Trzewia
Karo Ćwik, „Powiedz mi jaką jestem matką”, 2022, fot. Alicja Kielan

17 minut czytania

/ Sztuka

Trzewia

Rozmowa z Joanną Synowiec

Praca nad wystawą „matka ziemia” była uzależniona od warunków. Jak któreś dziecko było chore, to czekałyśmy, aż wyzdrowieje. Zatrzymanie uznawałyśmy za część procesu i nie pojawiało się nawet pytanie o to, czy możemy szybciej, lepiej, wyżej

Jeszcze 4 minuty czytania

ANKA HERBUT: Kuratorowana przez ciebie wystawa „matka ziemia” proponuje bardzo materialną i cielesną perspektywę macierzyństwa. Skąd wziął się ten pomysł? 
JOANNA SYNOWIEC: Pierwszym impulsem było moje doświadczenie alienacji w macierzyństwie. Nie chciałam pogodzić się z tym, że kiedy rodzi się dziecko, to nagle świat się od nas oddala. Zawsze działałam kolektywnie i myślałam, że jak zostanę matką, to będzie to kolejna kolektywna sytuacja. A nagle zostałam z tym sama. Po raz pierwszy w życiu poczułam się wtedy wykluczona. Pracowałam wcześniej z wykluczonymi grupami, ze środowiskiem romskim, z migrantami czy więźniami, ale zawsze byłam na tej uprzywilejowanej pozycji. Teraz, na tej wystawie, mówię w imieniu swojej grupy. Oczywiście, macierzyństwo jest wynoszone na piedestał konserwatywnej rodziny, ale odrzuca się ten jego bardziej materialny czy cielesny aspekt, który sprawia, że nagle pojawiają się nowe potrzeby. Jako matki potrzebujemy wsparcia i zaangażowania innych. Nasze życie nie jest jednowymiarowe, funkcjonujemy na różnych poziomach, odgrywamy różne role, ale będąc zależne od małej osoby, nie jesteśmy już tak dostępne. To sprawia, że dla społeczeństwa kapitalistycznego tracimy wartość jako uczestniczki życia publicznego. Dopóki jesteś dostępna i wydajna, jest okej, ale jak masz inne zobowiązania, to już jest twoja prywatna sprawa i najlepiej mi o nich nie mów.

matka ziemia

kuratorka: Joanna Synowiec, BWA Dizajn, Wrocław, do 27 listopada 2022

Z mojego doświadczenia jako mamy wynika, że jest wiele wspierających i empatycznych osób, ale bywało też tak, że moja praca opiekuńcza wpływała na daną współpracę i niektóre osoby komunikowały, że to nie ich problem, albo przypominały, za co mi płacą. Wynika z tego, że duża część społeczeństwa musi w pracy udawać, że z dzieckiem jest tak samo jak bez dziecka. A nie jest.
I to nie jest też o tym, że społeczeństwo jest niemiłe, ale o tym, że trochę za bardzo spychamy kwestię opieki nad człowiekiem od nas zależnym w obszar życia prywatnego. Nie czujemy społecznej odpowiedzialności. A to nie jest prywatna sprawa, tylko kwestia relacji wspólnotowych. I o to też chodziło w mojej wystawie: żeby pokazać, że w macierzyństwie jest dużo wspólnotowości, która może się przełożyć na stworzenie równościowego, opartego na wzajemnych zależnościach społeczeństwa, w którym nasze życiowe warunki i możliwości zostają uznane, i nie ma w tym litości, ale jest współpraca. 

