Mury nie runą
Joanna Rajkowska, „Sorry”, fot. Fundacja VOX artis

15 minut czytania

/ Sztuka

Mury nie runą

Rozmowa z Joanną Rajkowską

Czułam, że znajduję język, żeby opisać to, co czuliśmy w zeszłym roku. Ale nie tylko to. Jest w tym murze dużo szersza perspektywa europejskiej winy

Jeszcze 4 minuty czytania

ARKADIUSZ GRUSZCZYŃSKI: Twoja nowa realizacja, mur układający się w napis „Sorry”, nawiązuje do płotu, jaki rządzący ustawili kilka tygodni temu na polsko-białoruskiej granicy.
JOANNA RAJKOWSKA: Raczej do tego, co działo się wcześniej na pograniczu. Celnicy, policjanci i wojskowi urządzali polowania na uchodźców, którzy próbowali przedostać się do Unii Europejskiej w poszukiwaniu lepszego życia. Służby późną jesienią, kiedy temperatura spadała poniżej zera, wypychały do Białorusi dzieci i wycieńczonych ludzi, pozwalano im umierać w lasach i na mokradłach. Wszyscy obserwowaliśmy te sceny. Systemowe okrucieństwo stało się częścią naszej codzienności. Wielu z nas ogarniała rozpacz, niewiele mogliśmy zrobić.

Gdyby nie mieszkańcy i aktywiści, w zamkniętej strefie uchodźcy umieraliby jeszcze częściej.
Zgadzam się, ci ludzie zdali prawdziwy test z człowieczeństwa. Natomiast „Sorry” jest o rdzeniu przemocy stosowanej przez struktury państwa polskiego. Mur, który powstał w mojej głowie w zupełnie innym kontekście politycznym, okazał się nagle niezwykle aktualny.

Joanna Rajkowska

Artystka sztuk wizualnych, autorka projektów publicznych, obiektów, filmów, instalacji oraz efemerycznych akcji. Najbardziej znane prace: „Pozdrowienia z Alej Jerozolimskich” (2002 – do dziś) i „Dotleniacz” (istniejący w latach 2006–2007 i zlikwidowany decyzją miasta Warszawy), przybrały formę rzeźb społecznych w przestrzeni publicznej Warszawy.

W jakim kontekście go przygotowałaś?
Brexitu, a konkretniej tego, co działo się w Wielkiej Brytanii przed pamiętnym referendum. Home Office, czyli Ministerstwo Spraw Wewnętrznych, nakręcało niechęć do imigrantów poprzez tworzenie tzw. wrogiego środowiska, czyli hostile environment. Politycy kierowali kampanią, żerując na niechęci wobec kolejnych fal imigrantów. Dziś wiemy, że maczał w tym swoje brudne łapy Kreml z pomocą Cambridge Analytica czy po prostu Facebooka. Ale grunt był podatny. Ksenofobia, mimo licznych zabiegów wizerunkowych, jest nadal silna w Anglii, społeczeństwo nie jest otwarte, zresztą jak cała Europa. Wtedy poczułam się na Wyspach naprawdę źle. Nie jako ja, artystka, osoba uprzywilejowana. Raczej jako jedna z milionów osób, które z takich czy innych życiowych względów poczuły się przez chwilę w Wielkiej Brytanii jak w domu. Bo w Londynie był przez parę lat mój dom, tam leczono moje dziecko, znałam każdy zakamarek Broadway Market i Hackney Road. I nagle okazało się, że żyję w jakiejś równoległej rzeczywistości, że ta prawdziwa ma kły i nieobecny, zamglony wzrok. Że mój akcent się wyostrzył i że jestem zbędna. Zaczęło być mi duszno. Zwizualizowałam sobie wysiłki ciała, które próbuje się przedostać, przecisnąć przez mur. Ciała, które nie zna mapy, wchodzi w zakamarki, z których nie ma wyjścia, ponieważ nie widzi muru z lotu ptaka, nie widzi miejsc, które dałyby szansę na znalezienie się po drugiej stronie. W Londynie, co obserwowałam z niegasnącym zainteresowaniem, nieprzyjazne i ksenofobiczne otoczenie polityczne i społeczne stworzyło „wrogą architekturę”. W wielu miejscach, zakamarkach, zadaszonych wiatach pojawiły się metalowe stożki umieszczone w podłożu. 

