślałem, że sam chciałbym tak to właśnie powiedzieć. Jednak niezależnie od tego, czy pisarza znam osobiście, czy lubię go bardziej, czy mniej, to jako tłumacz pracuję zawsze w interesie autora i jak najwierniej staram się przedstawić jego dzieło. Muszę umieć połączyć interes autora, zasady języka polskiego i oczekiwania polskich czytelników. Przeważnie nie czytam książki więcej niż raz przed decyzją o podjęciu się przekładu. Ale czytając, cały czas stawiam sobie pytanie, czy potrafię tę konkretną książkę dobrze przełożyć. Nie każdy dobry tłumacz jest przecież w stanie przełożyć wszystko. Na przykład Hrabal – jak wspominałem – mi nie leży.

Co chciałby pan jeszcze przetłumaczyć?
Jest pewna kapitalna książka Grušy zatytułowana „Czechy instrukcja obsługi”, której fragment przełożyłem kiedyś dla „Literatury na Świecie”. To książka nieoczywista – niby prosty przewodnik po Czechach, ale też opowieść o czeskich mitach i kompleksach, która wymaga od czytelnika sporej kultury literackiej. Piekielnie trudna do tłumaczenia, choć na pierwszy rzut oka w ogóle na taką nie wygląda. Dawno się tak nie namordowałem nad przekładem, jak w przypadku tego fragmentu dla „Literatury na Świecie”. Ta książka skrywa masę gier językowych, które dla Czecha są zrozumiałe, a dla Polaka niekoniecznie. Poza tym autor pisał ją dla Niemców po niemiecku i dopiero później przygotował po czesku, stąd w czeskiej wersji tak wiele zamierzonych germanizmów i liczne czesko-niemieckie gry językowe, często niedające się przełożyć wprost, wymagające znalezienia jakiegoś ekwiwalentu. Przez chwilę zastanawialiśmy się nawet z Małgorzatą Łukasiewicz, czy nie byłoby lepiej, gdyby to ona przełożyła tę książkę z niemieckiego. Może się nią kiedyś w końcu zajmę, muszę tylko znaleźć chętnego wydawcę.

Co sprawia trudność w tłumaczeniu z czeskiego na polski?
Fałszywi przyjaciele, czyli słowa, które brzmią w naszych językach identycznie lub bardzo podobnie, a znaczą coś innego, a czasem wręcz odwrotnego. Bliskość naszych języków jest dla tłumacza strasznie niebezpieczna. Na opanowanie języka czeskiego czy słowackiego na tyle, aby rozumieć kontekst i nie być skazanym na tłumacza, potrzeba kilku miesięcy intensywnej nauki. Dopiero wtedy jednak zaczynają się schody. Polski i czeski wyrosły z jednego pnia, ale potem się rozeszły i nie można ufać ich pozornej bliskości, diabeł tkwi tutaj w detalach. Starszym tłumaczom zdarzają się czasem pomyłki wynikające z rutyny i zadufania. Ja zdaję sobie sprawę, że doświadczenie nie chroni mnie przed błędami, dlatego nie waham się sięgać do słownika. Znam powiedzmy trzy pierwsze znaczenia jakiegoś słowa, ale czasem dopiero piąte znaczenie trafia w dziesiątkę, dlatego warto sięgać po pomoc. W razie wątpliwości zawsze sprawdzam w słowniku, a szczególnie namiętnie korzystam ze słownika wyrazów bliskoznacznych. W czeskim jedno słowo można bez konsekwencji dla brzmienia powtórzyć w zdaniu trzy razy, po polsku brzmi to okropnie i dlatego słownik wyrazów bliskoznacznych tłumaczowi z czeskiego bardzo się przydaje.

Czym jest dla pana dobry przekład?
Odpowiedź jest prosta: dobry przekład to taki, który czytam i nie mam ochoty sięgnąć do oryginału, nic w nim nie zgrzyta.

Po co się tłumaczy?
Za każdym razem, gdy mam wrażenie, że udaje mi się znaleźć właściwe słowo, utrafić w ton, oddać nastrój tekstu, to jestem szczęśliwy. Przekład, niezależnie od tego jak jest wierny, zawsze pozostaje interpretacją, subiektywną propozycją tłumacza. W tak ogromnej powieści, jak wspomniane „Przypadki inżyniera ludzkich dusz” Škvoreckiego, z tyloma bohaterami, z których każdy ma swój specyficzny język, pole do takiej interpretacji jest bardzo duże. Mieć nadzieję na to, że gdyby konkretny bohater Škvoreckiego mieszkał w Polsce, to mówiłby właśnie tak, jak zaproponowałem w swoim tłumaczeniu – to niebywała frajda. To prywatna, cicha radość tłumacza, ale jest to fantastyczne uczucie i dla niego wciąż warto mierzyć się z tekstami.

Cykl tekstów wokół tłumaczeń i tłumaczy publikowany jest we współpracy z Instytutem Kultury Miejskiej w Gdańsku – organizatorem Gdańskich Spotkań Tłumaczy Literatury „Odnalezione w tłumaczeniu” oraz festiwalu Europejski Poeta Wolności.







Zrealizowano w ramach stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego.











Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).