Jest takie powiedzenie: potrzeba całej wioski, żeby wychować dziecko. W języku angielskim używa się go, żeby powiedzieć, że potrzeba wielu osób, by odnieść sukces, ale oryginalnie wywodzi się ono z tradycji afrykańskich i oznacza, że cała wioska bierze udział w wychowywaniu dziecka. U nas często jest chyba jednak tak, że ta przysłowiowa cała wioska bierze udział w życiu publicznym, a matki i osoby opiekuńcze wychowują w tym czasie dzieci.
Ten mechanizm jest obecny na wielu poziomach. Spójrz na przykład na place zabaw, które swoją architekturą sugerują, że jest to przestrzeń wydzielona z tzw. normalnego życia. Masz tam wejść nie tylko po to, żeby się pobawić z dzieckiem, ale też po to, żeby nie burzyć decorum przestrzeni publicznej. Niby to wszystko dla bezpieczeństwa dzieci, żeby się nie oddalały, ale sama wiesz, że dzieci i tak pójdą tam, gdzie chcą. Tak rozumiany porządek społeczny oddziela sferę dzieciństwa od sfery, którą się uważa za racjonalną i dorosłą. Nie godzę się na to. Także dlatego, że w tym systemie rodzice, dopóki ich dzieci nie dorosną, mają jakiś niejasny, larwalny status. Jakbyśmy nagle przestawali być dorośli. Nie wiadomo, co z nami zrobić. Razem ze scenografką Kają Gliwą przygotowałyśmy na wystawę diagram, który składa się z pofarbowanych resztkami spożywczymi kawałków materiału. Miałyśmy je pokryć hasłami i na niektóre – jak logistyka, ekwilibrystyka, uczucia ambiwalentne – wpadłyśmy od razu. W pewnym momencie Kaja zadzwoniła do swojego partnera, który został z dwójką dzieci, i zapytała, co by napisał, a on odpowiedział: wszystko mija. I to było cudowne, bo to zdanie pojawia się w macierzyńskim świecie na różnych etapach. Jak masz taki moment, że nie wiesz, czy wytrzymasz, to najczęściej ktoś ci właśnie wtedy mówi, że to kiedyś minie. Więc może teraz jeszcze nie wiadomo, co z nami zrobić, ale i to kiedyś też minie.

fot. Alicja KielanKaja Gliwa, Joanna Synowiec, „diagram”, 2022, fot. Alicja Kielan

Jakimś etapem są pewnie wystawy takie jak „matka ziemia”, gdzie prace są ustawione na tyle nisko, blisko ziemi, żeby mogły je oglądać również dzieci. Często używacie też tkanin, które zmiękczają przestrzeń galerii.
Z jednej strony zależało nam na uziemieniu tej przestrzeni, bo opowiadamy o sprawach bardzo cielesnych, codziennych, o trzewiach, o gruncie. Z drugiej chciałyśmy, żeby dziecko też mogło w jakiś sposób doświadczyć tej wystawy – najbardziej dzieci lubią u nas oglądać filmy i dotykać pracy Viktorii Tofan „Komunikaty językowe”, składającej się z odlewów jamy ustnej. Dorosły może kucnąć, a dziecko nie może się wznieść na poziom wzroku dorosłego. Jak spędzasz czas z człowiekiem, który ma do metra wysokości, to wiesz, jak trudne jest to doświadczenie. Gdy dzieci biegają po wystawach, to robią to nie dlatego, że po prostu muszą biegać, tylko dlatego, że na poziomie ich wzroku nie ma nic, co mogłoby je zainteresować. „matka ziemia” nie jest wystawą dla dzieci, tylko wystawą dla rodziców z dziećmi, dla osób opiekujących się innymi. Relacja z dzieckiem zawsze wymaga zmiany perspektywy. Tkanina wprowadza z kolei do wystawy doświadczenie materialności, cielesności i miękkości, ale czasami jest też po prostu praniem. Jak pojawia się dziecko, to pranie się nie kończy, robisz je codziennie. Diagram, który zrobiłyśmy z Kają, jest trochę takim wywieszonym praniem.

