ARKADIUSZ GRUSZCZYŃSKI: Jak w Polsce robi się teatr o migrantach i z migrantami?
ALICJA BORKOWSKA: Kiedy ruszaliśmy z pierwszymi warsztatami zakończonymi spektaklem „Tu jest lepiej. Przyjeżdżajcie!”, było dużo łatwiej. To było w 2012 roku.
Czyli jeszcze przed antyuchodźczą kampanią z 2015 roku.
Dokładnie. Mieliśmy kilka edycji naszego wspólnotowego projektu przed tą burzą medialną i polityczną.
Dlaczego było łatwiej?
Wydawało nam się, że mamy większą moc sprawczą, mogliśmy przekonywać nieprzekonanych, przedstawiać we względnym spokoju swoje racje. Wtedy nikt nie musiał mieć wyrobionego zdania na temat uchodźców, co więcej: nawet niektórzy uczestnicy naszych warsztatów nie wiedzieli nic o współczesnych migracjach i konfliktach zbrojnych, które są jedną z przyczyn wędrówek ludów. Ta niewiedza przeradzała się w ciekawość, a na pewno w dialog. Po 2015 roku i po dojściu Prawa i Sprawiedliwości do władzy granice stały się jasno zarysowane, dlatego dotarcie do niezdecydowanych jest trudniejsze.
Od czego się zaczęła twoja praca z uchodźcami?
Od studiów na warszawskiej Akademii Teatralnej. Zaczęłam studiować z myślą o pracy w teatrze, może w dziale literackim, może w produkcji. W szkole podstawowej grałam w kole teatralnym, w liceum chodziłam na Jezuicką w Warszawie na zajęcia aktorskie i reżyserskie, ale potem odechciało mi się. Teatr był jednak jakoś cały czas obecny w moim życiu, więc studia okazały się naturalną drogą. Interesowały mnie koordynacja, produkcja i praca koncepcyjna. Po trzecim roku pojechałam na Erasmusa do Bolonii i tam powrócił pomysł na bardziej praktyczną pracę w teatrze.
Tam też studiowałaś wiedzę o teatrze?
Nie, trafiłam na wydział DAMS, który łączył teatr, muzykę, sztuki wizualne, a także nauki humanistyczne. Co ciekawe, wtedy nasza akademia nie prowadziła wymiany studenckiej, więc byłam pierwszą studentką, która wyjechała za granicę. Moje studia nie były zbyt wymagające, zarówno jeśli chodzi o siatkę godzin, jak i podejście wykładowców. Wielu studentów zdawało na dodatkowy kierunek albo pracowało. Ostatecznie zostałam cztery lata. Studia kończyłam eksternistycznie.
Jakich warsztatów tam szukałaś?
Aktorskich. Jeden z teatrów, do których napisałam, odpowiedział, że mają sporo projektów wielokulturowych, a skoro jestem z Polski, to się dobrze składa. Zakładali właśnie zespół z osobami z różnych krajów, przede wszystkim z ludźmi mieszkającymi w ośrodkach dla uchodźców, ale też innymi cudzoziemcami przebywającymi we Włoszech. Poszłam na pierwszą próbę, spodobaliśmy się sobie i zostałam tam na kilka lat.
Jak nazywało się to miejsce?
Teatro dell’Argine. Zdziwiło mnie wtedy, że teatr nie musi tylko wystawiać spektakli, ale może też zajmować się projektami edukacyjnymi, a także lokalnymi problemami i pracować z najbliższą społecznością. Ten teatr prowadził wiele projektów z mieszkańcami, nie myśląc w ogóle o profesjonalizacji tych grup. Nie znałam takich miejsc w Polsce, a tam w pierwszych latach XXI wieku było to na porządku dziennym.