Po co?
Żeby osoba w kryzysie bezdomności lub uchodźczym nie mogła położyć się na ziemi. W przestrzeni publicznej pojawiły się zasieki i płoty, wysokie ogrodzenia z kawałkami szkła na szczycie, które miałyby ranić dłonie potencjalnych intruzów, obcych. Detention centres do przetrzymywania imigrantów zaprojektowane były jak prawdziwe twierdze z kilometrami zwojów concertiny zrobionej z drutów żyletkowych. Niesamowite, jak wymyślne konstrukcje z drutów kolczastych i żyletkowych potrafią tworzyć Brytyjczycy. Wszystko to zresztą pojawiło się niedługo potem w Polsce w 2021 roku. Staliśmy się potentatem w budowaniu zapór i płotów. W 2018 roku wykonałam w Poznaniu niedużą pracę złożoną z dwóch zwojów drutu żyletkowego, pomiędzy którymi umieściłam wąż światełek ledowych. Praca nazywała się „Zwoje”, wystawa – „Architektura po zachodzie słońca”, bo słońce już wtedy zachodziło.

fot. Fundacja Voxartisfot. Fundacja Vox-Artis

Twój mur miał stanąć w Anglii?
Niekoniecznie. Jego matecznikiem była Wielka Brytania i obserwacja nastrojów poprzedzających Brexit. Mógł stanąć gdziekolwiek, przecież ksenofobia napędzana przez polityków nie jest domeną wyłącznie Anglików. 

Pojawił się jednak w Poznaniu. Dlaczego?
Zaczęłam mieć intensywne déjà vu. Aura Brexitu czy Polexitu, nagonka na imigrantów, a szerzej obcych w ogóle, głupota i krótkowzroczność populistów w świadomej bądź nieświadomej realizacji polityki Kremla – okazały się również polską rzeczywistością. Kiedy w 2021 roku fundacja Vox-Artis poprosiła mnie o projekt, przypomniał mi się mój mur z jego dwojaką ontologią – ofiary i sprawcy.

„Sorry” nie jest przyjazną pracą, ma inną energię niż moje pozostałe projekty w przestrzeni publicznej. Ma złą karmę, bo jest w niej rozpacz. Mur ustawiony przed korporacyjnym budynkiem z betonu i szkła, dosłownie w trakcie komunikacyjnym, tuż przy ścieżce rowerowej, jest odpychający. I taki miał być. Cięte szkło na szczycie ucina fantazję o jego przeskoczeniu. Człowiek nie jest w stanie zbyt długo przebywać w jego pobliżu. Czułam, że znajduję język, żeby opisać to, co czuliśmy w zeszłym roku. Ale nie tylko to. Jest w nim przecież dużo szersza perspektywa europejskiej winy: setek lat polityki kolonialnej, wyzysku i eksploatacji.

fot. Fundacja Voxartisfot. Fundacja Vox-Artis

Skąd tytuł „Sorry”?
Bo projekt nie przeprasza. W brytyjskim kontekście działa przewrotnie, ponieważ tam na każdym kroku ludzie nadużywają tego zwrotu. Nawet jak to ty nadepniesz komuś na stopę, to usłyszysz od nadepniętej osoby sorry. To często próba uniknięcia konfrontacji, a nawet – kontaktu. Odnosząc to do polskiego kontekstu – państwo polskie nigdy nie przeprosi rodzin osób, które umarły w lesie czy na bagnach. Ani dzieci, które tygodniami koczowały na gołej ziemi, ani matek, które poroniły przerzucane przez druty przez pograniczników. Ściany muru układają się w słowo sorry. Krój liter jest smukły, a każda z nich tworzy zamknięty obiekt. „O” to więzienie, „R” jest pułapką, z której nie można się wydostać, „Y” i „S” są wężowatymi labiryntami. Każda litera to oddzielny byt, trochę jak w hebrajskim. Kiedy zaczynam pracować z językiem, od razu uruchamiają mi się w głowie konkretne ciągi skojarzeń zapożyczone z logiki języka. Język sam w sobie jest labiryntem.

