TERESA FAZAN: Na pierwszy rzut oka zamysł stojący za serią zdjęć prezentowanych na wystawie „No place for…” wydaje się bardzo „covidowy”: to portrety polskich tancerzy robione w ich mieszkaniach i pustych przestrzeniach miast – Berlina i Warszawy. Opowiedz, jakie były rzeczywiste początki pracy nad tym projektem.
MARTA ANKIERSZTEJN: Pierwotnie, jeszcze w 2019 roku, zaaplikowałam do ministerstwa o grant na projekt, w którym chciałam opowiedzieć o polskich tancerzach mieszkających za granicą. Mimo że nie dostałam dofinansowania, doszłam do wniosku, że i tak chcę go zrealizować. Przez ostatnie 10 lat fotografowania teatru to właśnie taniec stał mi się najbliższy. Postanowiłam zacząć od Berlina, bo tam jest najwięcej polskich tancerzy, i zaplanowałam spotkania na następne pół roku. W międzyczasie okazało się, że mogę zaprezentować zdjęcia podczas Polskiej Platformy Tańca w Gdańsku, co nadało moim działaniom konkretny kierunek. Wybrałam ośmiu bohaterów: Leona Dziemaszkiewicza, Gosię Gajdemską, Przemka Kamińskiego, Dorotę Michalak, Anię Nowak, Anię Nowicką, Agatę Siniarską i Kasię Wolińską. Ta część projektu miała odsłonę we wrześniu 2019 roku w 100czni znajdującej się w okolicy Stoczni Gdańskiej.
Czyli prawie rok temu. Od tamtej jesieni sporo się wydarzyło. Jak wyglądały dalsze losy projektu?
Kiedy Jadwiga Majewska zaczęła pracę w Instytucie Teatralnym, zapytałam, czy widziałaby tu miejsce dla tego projektu, wcześniej zrealizowałyśmy wspólnie wystawę w ramach Sceny Tańca Studio i dwie na Festiwalu Kroki w Krakowie. W styczniu tego roku została podjęta decyzja, już z pomysłem rozwinięcia projektu o artystów mieszkających w Warszawie, żeby pokazać różnice i podobieństwa w ich sytuacjach. Oczywiście inne miasta także są obecne w życiach polskich tancerzy głównego nurtu, ale te dwa zdecydowanie wychodzą na pierwszy plan.
Marta Ankiersztejn
Niezależna fotografka specjalizująca się w fotografii tańca, zrealizowała cztery indywidualne wystawy, które prezentowane były na najważniejszych festiwalach tanecznych w Polsce. Znalazła się wśród 14 fotografów tańca zaprezentowanych w albumie Anny Królicy „Nienasycenie spojrzenia”. Wielokrotna laureatka konkursów dedykowanych fotografii tańca. Sfotografowała blisko 300 spektakli prezentowanych podczas Sceny Tańca Studio oraz Centrum Sztuki Tańca (2016–2019). Spotkać ją można na najważniejszych festiwalach tańca w Polsce, takich jak Ciało/Umysł, Polska Platforma Tańca, Kalejdoskop czy Rozdroże. Współpracuje z Instytutem Muzyki i Tańca oraz Instytutem Teatralnym w Warszawie. Pod koniec września 2020 roku w ramach projektu „Kultura w sieci” planuje otworzyć cyfrową galerię fotografii tańca, do której zaprosiła najciekawszych artystów z kraju (polishdancephotography.art).
Od początku wiedziałaś, że chcesz fotografować tancerki i tancerzy w przestrzeniach prywatnych i plenerach miejskich?
