Polskie techno
fot. Rafał Skwarek

6 minut czytania

/ Teatr

Polskie techno

Teresa Fazan

Trzydzieści lat polskiego techno, podobnie jak trzydzieści lat wolnej Polski, to droga od euforycznej wolności do technokapitalistycznej antyutopii – o „Techno Rzeczpospolitej” w reżyserii Marcina Libera

Jeszcze 2 minuty czytania

W połowie stycznia na deskach stołecznej Komuny Warszawy zagościła „Techno Rzeczpospolita” – spektakl dyplomowy studentów IV roku Wydziału Aktorskiego we Wrocławiu, którego właściwa premiera odbyła się we wrześniu ubiegłego roku. Spektakl w reżyserii Marcina Libera, na kanwie wydanej przez Krytykę Polityczną antologii polskiego techno, dramaturżka Magdalena Koryntczyk poszerzyła m.in. o wiersze Ilony Witkowskiej, „Chcę lesbę na prezydenta” Zoe Leonard oraz tekstami aktorek i aktorów powstałymi podczas pracy nad spektaklem. Ramą strukturalną całości jest imprezowa, ale nie wyłącznie spontaniczna, choreografia duetu HASHIMOTOWIKSA (Katarzyna Kulmińska i Paulina Jaksim). Do tego rejwowa oprawa: stroboskopowe światła Mirka Kaczmarka i technobity Filipa Kanieckiego „MNSL”. Mimo tak wiernej inscenizacji imprezy już w trakcie tanecznej uwertury spektaklu zorientowałam się, że „Techno Rzeczpospolita” to nie tyle estetyczne doświadczenie rejwu, ile swego rodzaju rekonstrukcja historyczna. Można się z niej zresztą sporo dowiedzieć. Nie czytałam „30 lat polskiej sceny techno”, wspomnianej kobyły pod redakcją Tereszczuka, Krajewskiego i Wojtczaka, a jako osoba urodzona w połowie lat 90. załapałam się dopiero na końcową część opowiadanej historii. Balansując na granicy sentymentalnego pastiszu i teatralnej inscenizacji imprezy, spektakl Libera stara się opowiedzieć o transformacji przez pryzmat rejwowego podziemia. Co w czasie wzmożonego zainteresowania rewizjami tego czasu wydaje się pomysłem odświeżającym.

W powracających dziś narracjach o transformacji oprócz roku 1989 znaczący jest także rok 1993, moment zawarcia konkordatu i wejścia w życie ustawy antyaborcyjnej. W spektaklu Libera, dla odmiany, kluczowy okazuje się rok 2005 i ustawa antynarkotykowa, która zmieniła dostępność substancji odurzających, a w konsekwencji kształt organizowanych na półlegalu i nielegalu imprez. Z perspektywy sceny techno końcówka wieku i początek lat dwutysięcznych to czas zachłyśnięcia się wolnością i raczkującym kapitalizmem, nowymi możliwościami technologicznymi i poszerzającymi się kanałami komunikacji. Kwestie polityczno-społeczne, ewentualni przegrani transformacji czy ofiary prokościelnego konserwatyzmu schodzą więc na dalszy plan. Niemym bohaterem tej historii pozostaje neoliberalna ideologia, która pod przykrywką haseł wolnościowych przemyciła do Polski turbokapitalizm. W jednej z początkowych scen „Techno Rzeczpospolitej” bohaterka zapewnia widzów, że początek lat 90. był najlepszym czasem polskiej historii i że Polacy „robili z kapitalizmu swoją dziwkę”. Pod koniec spektaklu to zdanie odbija się gorzkim rykoszetem: najwyraźniej to kapitalizm zrobił swoje dziwki z nas. Trzydzieści lat polskiego techno, podobnie jak trzydzieści lat wolnej Polski, to droga od euforycznej wolności (do posiadania) do technokapitalistycznej antyutopii. W pewnym sensie o tym właśnie jest ta historia. No i o imprezach, które się wtedy wydarzały. 