Dlaczego to cię interesuje?
Wroga architektura? Uderzająca jest skala zabezpieczeń przed ludźmi i zwierzętami i ich wpływ na zachowania ciał, nie tylko ludzkich. W Londynie stożki pojawiły się nawet na progu moich sąsiadów, w miejscach, które są rzekomo przyjazne, chociażby na terenie galerii dizajnu. Torysi, którzy aktualnie rządzą, cynicznie omijają konfrontację z sednem gigantycznej skali problemów, jednocześnie inwestując w systemowy aparat zabezpieczeń przed skutkami tychże problemów. Chore. To lustrzana sytuacja do tej, z którą mamy do czynienia w Polsce. Nagle znalazły się miliardy z pieniędzy podatników na przygraniczny mur, jak gdyby kilka tysięcy migrantów, próbujących sforsować zieloną granicę, mogło stanowić zagrożenie dla państwa. Natomiast od lat nie ma jakiejkolwiek polityki przygotowującej społeczeństwo na to, co czeka nas w sposób nieuchronny – kolejne fale migracji związane z katastrofalnymi skutkami kryzysu klimatycznego oraz konfliktów i wojen z nim związanych.

Joanna Rajkowska, „Sorry”

Kuratorka: Monika Branicka, Przystań Sztuki,
ul. Roosevelta 22, Poznań

Powinniśmy się wstydzić?
Jako dziecko odkryłam, że kiedy mówi się o pewnych rzeczach głośno i ironicznie, to dorosłych zatyka.

 Chcesz zawstydzić Polaków?
Jestem częścią tego społeczeństwa i odbiorczynią tego projektu. Głosuję w wyborach. Jestem odpowiedzialna za tę sytuację tak samo jak ty i premier. Wielu chciałoby sztukę publiczną rozumieć jako obiekty prezentowane w przestrzeni publicznej zamiast w galerii, a ona jest czymś o wiele bardziej skomplikowanym i radykalnie zmienia pozycję, z jakiej twórca mówi. Totalność jej oddziaływania sprawia, że odpowiedzialność, na którą wskazuję, obejmuje również mnie.

Myślałaś o „Minarecie”, którego nie udało ci się zrealizować w Poznaniu 10 lat temu?
Sporo. „Minaret” i „Sorry” to jeden ciąg intuicji i obserwacji. Ksenofobiczny lęk przed wielokulturowością, zohydzanie wizerunku obcego. Wówczas nie pozwolono nam ani na stworzenie instalacji artystycznej, ani na podświetlenie komina w zarys architektonicznego rysunku minaretu, ani nawet na program edukacyjny w poznańskich szkołach, który przygotował nieżyjący już profesor Wojciech Burszta. Podobno Kościół walnie przyczynił się do „śmierci” „Minaretu”. Przy otwarciu „Sorry”, dekadę później wiceprezydent Poznania mówił o wartości przepraszania dla umocnienia tożsamości. To było niesamowite. Ale i wtedy, i dzisiaj mamy problem właśnie z tożsamością. Lęk przed obcością obnaża jedynie jej słabość. To ten sam mechanizm, który sprawia, że seksualność niebinarna wprawia w stan paniki i agresji słabych facetów. 

A gdzie w tym wszystkim osadzasz pomoc Ukraińcom? Może właśnie teraz czyścimy sumienie?
Sumienia się tak nie czyści, to dwa różne czyny. Być może zresztą ogarnęła nas rozpacz po poprzedniej bezsilności i chcieliśmy się nieco lepiej poczuć? Nie wiem. To, że otworzyliśmy serca i portfele, poświęciliśmy własny czas, pomagając Ukraińcom, nie pomoże jednak ludziom, których szczątki już zawsze pozostaną na pograniczu. Dziwne, że po literaturze romantycznej nie jesteśmy w stanie ich usłyszeć. Może odezwą się jako dziady w czas zaduszny. Oni i one z nami zostaną i będą do nas mówić przez pokolenia. Musimy umieć spojrzeć im w oczy. I sobie.

fot. Fundacja Voxartisfot. Fundacja Vox-Artis

Idąc z mojej pracowni do warszawskiego mieszkania, coraz rzadziej słyszę język polski. Przy Świętokrzyskiej, pod McDonaldem, stoją motorynki i rowery, którymi poruszają się kurierzy pochodzący ze wszystkich stron świata. Warszawa staje się w końcu miastem, o którym zawsze marzyłam, które mam w trzewiach, w DNA, opartym na wszystkich kolorach tęczy. Zawsze wyobrażałam sobie Polskę jako słoneczną polanę, na której naprawdę każdy i każda może się zatrzymać, usiąść pod tym samym słońcem, takie prawdziwe Polin. Jako dziecko, wzrastając w latach 80., z perwersyjną ciekawością patrzyłam na te wszystkie kotwice, krzyże i zerwane w dramatycznym geście łańcuchy. Nie były to znaki mocy i lot wyobraźni był krótki. Mam w sobie głębokie przekonanie, że nasza kultura jest dużo bogatsza.