Tak. Przez ostatnie cztery lata głównie fotografowałam spektakle, miałam ochotę się od tego odciąć i spotkać z twórcami w przestrzeniach, które potencjalnie powiedzą o nich coś więcej. Dlatego zdecydowałam się na mieszkania i podnajmowane pokoje, co pozwoliło na zachwianie podziału na prywatne i publiczne, pracę i rodzinę, praktykę artystyczną i prozaiczną codzienność. To także kolejny projekt, w którym miasto staje się scenografią dla portretowanych osób. Dałam bohaterom możliwość wyboru miejsc, które lubią, zazwyczaj w okolicy mieszkania. Za każdym ze zdjęć kryje się indywidualna historia. Jesteśmy akurat w pokoju warszawskim i widzimy na przykład, że Wojtek Grudziński zaproponował bazar na Mokotowie, bo jego dziadkowie mieszkają niedaleko na Racławickiej, obok ogródków działkowych. Weronika Pelczyńska zdecydowała się na park Skaryszewski, gdzie natrafiłyśmy na opuszczone miejsce, które nas zainteresowało: nieczynny, nieco podniszczony amfiteatr. Iza Szostak wybrała okolice Ochoty, konkretnie Skrę, Marysia Stokłosa, mokotowska dziewczyna, pozuje przed Iluzjonem, a Ramona Nagabczyńska improwizuje na swoim podwórku na Hożej. W warszawskiej ósemce poza nimi znaleźli się także Renata Piotrowska-Auffret, Paweł Sakowicz i Marta Ziółek.
Warszawska część projektu była realizowana już w czasie pandemii?
Wystawa w Instytucie planowana była na czerwiec i jeszcze w marcu nie było wiadomo, czy w ogóle się odbędzie. W kwietniu, po rozluźnieniu lockdownu, udało mi się spotkać na sesję z Pawłem Sakowiczem, wtedy tylko w plenerze. Po trzech miesiącach bez aparatu w ręku miałam wielką potrzebę fotografowania, na szczęście sukcesywnie kolejne osoby zgadzały się wziąć udział w projekcie, dzięki czemu od kwietnia do czerwca zrealizowałam wszystkie sesje, zarówno w plenerach, jak i mieszkaniach. Spotkaniom towarzyszyły rozmowy, których fragmenty można przeczytać na wystawie obok zdjęć.
Leon Dziemaszkiewicz, fot. Marta Ankiersztejn
Wybór bohaterów był oczywisty? Czy z kogoś rezygnowałaś w trakcie, a na kogoś zdecydowałaś się później?
Przede wszystkim od początku wiedziałam, że wybieram freelancerów. Tytuł wystawy nawiązuje do specyficznego poczucia bezdomności, który generuje niestabilna sytuacja ekonomiczna freelancerów, osób planujących raczej na krótko do przodu, gotowych do zmian i przeprowadzek. Jeśli chodzi o konkretne decyzje, oba miasta stanowiły wyzwania z różnych powodów. Berlin był trudny, bo tylko kilka osób znałam tam wcześniej, więc część musiałam zainteresować projektem. Były także osoby, które odmówiły udziału. Z kolei w Warszawie miałam trudność, żeby wybrać tylko osiem osób, bo jest bardzo wiele freelancerów, których cenię i o których zamierzałam opowiedzieć. Chciałam też, żeby pojawili się mężczyźni, ponieważ środowisko tańca jest sfeminizowane.
Jaka jest specyfika fotografowania tancerzy nie w sytuacji performatywnej, ale w przestrzeni prywatnej czy na „scenie” miasta? Jaka była twoja rola jako fotografki?
Od lat staram się co jakiś czas realizować autorskie projekty, odchodząc od mojej stałej pracy jako fotografki teatru i tańca, dokumentującej cudze prace. To zupełnie inny sposób pracy, bardziej twórczy, bo wówczas to ja jestem stroną kreującą sytuację, a osoby zaproszone do projektu w jakimś stopniu podążają za moją wizją. Owszem, to tancerze wybierali scenerie, ale kadry były moje, podobnie jak ostateczna selekcja zdjęć i zaprojektowanie przestrzeni wystawy. Bardzo cenię możliwość wybierania, z kim pracuję, i wolność, jaką daje realizowanie własnych projektów.
Jak przestrzenie opowiadają o osobach? I co mówią?
Paradoksalnie mieszkanie, choć to przestrzeń prywatna, mówi wiele o sytuacji zawodowej artystów. Większość osób z Berlina wynajmuje pokoje, w których dominuje poczucie zmienności i tymczasowości, nie ma zbyt wielu przedmiotów, jakieś książki, ubrania, rośliny. Sytuacja ekonomiczna jest na tyle niepewna, że nierzadko artyści nie są w stanie powiedzieć, czy w kolejnym miesiącu nie będą musieli się spakować i przeprowadzić. O takim survivalu mówiła wprost Kasia Wolińska: że zdarza się jej lądować na cudzej kanapie, bo akurat sytuacja ekonomiczna sprawiła, że nie stać jej na czynsz. W tym czasie swój pokój, czyli de facto dom, wynajmuje komuś innemu. W Warszawie widać większą stabilizację i komfort, wielu moich bohaterów jest już na etapie zakładania rodziny, mieszkania są bardziej urządzone, jest więcej przedmiotów i mebli. W kilku przypadkach wynika to także z obecności dzieci. Ich mieszkania pokazują, że są na innych etapach życia niż berlińscy koledzy.