Bardzo ciekawe wydają mi się różne temporalności związane z macierzyństwem. Z jednej strony mamy czas powtarzalnych czynności i to trwa i ma się wrażenie, że nigdy się nie kończy – z takim czasem pracuje Karina Marusińska w swojej pracy „W obronie własnej ścigać sens codzienności”, w której używa piasku wysypywanego z butów dzieci. Z drugiej strony bardzo mocnym doświadczeniem opiekuńczym jest deprywacja, która nie pozwala dokończyć czynności.
Był taki moment na wernisażu, że z innej pokazywanej na wystawie pracy Kariny Marusińskiej dzieci zrobiły kurhan. Ta druga praca to rozmieszczone na marmurze gliniane litery układające się w napis „kruszy się ziemia w ustach / co ma do powiedzenia”. Z założenia ta praca miała się degradować – sama zachęcałam ludzi, żeby spróbowali jadalnej gliny – ale nie sądziłyśmy, że zdegraduje się tak szybko. Dzieci zaczęły się nią bawić i w tamtym momencie dla Kariny to było okej. Ale po wernisażu zadzwoniła, że zrobi ten napis od nowa, ale tylko raz. Jej córka, Stefa, była chora i Karina zdała sobie sprawę, że nie ma energii na to, żeby to powtarzać wielokrotnie. Nasza energia też jest ważna, bo w końcu się wyczerpuje. Przecież im więcej produkujemy, tym mniej mamy przestrzeni na pracę opiekuńczą, a praca opiekuńcza też jest wyczerpująca. Nasze zasoby – tak jak zasoby Ziemi – są wyczerpywalne. Kwestia granic, ale i ciągłego cielesnego bycia w kontakcie, jest bardzo mocno obecna w instalacji Karo Ćwik „Powiedz mi jaką jestem matką”. Często bywa, że nie masz ochoty na kontakt, ale to się dzieje, bo ktoś cię właśnie potrzebuje. I to jest koszt, ale i sens tej relacji. Pewnie dobrze byłoby więc uznać nasze słabości i naszą kruchość. 

fot. Alicja KielanKarina Marusińska, „Kruszy się ziemia w ustach”, 2022, fot. Alicja Kielan

Relacja z dzieckiem rozszczelnia nasze granice i w pewnym sensie zaprzecza indywidualizmowi. O tym jest też chyba inna praca pokazywana na wystawie – Kaja Gliwa zrobiła perłę z żywicy jubilerskiej i własnego mleka.
Ta perła jest malutka, niespektakularna, ale bardzo ważna i w tym sensie stanowi materializację uczuć ambiwalentnych. Perły powstają z tej samej substancji co wnętrze muszli i są wynikiem odpowiedzi małża na ciało obce. To ciało obce pokrywane jest substancją wyściełającą wnętrze muszli. Substancja się nawarstwia, ciało robi się coraz większe i staje się perłą. W pracy Kai widać poczucie bliskości, ale i bardzo duży wydatek emocjonalny, czasowy i energetyczny. Pojawia się też wątek kapitalizmu, który próbuje ingerować w pracę afektywną. Wytwarzamy z własnego mleka artefakty, pierścionki, bransoletki i perły, stając się jednocześnie przedmiotem kapitalistycznych praktyk, w których zawłaszcza się nasze emocje i afekty i wykorzystuje naszą kruchość. 

Ta kruchość najsilniej manifestuje się chyba w pracach Joanny Rajkowskiej oraz Kuby Mikurdy z Olgą Wieszczyk. W obydwu, choć na różne sposoby, uobecnia się też żałoba, obydwie operują bardzo delikatnym językiem wizualnym.
Pracy Kuby i Olgi, „Ilustracja nr 6”, towarzyszy tekst, w którym Kuba opisuje Oldze, jak narysować jego córkę Emilkę, i pisze, że ma jej nałożyć piżamkę w kropki. I jak to czytam, to wiem, że on jest osobą, która zajmuje się dzieckiem, że ma z nim głęboką relację i zna realia pracy opiekuńczej. Chyba taki jest zresztą wyznacznik macierzyństwa – nie biologiczny i nie płciowy. Na rysunku Olgi i Kuby dziecko śpi w bezpiecznej pozycji, a skulony obok ojciec w żałobie jest kłębkiem strachu i niepokoju. Dla mnie ta praca jest o totalnej czułości i odpowiedzialności. Czasem nie przytulamy się do naszych dzieci, bo nie chcemy ich obarczać naszymi emocjami. Powiesiłyśmy tę pracę w Żyjni, która jest w Galerii Dizajn taką przestrzenią odpoczynku. Napisałam wtedy do Kuby, że na naszej wystawie mają spokój i ciszę.

fot. Alicja KielanKuba Mikurda i Olga Wieszczyk, „Ilustracja nr 6”, 2022, fot. Alicja Kielan

To dobry przykład zastosowania praktyk opiekuńczych na poziomie relacji kuratorki z artystą.
Dla mnie macierzyństwo czy opieka to nie funkcja, ale relacja i zadanie, i taki kierunek obrałam, pracując nad tą wystawą. 