Alicja Borkowska
Założycielka fundacji Strefa Wolnosłowa, koordynatorka projektów, reżyserka, animatorka kultury. Absolwentka Wydziału Wiedzy o Teatrze w Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie, studiowała na wydziale DAMS na Uniwersytecie w Bolonii, gdzie skończyła również podyplomowy kurs z organizacji wydarzeń wielokulturowych prowadzony przez ATER Formazione. Pracowała przy wielu festiwalach teatralnych w Polsce i za granicą. Przez wiele lat związana z Teatro dell’Argine w Bolonii, gdzie koordynowała projekty wielokulturowe, prowadziła warsztaty teatralne dla migrantów i uchodźców, była współkuratorką i koordynatorką festiwalu La Scena dell’Incontro. Od wielu lat prowadzi warsztaty teatralne dla dzieci, młodzieży i dorosłych, w szkołach i teatrach, w Polsce i za granicą. Prowadziła autorskie warsztaty teatralne i reżyserowała spektakle m.in. w Szwecji, Belgii, Iranie, Francji, Boliwii, Palestynie i w Urugwaju. Od kilku lat prowadzi również zajęcia teatralne w Areszcie Śledczym na warszawskim Służewcu. Od 2015 roku jest współodpowiedzialna za program kulturalny i artystyczny w tworzonym przez fundację Strefa Wolnosłowa we współpracy z Teatrem Powszechnym Stole Powszechnym. Koordynuje projekty lokalne i międzynarodowe fundacji, m.in. Azyl Warszawa, Migrating Theater, The City Ghettos of Today, History Atlas Under Construction, Beyond Theater.
Dlaczego tamten teatr zaczął pracę z migrantami?
Bo okazało się, że Bolonia nie jest monolitem kulturowym. W mieście pojawiało się sporo ludzi niemówiących po włosku, ale pracujących tam, mieszkających po sąsiedzku z rdzennymi Włochami. Twórcy teatru postanowili więc wyjść naprzeciw tej społeczności, zaczęli jeździć do ośrodków dla uchodźców pod Bolonię, gdzie prowadzili zajęcia dla ludzi, którzy dopiero co przyjechali do Włoch, organizować warsztaty dla osób z różnych krajów w swojej siedzibie. Spotykali się też z aktorami i aktorkami, którzy nie mogli pracować w zawodzie. Dołączyłam do 12-osobowej grupy aktorskiej, jednocześnie robiąc mnóstwo rzeczy dookoła: prowadziłam warsztaty w ośrodku dla uchodźców, zajęcia teatralne dla dzieci, asystowałam reżysersko przy kilku spektaklach, angażowałam się w koordynację corocznego festiwalu działań wielokulturowych, w projekty międzynarodowe teatru, w produkcję lekcji-spektakli z udziałem uchodźców.
Brzmi jak działalność Strefy.
Tak, od nich przejęłam model działania. Zaczęło się od tego, że w pierwszych miesiącach pracy w TdA zabrakło dziewczyny, która zwykle robiła z nimi półgodzinne ćwiczenia. Zastąpiłam ją. To było tak typowo włoskie, zrobione spontanicznie, bez głębszej refleksji. Skoro obok byłam ja, to dlaczego nie mogłam poprowadzić też innych warsztatów? No i poszło. Pamiętaj, że wtedy w Polsce nie było takich miejsc, nikt na poważnie nie zajmował się poszerzaniem teatru.
To był czas teatru zaangażowanego, a nie społecznego.
Właśnie. W Bolonii zobaczyłam odłam teatru, który był jednocześnie dobry artystycznie i mocno zaangażowany politycznie, poruszał ważne społeczne tematy, ale nie językiem tyrady filozoficznej czy zagmatwanego wywodu, wypowiadanego przez aktorów kompletnie oderwanych od życia. To były wydarzenia teatralne, które angażowały całe miasto, a jeden ze spektakli odbywał się na najważniejszym placu – św. Stefana, gdzie w namiotach siedzieli uchodźcy i opowiadali o swoich doświadczeniach. I to wszystko nie było robione za nie wiadomo jakie pieniądze. Liczyła się energia ludzi.
Wspomniałaś o aktorach, którzy nie mogli pracować we Włoszech. Czy barierą był dla nich tylko język?