Może dlatego wydawało mi się, że średnia wieku w pokoju berlińskim jest niższa niż w warszawskim, mimo że tak nie jest. Na pewno jedna zasadnicza różnica wybrzmiewa w cytatach, które wiszą na ścianach. Warszawianki, np. Renata Piotrowska-Auffret czy Marysia Stokłosa, opowiadają o braku bezpieczeństwa, oparcia w instytucjach i nierozwiniętym rynku tańca. Berlińczycy odwrotnie – narzekają na rywalizację i ciągłą konieczność wyróżniania się.
Bardzo się cieszę, że ta różnica wybrzmiewa. Dlaczego Polacy w ogóle wyjeżdżają do Berlina? Bo tam są środki finansowania i struktury produkcyjne. Jeśli dzięki nawiązanym podczas studiów kontaktom uda się im zakorzenić, mają szansę pracować nad projektami i robić karierę. Równocześnie stają się częścią konkurencyjnego systemu, muszą się promować i pozostawać widocznymi. W Polsce wciąż jest stosunkowo pusto, w Warszawie nie ma miejsca dedykowanego sztuce tańca. Ramona Nagabczyńska podkreślała, że obecnie taniec rozwija się wyłącznie dzięki instytucjom, które statutowo wspierają inne dziedziny sztuki, że brakuje osobnego finansowania na taniec. W podobnym tonie o instytucjonalnej bezdomności mówiły Weronika Pelczyńska i Marysia Stokłosa. Wojtek Grudziński wprost podkreślał brak poczucia stabilizacji, a Renata Piotrowska-Auffret mówiła, że powracają od dawna nieobecne myśli o emigracji. Daje się wyczuć niecierpliwość i oczekiwanie na zmianę, za którymi oczywiście idą rozmaite działania i inicjatywy, ale bez zwiększenia finansowania nie ma szans na realny postęp. Jako kontrapunkt warto zacytować wypowiedź cieszącej się twórczym powodzeniem Marty Ziółek: „To, co mamy, to jest twardy kapitał. Czasem nie zdajemy sobie sprawy, ile możemy zrobić własnymi środkami. Nie zawsze musimy tak bardzo polegać na instytucjach”.
Weronika Pelczyńska, fot. Marta Ankiersztejn
Czy w kontekście możliwości produkcyjnych warszawscy tancerze różnili się czymś jeszcze?
Ciekawe wydaje mi się zestawienie doświadczeń wyartykułowanych przez Pawła Sakowicza i Izę Szostak. Podczas spotkania tancerz powiedział mi, że lubi menadżerować i promować swoje prace. Z kolei Iza zauważyła, że trudno jej promować własne spektakle, że najcięższa jest właśnie praca produkcyjna, menadżerska, którą wielokrotnie sama musi wykonywać. Widać, że dla niektórych brak rozwiązań systemowych czy możliwości zatrudnienia producenta czy menadżera jest twórczy, dla innych to zrozumiałe obciążenie.
Tancerze ciągle pracują i prezentują swoje projekty w instytucjach, które nie mają choreografii i performansu wpisanego w główną linię programową. Daje się wyczuć niecierpliwość i oczekiwanie na zmianę, za którymi oczywiście idą rozmaite działania i inicjatywy, ale bez zwiększenia finansowania nie ma szans na realny postęp.
Mam wrażenie, że zestawienie tych dwóch sytuacji ujawnia ambiwalencję – ani tu, ani tu nie jest idealnie, problemy są po prostu różne i wymagają innej adaptacji.