Częścią tej wystawy jest też pobyt studyjny dla matek artystek. To chyba pierwsza taka rezydencja artystyczna w Polsce, na której rezydentka otrzymuje wynagrodzenie, budżet na produkcję pracy i na opiekę nad dzieckiem. Chciałoby się powiedzieć: no w końcu.
Ta rezydencja udała się dzięki otwartości BWA Wrocław i wsparciu Katarzyny Roj. Zastanawiałam się nad tym, co trzeba zrobić, żeby młoda mama lub inna osoba opiekuńcza miała warunki do twórczej pracy. Virginia Woolf już sto lat temu pisała o potrzebie posiadania własnego pokoju. Ale osobie z dzieckiem oprócz pokoju niezbędne jest też zapewnienie opieki nad dzieckiem. Chciałam stworzyć takie właśnie warunki dla kogoś, kto chce wrócić do świata sztuki, ale nie wie jak. Zależało mi też na tym, żeby osoba, która dostanie rezydencję, nie musiała produkować pracy na wystawę. W budżecie pobytu są środki na produkcję, ale nie oczekujemy przedstawienia ostatecznej wersji pracy. Nie ma też obowiązku odniesienia się do tematu wystawy. Karolina Brzuzan, która jest naszą rezydentką, przeprowadzi warsztaty dla publiczności nie dlatego, że musi, ale dlatego, że ma taką potrzebę. Organizując tę rezydencję, chciałam dać komuś czas na pobycie ze sobą, zobaczenie, w jakim jest punkcie i czego potrzebuje, bo z doświadczenia wiem, że to jest potrzebne. Choć oczywiście interesujące są sytuacje, w których nie ma się warunków na samotną kontemplację, i o tym jest praca „Wanderlust” Ani Witkowskiej. Artystka patrzy na swojego syna jak na część krajobrazu, niejako adaptując się do okoliczności, które wymagają współbycia i tworzenia z dzieckiem, bo takie warunki Ania miała podczas pandemii. 

Widoki wystawy: Gosia Bartosik, witraże i rysunki, 2017/2022; Iwona Ogrodzka, Oskar Tomaszewicz, Mateusz Panek, Anna Piotr Smarzyński, Joanna Synowiec, „Matkojciec”, 2022; Cecylia Malik, „Matki Polki na wyrębie”, 2015 i „365 drzew,” 2009, Dominika Łabądź, „Mothers of the World Come Out”, 2022, fot. Alicja Kielan

Bliskie jest mi myślenie Adrienne Rich, która w „Zrodzonej z kobiety” pisze, że macierzyństwo, jako doświadczenie jednostkowe, nie jest niczym wyjątkowym, a staje się takie, kiedy rozpatrujemy je w perspektywie wspólnoty doświadczeń. W tym duchu jest zresztą utrzymana prezentowana na wystawie fotografia Cecylii Malik „365 drzew”. Ujęła mnie tym, że nie mając zbyt wiele czasu, wchodziła po prostu na jedno drzewo każdego dnia. Przy czym drzewo możemy tu rozumieć właśnie jako coś w rodzaju własnego pokoju, który akurat tym razem znajduje się wysoko. Ta praca wydaje mi się też ważna, bo jest przykładem na to, w jaki sposób indywidualne gesty mogą zamieniać się w społeczny protest.

Akurat ta praca Cecylii Malik jest dla mnie dość problematyczna, bo jest w niej coś bardzo antropocentrycznego – sama artystka mówi o „zdobyciu 365 drzew”. Tymczasem kwestia podboju Matki Ziemi i potrzeba odpowiedzialnego życia są bardzo istotne w tej wystawie.
Jest kilka prac eksplorujących ten temat. Na przykład praca „Kruszy się ziemia w ustach” Kariny Marusińskiej, odwołując się do zjadania Matki Ziemi, stawia pytanie o przyszłość dzieci. O to, czym będziemy się żywić, jeśli już teraz, korzystając z zasobów, zaciągamy u Ziemi dług. Prezentując tę pracę, zestawiłyśmy glinę z marmurem, który jest kamieniem bardzo cenionym w kapitalizmie, a pochodzi od tej samej ziemi co glina. Wartość, jaką nadajemy marmurowi, jest abstrakcyjna w kontekście naszych realnych potrzeb. Ten temat powraca w pracy Izy Moczarnej-Pasiek, odnoszącej się do badań archeologicznych Mariji Gimbutas nad społecznościami matriarchalnymi, w których nie używano broni, a krew menstruacyjną wlewano w ziemię jako symbol cyklu życia i śmierci. Artystka użyźnia ziemię własną krwią menstruacyjną, a więc endometrium, niedoszłym łożyskiem. Karmi ją i odżywia, żeby dała plony. Ta praca mówi o naszej odpowiedzialności za Ziemię i siebie nawzajem, o zależności i potrzebie wymiany. 