Techno Rzeczpospolita, reż. Marcin Liber, dramaturgia: Magdalena Koryntczyk; Komuna Warszawa i Akademia Sztuk Teatralnych we Wrocławiu„Techno Rzeczpospolita”, reż. Marcin Liber, dramaturgia Magdalena Koryntczyk. Komuna Warszawa i Akademia Sztuk Teatralnych we Wrocławiu; premiera: 16.09.2021 (AST) i 15.01.2021 (Komuna Warszawa)Jak to zwykle bywa w opowieściach o tym, jak to onegdaj było zajebiście, ironia i dowcip sprawdzają się lepiej niż sentymentalne wtręty. W „Techno Rzeczpospolitej” najmniej ciekawie robi się, gdy ma być najpoważniej. PLUR-owy (Peace, Love, Unity, Respect) aspekt kultury rejwu wybrzmiewa zwłaszcza podczas wspólnej recytacji wiersza „Chcę lesbę na prezydenta” Leonard z 1992 roku. Scena, następująca bezpośrednio po rancie hajlującego ministra kultury, który wparował do teatru ocenzurować spektakl i zrobić wykład o polskich korzeniach techno i niepolskich substancji psychoaktywnych, brzmi jak mechanicznie odrobiona lekcja z „poprawności politycznej”. Utwór brzmi jak wyrecytowana litania, która przypadkiem znalazła się między innymi epizodami spektaklu.

To zresztą niejedyna kartonowa scena – być może nie ma nic bardziej nasilającego dystans między widzem a tym, co na scenie, niż słabo ograna nostalgia. Wrażenie teatralności jest potęgowane wyjściowym zamysłem inscenizowania imprezy. Nie pomaga zagajanie widzów w trakcie spektaklu i zapraszanie ich do tańca, głośna muza i gęsty dym, czy nawet usadzenie części osób na scenie, bo choreografia i dramaturgia pozostają frontalne. Chociaż siedziałam bardzo blisko aktorów, miałam wrażenie, że jestem na planie filmowym teledysku, a nie na rejwie. Przed obejrzeniem „Techno Rzeczpospolitej” sądziłam, że teatr jest potencjalnie lepszym narzędziem do opowiadania o techno niż filmy dokumentalne czy fabularne, ale najwyraźniej niekoniecznie tak jest.

W spektaklu pojawiają się zresztą bezpośrednie cytaty z „Climaxu” Gaspara Noego. Mnie przyszedł do głowy mniej znany dokument, Patrica Chiha „If It Were Love” z 2020 roku. Podobnie jak w obu filmach, w spektaklu Libera sceny taneczne poprzedzielane są wywiadami z tancerzami, a paradokumentalna konwencja zaburza granice między autobiograficznym autentyzmem a inscenizacyjnym wcieleniem. W scenach „dokumentalnych” „Techno Rzeczpospolitej” bohaterowie są zunifikowani maskami „dziadersów” – gumowymi twarzami starców z trwałą lub burzą siwych kłaków. Sceny wywiadów z nimi, podobnie jak pojawiające się opowieści o kolektywach i DJ-ach, wypadają w całej tej konstrukcji najciekawiej. Być może to kwestia wykorzystania kamery, która sytuuje narrację bardziej świadomie po stronie fikcji, tworzy w opowieściach wielogłos, dający wrażenie pokoleniowego wymiaru inscenizowanej historii. Ostatecznie, choć „Techno Rzeczpospolita” opowiada o rejwie, mimo godnego podziwu wysiłku aktorek i aktorów, którzy przez półtorej godziny skaczą po scenie, nie daje go odczuć. Być może scena teatralna, w przeciwieństwie do remiz, garaży, pustostanów czy dzikich łąk, nie jest miejscem gościnnym dla imprez. Nawet jeśli, tak jak ta w Komunie Warszawa, znajduje się na sali gimnastycznej.