Tak, bo mimo tej zasadniczej różnicy dynamika życia artysty freelancera jest podobna. Wszyscy moi bohaterowie mają spory dorobek i są w świecie tańca rozpoznawalni, dzięki czemu mają dużo propozycji. Jak powiedziała Ramona Nagabczyńska w trakcie naszego spotkania, „I take it day by day”, czyli robię swoje; jak są projekty, to świetnie, pracuję nad nimi, jeśli nie – wychodzę z inicjatywą lub po prostu cieszę się czasem, który mogę spędzić z dzieckiem. Ci ludzie od wielu lat funkcjonują w takim systemie i jakoś udaje im się tworzyć ciekawe prace.
Udało ci się zrozumieć, co rozstrzyga o powrocie lub zostaniu? Pamiętajmy, że warszawscy bohaterowie również studiowali za granicą, ale z jakichś powodów postanowili wrócić do kraju.
Ten temat poruszany był kilka lat temu przy okazji projektu Anny Królicy „Pokolenie solo”, gdy odbywały się w Browarze pierwsze rezydencje artystów wyedukowanych na zagranicznych uczelniach. Skąd ta Warszawa? Wiele osób wskazywało na możliwość realnego wpływania na kształt lokalnego rynku, który jest na tyle nierozwinięty, że można tworzyć go na swoich zasadach – oczywiście w bardzo ograniczonych ramach instytucji, grantów i projektów. Z tym wiążą się określone nadzieje i poczucie, że swoimi działaniami mogą tworzyć warszawską scenę tańca. Zacytuję Przemka Kamińskiego: „Staram się rozwiewać mit eldorado. Dużo jest pieniędzy na sztukę, na taniec szczególnie. Ale też dużo ludzi, którzy chcą te pieniądze. To się wyważa, bo to bardzo kompetytywne środowisko. Jest też wiele osób, z którymi możliwa jest wymiana artystyczna, dialog. To jest super. Czuję duże wsparcie”. W tym kontekście berlińczycy wyrażali rozczarowanie Polską. To osoby potrzebujące wolności, które męczyły się w ciasnej rodzimej mentalności. Ważne okazały się dla nich wsparcie instytucjonalne, pieniądze i sposoby pracy producenckiej, które na dojrzałym rynku są sprawniejsze, lepiej ukształtowane. Te elementy podkreślali zwłaszcza pracujący od dawna w Niemczech Leon Dziemaszkiewicz i Gosia Gajdemska. W porównaniu z Warszawą Berlin jest przesycony, trudniej zwrócić uwagę, wyróżnić się.
Czy podczas pracy miałaś poczucie połączenia między tymi miastami, jakiejś realnej, namacalnej więzi, mimo kilometrów i dzielącej je granicy?
Owszem, bo te środowiska się przenikają. Przemek Kamiński wprost mówił o tym, że mając bazę w Berlinie, właściwie jedną nogą nadal mieszka w Warszawie, bo tu są jego przyjaciele i współpracownicy. Nie tylko relacje osobiste spajają te miasta, ale też praktyki artystyczne i decyzje estetyczne, to ludzie podobnie myślący o choreografii, jako artyści wzajemnie się inspirują, odnoszą się do swoich projektów, a także korzystają z wypracowanych znajomości.
Jaka w twoim odczuciu jest perspektywa tych osób czy budowanego przez nie środowiska na przyszłość?
Na wprost zadane pytanie o to, gdzie widzi siebie za 10 lat, Ania Nowak gorzko wyznała, że w pewnym sensie nie ma pojęcia, co będzie. Czy będzie wykonywać swój zawód? Czy ktokolwiek będzie chciał ją oglądać? Czy będzie miała co pokazać? Wybrzmiała w tym niepewność, ale także przekonanie o konieczności zaangażowania się w teraźniejszość, w najbliższe kilkanaście miesięcy, które ma wypełnione pracą. Może warto zacytować tu dłuższą wypowiedź Ani: „Niewątpliwie to miasto, Berlin, posiada więcej możliwości... Ale też nie ma co się tak zachwycać. Widzisz, jak ja żyję. Gdybym była innym człowiekiem i pracowała w innej branży, to pewnie w wieku lat 36 nie mieszkałabym w mnisiej celi. Co pół roku rozważam, czy tego nie rzucić. Gdybym miała jakieś inne umiejętności, które by mnie cieszyły, to pewnie bym to rzuciła. Ciężko mi sobie wyobrazić, że do późnej starości będę funkcjonować w tym trybie niepewności. Jestem osobą, która nigdy nie wyjdzie za mąż i nie urodzi dzieci. Tematy starzenia się, chorowania jako freelancer w dużym europejskim mieście to są trudne tematy”.