fot. Alicja KielanIza Moczarna-Pasiek, „52º 43’ 15.516” N 23º 34’ 39.209” E”, 2022, fot. Alicja Kielan

Chciałam też, żeby w tej wystawie pobrzmiewały tematy nowej wspólnotowości, jako odpowiedzi na niepokoje rodziców związane ze zmianami klimatycznymi. Dominika Łabądź w pracy „Mothers of the World Come Out” opowiada o nowym modelu wspólnot, które mają charakter afirmacyjny. Dominika zaprosiła wszystkie osoby czujące się matkami (w szerokim tego słowa znaczeniu), aby w akcie solidarności z uchodźczyniami z objętej wojną Ukrainy wspólnie wykonać transparent. Siadając na ziemi i wyszywając na tkaninie hasło odwołujące się do pierwszych parad gejowskich z lat 70. w Nowym Jorku, na moment stałyśmy się wspólnotą. Poszłyśmy z tym transparentem na wrocławską Paradę Równości i tam nabrał on nowego znaczenia – stał się znakiem emancypacyjnej wspólnoty łączącej różne grupy wykluczane społecznie.


Czy twoim zdaniem sama wystawa – także na poziomie procesu i produkcji – poprzez wytwarzanie tymczasowej wspólnoty doświadczenia może proponować takie modele kolektywności, które byłyby dla nas jako społeczeństwa uzdrawiające? 
Praca nad tą wystawą była w dużej mierze uzależniona od warunków zewnętrznych. Jak któreś dziecko było chore, to czekałyśmy, aż wyzdrowieje i będziemy mogły pracować. Musiałyśmy się zatrzymywać, ale takie interwały czasowe były od początku uznawane za część procesu pracy i nie pojawiało się nawet pytanie o to, czy możemy szybciej, lepiej, wyżej. Bardziej interesowało nas to, co zrobić, żeby pracowało się komfortowo i żebyśmy mogły zaakceptować, że nie zawsze możemy działać w takim tempie czy rytmie, jak byśmy chciały. I przez to, że to się udało, lubię tę wystawę jeszcze bardziej. Dałyśmy sobie przyzwolenie na to, żeby niczego nie przyspieszać i nie gonić. Doświadczenie bycia opiekunką jest tak intensywne, że jak wiesz, na czym ono polega, to wręcz nieetycznie byłoby doprowadzać do sytuacji skrajnych. W takich newralgicznych momentach mówiłam: nikt nie umiera, damy radę. I dawałyśmy radę. Na przykład kilka dni przed otwarciem wystawy zachorował syn Gosi Bartosik, a jej prace miały być malowane na oknach. Zaczęła więc malować na materiałach, ale potem sama się pochorowała, więc jej prace wysłała przyjaciółka, niestety ostatecznie nie dotarły na wernisaż. Takich sytuacji było więcej. Do tej wystawy miała też dołączyć Agata Nowotny. Była w ciąży i kiedy urodziła, to i ona, i ja odpuściłyśmy. Pewnie gdybym nie miała Bruna, nie przeszła porodu i nie wiedziała, czym jest połóg, mogłabym inaczej do tego podejść, może próbowałabym znaleźć sposób na realizację tej pracy, ale odpuściłam, bo wiedziałam, że Agata jest teraz mentalnie i emocjonalnie gdzie indziej. Niesamowite, że wszystkie zaangażowane osoby akceptowały ten schemat pracy i to, że pewne rzeczy się nie udają. Towarzyszyła nam dosyć specyficzna dynamika oparta na ciągłych zmianach i nieprzewidywalności pewnych rzeczy. W rodzicielstwie jest mnóstwo zmiennych, które są niezależne od nas. Przystosowywanie się do nich przestaje być problematyczne, jeśli otoczenie nie wywiera nieustannie presji.