Nie tylko. Musisz pamiętać, że utrudniony dostęp do teatrów mają też absolwenci włoskich szkół artystycznych. Tak samo jak w Polsce: etatów jest mało, pieniędzy jeszcze mniej, większość moich znajomych ma dwie prace. Widziałam, że osoby, które wcześniej zajmowały się sztuką w swoich ojczyznach, miały nadzieję na swego rodzaju „zaczepienie” się w Bolonii, w środowisku artystycznym, instytucjach. Chcieli wrócić do zawodu, a nie sprzątać w kuchni. W najlepszym przypadku mogli zostać nauczycielami języka, jak jedna brazylijska aktorka, która z nami pracowała. Jest oczywiście przypadek senegalskiego aktora, który stał się sławny na całe Włochy. Mandiaye N’Diaye związany z Teatro delle Albe z Rawenny zaczynał jako sprzedawca torebek na plaży. Zupełnie przypadkowo zaangażowano go do pracy w spektaklu, bo reżyser potrzebował kogoś z Afryki.
W twoich projektach biorą udział aktorzy z innych krajów?
Są takie osoby.
Też chcą się tutaj „zaczepić”?
Tak, wygląda to dokładnie tak samo. Ale od samego początku ostrzegam, że w żaden sposób nasz projekt, który jest sześciomiesięcznym warsztatem zakończonym spektaklem, nie przerodzi się w profesjonalną grupę. Nikt nie dostanie nagle etatu w którymś z teatrów. Z naszego projektu nie będzie pracy. Warsztaty mogą im w czymś pomóc: w poznaniu ludzi, nawiązaniu kontaktów, poznaniu instytucji czy zdobyciu konkretnych umiejętności. Ale oczywiście zdarza się, że nasi uczestnicy w przyszłości rozwijają swoje własne projekty. Albo ktoś dostaje angaż – jak Mamadou Go Ba, który pracuje teraz w zespole aktorskim Teatru Powszechnego.
To czego migranci szukają w teatrze? Chcą się bardziej zasymilować?
Zarówno w Bolonii, jak i u nas, w Strefie, warsztaty są otwarte nie tylko dla uchodźców, ale też po prostu dla cudzoziemców. Nie zaglądamy ludziom w papiery. Wymagamy tylko regularnej pracy w naszej siedzibie. Prowadzimy także działalność w ośrodku dla uchodźców na Targówku Fabrycznym. W Bolonii jeździliśmy również na obrzeża miasta.
Migranci chcieli tych warsztatów?
Zazwyczaj siedzą całe dnie w ośrodku, więc na początku przychodzą z ciekawości. Z czasem wkręcają się, czekają na nas. Podczas takiej pracy tworzą się nowe więzi, ludzie biorą za coś odpowiedzialność, co jest ważne w obcym kraju. W Bolonii pracowaliśmy w ośrodku, w którym przebywały głównie rodziny. Łatwiej było nam zabrać ich na wycieczkę do teatru, bo było tam stosunkowo mniej małych dzieci. Inaczej jest w Warszawie: tutejszy ośrodek jest przeznaczony wyłącznie dla matek z małymi dziećmi. Jeździmy tam w ciągu dnia, prowadzimy dwugodzinne zajęcia, a potem zapraszamy panie na warsztaty do teatru.
Przyjeżdżają?
W tym roku jeszcze nie. W ubiegłym kilka osób wzięło udział w warsztatach.
Kto na nie przychodzi?
Są tacy, którzy czekają na dokumenty legalizujące ich pobyt w Polsce, ale większość ma te sprawy uregulowane. Przychodzą Polacy i cudzoziemcy, którzy zaczynają pracę, ale też tacy, którzy pracują od dawna. Cudzoziemcy chcą poznać innych ludzi niż tych, których widują na co dzień. Kogoś innego niż osoby z tego samego kraju, nauczycielkę, psychologa czy pracodawcę. Migranci muszą zazwyczaj dostosowywać się do Polaków, dystansować się. A u nas są traktowani po partnersku.
Oczekują pomocy?