Nie znudziła ci się sztuka w przestrzeni publicznej?
Wiesz, mnie interesują dosłownie wszyscy, których ciała – ludzkie i nie-ludzkie – mogą się otrzeć o sztukę. Odebrałam gigantyczną lekcję, zajmując się przestrzenią publiczną, nauczyłam się metod pracy, które nie tyle oddziałują na rzeczywistość, ile ją tworzą. To naprawdę zupełnie inna metoda, inna dyscyplina i kiedy ma się szansę ją uprawiać, wchodzi się w relacje ze wszystkim naokoło. Trudno się tym znudzić.

Jaka to metoda? 
To cały ich zestaw. Dobra sztuka w przestrzeni publicznej działa podprogowo, zmysłowo, zauważana jest czasem kątem oka, bez przygotowania, raczej jako element rzeczywistości niż jej starannie wybrana reprezentacja. Wpływa na ludzi, którzy są niewyspani lub dokądś się śpieszą i mają ważniejsze rzeczy do zrobienia. Ich uwaga jest obniżona, a wtedy można działać na innych poziomach percepcji i wrażliwości. Lubię niekonieczność takiej sztuki. 

Korzystasz z wiedzy socjologicznej i psychoanalitycznej, czy po prostu jesteś czarownicą?
Zdecydowanie jestem czarownicą na starcie, świadomie nie posługuję się narzędziami naukowymi, zanim projekt nie zacznie żyć.

Czyli intuicja, uważność? 
Też nie. Chodzi tylko o ciało, jego materię, reakcje, wrażliwość. Wyobrażenie sobie, jak na konkretną rzeczywistość zareagują inne ciała. Co w nich obudzę. To część metody mojej pracy. Ja nie staram się tworzyć reprezentacji rzeczywistości, po prostu tworzę maleńkie jej fragmenty. Cały zachodni paradygmat sztuki opiera się na reprezentacji, na analizie tej reprezentacji, na kontroli nad nią. Na Wschodzie bliższe są kategorie wcielenia czy inkarnacji. Polska znajduje się na przecięciu tych dwóch tradycji, wiązka światła się tu załamuje. Dlatego nie posługuję się metodami socjologicznymi czy psychoanalitycznymi, tylko czymś w rodzaju uwspólnienia intuicji ciała w tym maleńkim wycinku rzeczywistości, jaki mam szansę stworzyć. Nie mam i nie chcę mieć nad nim kontroli, ale jednak staram się go zrozumieć… Uczę się.

A jakie wcielenie ma opisać „Jajo”, które ma stanąć na placu Pięciu Rogów?
Silne przeczucie, że potrzebujemy, że moje ciało potrzebuje zmiany sposobu odczuwania świata. Musimy przestroić wrażliwość, przestawić nasze anteny na inne, pozaludzkie rejony. Jeśli to nam się uda, to być może uratujemy trochę z ginących ekosystemów. Słuchając pisklęcia, będziemy mogli poddać się tej desperackiej sile życia, która powoduje, że małe ciałko wydobywa się ze stosunkowo twardej skorupy. W wibracjach i dźwięku, jakie emituje jajko, jest wszystko –puls, bicie serca, walenie dziobem w skorupkę, pierwsze próby wokalne. I tam naprawdę niczego nie trzeba rozumieć, wystarczy przylgnąć do rzeźby.

Jesteś panią od palmy. Dzisiaj inaczej byś to zrobiła?
Założyłabym fundację, która by się nią opiekowała. 20 lat temu nie wiedziałam, że będę mimo wszystko samotna w tej mojej krucjacie warszawskiej. Prowadzę wiele rozmów z urzędnikami miejskimi, widzę, jak bardzo zmieniło się ich nastawienie do sztuki w przestrzeni publicznej. Ale potrzebna jest systemowa pomoc artystom i artystkom, którzy chcieliby tworzyć dobrą, odpowiednio rezonującą sztukę w naszych miastach. Sztukę, która tworzy scenę i jest jednocześnie platformą dla teatru miasta, dla wszystkiego, co dzieje się wokół.