Maria Stokłosa, fot. Marta Ankiersztejn
Brzmi bardzo gorzko. Czy podobnie czują się tancerze mieszkający w Warszawie?
Zależy którzy. Warszawiaków pytałam, czy mają jeszcze potrzebę wyjazdów, zdobywania świata. Większość mówiła, że niekoniecznie, że są w momencie wicia gniazda, stabilizacji i czasy podróży mają w pewnym sensie za sobą. Biorą udział w rezydencjach czy projektach międzynarodowych, ale już zdecydowanie mniej o nie zabiegają. Myślą raczej lokalnie, o społeczności, sąsiedztwie. Jak zauważyła Weronika Pelczyńska, mimo że wyjazdy i praca za granicą są ekscytujące, towarzyszy im często poczucie obcości. Dla wielu pozostanie w Warszawie to zatem wybór kulturowy. Polska jest trudna z większości znanych nam powodów, ale Zachodu nie ma co fetyszyzować. Niezwykle mocna jest opinia Agaty Siniarskiej, myślę, że warto przywołać ją w całości: „Jestem bardzo zawiedziona Zachodem. Gdzieś ta obietnica okazała się nic niewarta. System neoliberalny na naszym rynku jest bardzo smutny. Każdy tutaj chce być artystą i tak siebie nazywa. Dla mnie to jest puste słowo. Całe środowisko w Berlinie twierdzi, że jesteśmy bardzo multikulturowi i że istnieją jakieś struktury równościowe. To jest absolutnie nieprawdą”.
Mimo wszystko stopień nierówności jest inny niż w Polsce. W kontekście ostatnich wydarzeń dotyczących nagonki na osoby LGBT+ czuję, że muszę zapytać o to, czy ktoś z twoich rozmówców mówił wprost, że zrealizowana czy potencjalna chęć wyprowadzki wiąże się z poczuciem dyskryminacji czy lękiem.
Nie, ten wątek się nie pojawił. Co ciekawe, kiedy zapytałam Ramonę Nagabczyńską o to, czy w obecnej sytuacji czuje się bardziej ograniczana twórczo, trzeźwo zauważyła, że w Polsce nikt nie interesuje się tańcem, urzędnicy czy politycy nie chodzą na spektakle. Niszowy charakter i niedosłowny sposób formułowania komunikatów paradoksalnie czyni taniec bardziej swobodnym i niezależnym niż inne dziedziny sztuki.
Czy coś cię zaskoczyło podczas pracy?
Oczywiście, bo to były spotkania z żywymi ludźmi. Bardzo lubię improwizację jako praktykę, więc wchodziłam w spotkania z minimalnymi założeniami. Szliśmy razem w plener i robiliśmy zdjęcia, bez obecności osób trzecich, producenta, oświetleniowca, dekoracji. Moja ciekawość stale rosła, czułam niedosyt. Nadal go czuję; szczerze mówiąc, po tych szesnastu spotkaniach żałuję, że nie mogę zrobić drugiej rundy i więcej czasu poświęcić na wywiady z artystami, bo mają dużo ważnych rzeczy do powiedzenia. Widzę potencjał poszerzenia tego projektu, stworzenia opowieści o pokoleniu artystów. Oczywiście niewykluczone, że projekt będzie się rozwijał – albo o kolejne osoby czy miasta, albo pogłębię wątki, które już podjęliśmy.
Czy ze spotkań z twoimi bohaterami wynika jakaś wspólna, spójna narracja?
Wyraźne jest poczucie – które towarzyszy także mnie, fotografce freelancerce – że żyjemy z dnia na dzień, bez przestrzeni na myślenie o przyszłości i emeryturze. Nasze pokolenie inwestuje mnóstwo energii twórczej w rzeczy, które robi tu i teraz, korzystając z możliwości, które w danej chwili są dostępne, i starając się omijać przeszkody. To niełatwe i frustrujące, ale to jest nasz wybór i warto pamiętać, że taki tryb pracy wpływa na rzeczywistość i realnie ją zmienia. Ważne jest, że mimo doświadczania niestabilności, „bezdomności” ci artyści są twórczy i sprawczy, realnie kształtują rzeczywistość, w której żyją.