Raczej nie. Prowadzimy warsztaty teatralne czy muzyczne, a nie grupę terapeutyczną. Takie oczekiwania pojawiają się czasem później. To zrozumiałe, bo ta grupa często staje się najbliższą społecznością w obcym kraju. I nie powiedziałabym, że „oczekują” pomocy. Po prostu przekonują się, że mogą o tę pomoc poprosić w razie potrzeby. To są zazwyczaj duże, nawet 40-osobowe grupy. W naturalny sposób tworzą się w nich przyjaźnie czy podgrupy.
I co roku udaje wam się znaleźć tylu chętnych?
Tak. Także migrantów. Wręcz musimy ich odsiewać. W tym roku postawiliśmy warunek, że przyjmujemy tylko tych, którzy nigdy wcześniej nie brali udziału w warsztatach. A i tak dostaliśmy ponad 100 zgłoszeń. Zajęcia są bezpłatne. Mamy pieniądze z grantów europejskich i urzędu miasta. Jeden cykl, razem z produkcją spektaklu, kosztuje 40–50 tys.
Niektórzy reżyserzy nie wychodzą za takie pieniądze z domu.
Może lepiej o tym nie mówmy. Osoby prowadzące warsztaty są odpowiedzialne za jedną część spektaklu. Podczas kilkumiesięcznych zajęć powstają elementy przedstawienia, więc ich wynagrodzenie inaczej się rozkłada. Mam jedną umowę na przeprowadzenie warsztatów i reżyserię spektaklu. Godzimy się na to.
Pomówmy jeszcze o tym modelu. Czego konkretnie dotyczą warsztaty, o których ciągle rozmawiamy?
Przez pierwsze lata mieliśmy tylko grupę teatralną. Od pięciu lat są trzy, czyli teatralna, która potem występuje na scenie i pisze scenariusz, muzyczna oraz wideo.
Można być w różnych grupach?
Jasne. Potem ze spotkania grup powstaje spektakl. W grupie teatralnej przez pierwsze lata współpracowaliśmy tylko z Tomaszem Gromadką, potem z kilkoma dramaturgami – z Przemkiem Pilarskim, Katarzyną Mazur, a w tym roku z Arturem Pałygą.
Pisze tekst w trakcie trwania warsztatów? Czy przychodzi z gotowym?
Opiera się na improwizacji, a punktem wyjścia zawsze jest osobiste doświadczenie uczestników i uczestniczek.
A czy regułą nie jest zajmowanie się doświadczeniem uchodźców?
Nie. Zasadą jest ich obecność w grupie.
Czyli możecie zrobić na przykład spektakl na inny temat? O byciu Polakiem też?
(śmiech) Też.
Melancholia, szabla i sporo dymu.
Właściwie już taki spektakl zrobiliśmy. „Uchodź! Kurs uciekania dla początkujących” z udziałem irańsko-polskiej grupy wyszedł nam bardzo o Polakach i polskości.
Większość waszych przedstawień opowiada jednak o migrantach. Sugerują to nawet tytuły: „Tu jest lepiej, przyjeżdżajcie”, „Już widać Europę”, „Język do ocalenia”.
Krążymy wokół tego tematu, ale różnie go interpretujemy. Jeżeli warsztatowicze mają doświadczenie migranckie, to siłą rzeczy pojawia się ono w spektaklu. W „Narysowałam więcej niż tu widać” wzięli udział Polacy, którzy mieli doświadczenie życia w komunizmie, i osoby, które przyjechały do nas z krajów ogarniętych wojną. W tym przedstawieniu pojawiło się dosyć sporo wątków autobiograficznych, chociażby Viery, która opowiedziała o niewidzianym przez wiele lat synu. Zostawiła go jako małego chłopca, a po latach spotkała jako dorosłego mężczyznę. Była też historia Dacy, która opowiadała o bombardowaniu Belgradu przez wojska NATO. Pojawił się także długi monolog o liście rzeczy, których nie zabiera się, uciekając przed wojną, stworzony na podstawie opowieści uczestników warsztatów. W „Bogach” jest monolog Michała z Iranu, który opowiada o tym, jak został pobity przez prawdziwego Polaka na dyżurze w hostelu. Historie uchodźców pojawiają się w naszych spektaklach w różnych kontekstach.
