Było lato, dziewczyny i chłopaki chodzili w krótkich spodenkach, słońce grzało niemiłosiernie. W plecakach mieliśmy białe wino, tanie humusy z Biedronki, pity i konfitury. Wsiedliśmy do podmiejskiego pociągu, słynnego EN57, zwanego Jednostką, produkowanego w różnych wersjach przez trzydzieści lat we Wrocławiu. Bilety kupiliśmy u konduktora, za klimatyzację służyły nam otwarte do połowy okna, za tantryczną muzykę – stukot metalowych kół o szyny. Po piętnastu minutach wysiedliśmy na małej stacji, Katarzyna Roj, kuratorka z BWA Wrocław, kazała nam zmienić buty. Wcześniej namawiała mnie na długie spodnie, grzecznie odmówiłem, pomyślałem, że chyba zwariowała. („Nie mów potem, że cię nie ostrzegałam”). Weszliśmy na pola.
Wychowałem się na wsi, wśród pól i krzaków, jako dziecko skakałem przez strumyki i zrywałem mlecze. Po wielu latach życia w mieście, z przystrzyżonymi trawnikami, kwiatami w donicach i drzewach, które raczej się wycina, niż sadzi, zapomniałem, czym są pokrzywy wysokie na pół metra. Roj zaprowadziła nas w krzaki, krzyknąłem, że dalej nie pójdę, bo „kto przy zdrowych zmysłach pakuje się w pokrzywy”. Zrozumiała, ale była zdziwiona. Wybrała więc inną trasę, w pełnym słońcu, bez drzew, środkiem pola. Szedłem z tyłu, powoli, chyba chciałem sobie wyobrazić, że jestem na pustyni. Widok, nudny, przewidywalny, nizinny, a więc polski, mnie uspokajał. Dotarliśmy nad mokradła, „zaraz, już dzisiaj czułem ten zapach!”, powiedziałem podekscytowany. Chcieliśmy usiąść nad brzegiem, ale komary przegoniły mieszczuchów. Zjedliśmy późne śniadanie na ścieżce. Szybko uciekłem, chciałem znowu być w niemieckim mieście.
Kanalizacja, która wydłuża życie
To jest historia o nieczystościach i usuwaniu ich z widoku ludzkich oczu. To opowieść o nowoczesności.
Jason Hickel w książce „Mniej znaczy lepiej” opisuje badania ekonomisty Thomasa McKeowna, który połączył skokowy wzrost długości życia w latach 70. XIX wieku ze wzrostem przeciętnego dochodu. Trwała rewolucja przemysłowa, fabryki zostały wyposażone w nowoczesny sprzęt, PKB szedł w górę, a wzrost gospodarczy sprawiał, że społeczeństwo stawało się bogatsze. „Widocznie więc to była ta tajemnicza siła napędowa, która odpowiadała za poprawę sytuacji zdrowotnej ludzi”, pisze Hickel. Rewelacyjne tezy McKeowna spotkały się z zainteresowaniem polityków i ekonomistów Banku Światowego, którzy przekonywali, że jedynie wzrost PKB jest w stanie uzdrowić (dosłownie!) społeczeństwa państw nierozwiniętych. Jeśli władze biednych krajów chciały wydłużyć czas życia obywateli, nie musiały konstruować systemów opieki zdrowotnej, tylko poprawiać wskaźniki wzrostu ekonomicznego. Znamy tę baśń.
Prawda wygląda inaczej. Historycy, na których powołuje się autor „Mniej znaczy lepiej”, wskazują, że długość życia i poprawa jego jakości w XIX wieku wiązała się z nieskomplikowaną interwencją państwową: poprawiono warunki sanitarne. „W połowie XIX wieku badacze zajmujący się problematyką zdrowia społeczeństw odkryli, że wskaźniki zdrowia można poprawić za pomocą prostych działań higienicznych, takich jak odseparowanie ścieków od ujęć wody pitnej. Trzeba tylko trochę publicznej hydrauliki. Publiczna hydraulika wymaga jednak publicznych przedsięwzięć – i publicznych pieniędzy”. Hickel przywołuje badania, wedle których poprawa warunków sanitarnych odpowiadała w 75% za spadek śmiertelności niemowląt w Stanach Zjednoczonych w latach 1900–1936.