Płaczecie na tych warsztatach?
Zauważyłam, że zawsze w pewnym momencie procesu są takie zajęcia, na których zaczyna dziać się dużo przełomowych rzeczy. Tworzy się taki poziom zaufania w grupie i otwartości, że sporo osób zaczyna opowiadać o sobie. Nie są to łatwe historie.
Czyli jednak jesteście grupą terapeutyczną?
Nazywam to skutkiem ubocznym naszej teatralnej pracy. Opowiedzenie w bezpiecznym otoczeniu traumatycznej historii i poznanie ludzi, którzy w przyszłości być może ci pomogą, jest czymś dobrym.
A powiedz, co wam się nie udaje?
Różne etapy naszej pracy eliminują złe rozpoznanie umiejętności artystycznych. Jeśli musiałabym myśleć w takich kategoriach, to pewnie zaliczyłabym do nich pracę z osobami o antyimigracyjnych czy czasem rasistowskich poglądach, których nie udało się zmienić.
To jeszcze na koniec pomówmy o Stole Powszechnym.
Bardzo dużo korzystamy na tej współpracy. Jesteśmy organizacją pozarządową, która ma swoje niezmienne cele i zainteresowania. Dlatego co roku organizujemy warsztaty, o których mówiliśmy. Strefa powstała po to, żeby robić tego typu projekty. No i tutaj pojawia się problem, ponieważ po pierwsze – nasze założenie, że kawiarnia będzie zarabiała na wkład własny do projektów, po trzech latach się nie zrealizowało, a po drugie – teatr działa sezonowo, z hasłami przewodnimi. Uchodźcy byli modni w którymś tam sezonie, a za jakiś czas na tapecie pojawi się coś innego.
Ale poczekaj, nie rozumiem. Jaki jest charakter waszej współpracy? W Kulturalnej, gdzie siedzimy, nie dzieje się prawie nic, co miałoby związek z repertuarem Teatru Dramatycznego, a Bar Studio po drugiej stronie jest naturalnym przedłużeniem całego programu teatru. To dwa zupełnie różne modele, w pełni uzasadnione.
My jesteśmy gdzieś pomiędzy. Prowadzimy autonomiczny program edukacyjny i kulturalny, który w jakiś sposób nawiązuje do idei teatru. Mamy też sporo wspólnych działań, jak na przykład Ogród Powszechny. A formalnie wygląda to tak, że jako fundacja wynajmujemy od teatru przestrzeń na kawiarnię i warsztaty. To my decydujemy o programie. Ale wymieniamy się planami na kolejne sezony, wspólnie planujemy.
A co z sąsiadami?
Z tym mamy problem. Po „Klątwie” najbliżsi sąsiedzi, o ile nie są fanami tego typu teatru, często boją się tu zaglądać. Ale nie jest tak, że żadni mieszkańcy z okolicy do nas nie zaglądają.
Czego się boją?
Może tego, że zmienią poglądy? (śmiech) Że to nie ich miejsce, że obraża ich uczucia religijne, jest otwarte dla uchodźców.
Nigdy nie myślałaś o tym, żeby wystartować w konkursie i przejąć jakiś teatr, a następnie zrobić z niego kulturalne centrum migranckie?
Nie. Strefa nie ma takich ambicji. Nigdy nie zależało nam na budowie stałego zespołu czy profesjonalizacji. Podoba mi się praca z amatorami, dla których w codziennym życiu teatr jest dodatkiem.
No ale jak długo można żyć z grantów?
Też się nad tym zastanawiam. Skończył się nam właśnie duży projekt europejski, a Biuro Kultury nie dało pieniędzy na jeden z ważnych projektów lokalnych, więc od lipca nasza sytuacja finansowa znacznie się pogorszy. Ale szukamy innych możliwości, za miesiąc ruszamy z crowdfundingiem. Może instytucjonalizacja naszych działań byłaby jakimś wyjściem, ale na razie o tym nie myślimy.