„Pola regeneracji. Wrocławskie Pola Irygacyjne”
Dizajn BWA Wrocław, kuratorka: Katarzyna Roj, do 31 października 2021
Thomas McKeown i jego praca idealnie wpisała się w neoliberalną ideologię, która wyzbywała się zabezpieczeń ekologicznych, ograniczała prawa pracownicze, cięła wydatki na służbę zdrowia i edukację, obniżała podatki najbogatszym, słowem – za cel stawiała nieustanny wzrost, nie zważając na koszty społeczne, którymi obarczeni byli konkretni ludzie i ich rodziny, a także środowisko naturalne.
Pracę na temat sanitariatów i kanalizacji napisał kilkanaście lat temu Włodzimierz Pessel, naukowiec z Uniwersytetu Warszawskiego. W „Gazecie Wyborczej” opowiadał o smrodzie, który królował w polskich miastach. Bród był wtedy elementem życia codziennego.
W Krakowie kładziono na ulicach kładki, aby nie utonąć w nieczystościach. Po dłuższym czasie przebywania wśród tak silnych bodźców nos przestawał reagować. Ludzie byli przyzwyczajeni do smrodu. Potem to się powoli zmieniało – na poziomie kultury dworskiej. Pojawiają się perfumy i kosmetyki, które początkowo służą tylko maskowaniu brudu. Jeszcze w baroku myto się bardzo rzadko. Uważano, że woda jest szkodliwa, bo rozmiękcza pory. A przez otwarte pory do ciała dostaje się wszystko co najgorsze, łącznie ze złymi duchami. To zmienia się dopiero w XVIII wieku na gruncie przełomu sensualistycznego i pierwszych odkryć chemicznych. Zostaje „odkryty” węch. Zaczynają się pierwsze akcje zmierzające do oczyszczenia miast. Nowoczesność dąży do stworzenia wzoru czystości, który jest idealnym wyobrażeniem ładu.
Autor książki „Antropologia nieczystości. Studia z kultury sanitarnej Warszawy” zwraca uwagę, że kupa jest w Polsce tematem tabu, ponieważ rodzima kultura jest duchowa: „duch musi być czysty, a ciało już niekoniecznie”. Przywołuje filozofa i teoretyka komunikacji Marshalla McLuhana, który pisał, że podłączenie kranu do wodociągu przeobraża „cywilizację studni w cywilizację sieci”. W wywiadzie z Dariuszem Bartoszewiczem Pessel mówił, powołując się na McLuhana, że przekaźnik już jest przekazem sam w sobie. Wodociągi i kanalizację można rozpatrywać nie tylko w kategoriach infrastruktury, ale i „mediów kultury” zmieniających ludzką świadomość. „Za podziemną siecią idą przyłącza i realizacja marzeń o lepszym życiu. Dopiero dzięki niej można łatwo urządzić i podłączyć WC, łazienkę z kabiną prysznicową albo nawet jacuzzi”.
Tak rewolucyjna zmiana nie dokonuje się bez społecznych niepokojów. Na przełomie poprzednich wieków wśród warszawiaków rozprowadzano broszury przestrzegające przed budową systemu kanalizacyjnego. Miał być narzędziem judaizmu i szarlatanerii w celu zniszczenia rolnictwa polskiego oraz wytępienia ludności słowiańskiej nad Wisłą. Badacz przyznaje: „Anonimowy rolnik nadwiślański zapewne wierzył, że instalacje podziemne mogą być wykorzystane w uskutecznianiu światowego spisku żydowskiego w celu przejęcia kontroli nad światem”.
Łukasz Rusznica, „Relikt 2”, z cyklu „Wszystkie imperia”, 2020-2021
W książce opisuje moment, kiedy Warszawa otrzymała kanalizację, czyli nowoczesność, z rąk rosyjskiego namiestnika, Sokratesa Starynkiewicza, który „był przekonany, że w Warszawie tyka – jak byśmy to dzisiaj powiedzieli – bomba ekologiczna. Ale on był też po prostu bardzo dobrym i uczciwym gospodarzem miasta, człowiekiem światłym. Dzięki niemu Warszawa w 1886 r. znalazła się w ekskluzywnym klubie skanalizowanych sześciu miast w Europie obok Hamburga, Berlina, Frankfurtu nad Menem, Gdańska i Wrocławia”.
Zapachy
W Breslau rozwiązano ten problem kompleksowo. W 1881 roku pod miastem, na ponad 1000 hektarach, otwarto pola irygacyjne, Städtliche Rieselfelder. Przez ponad sto lat, do 2013 roku, pełniły funkcję naturalnej oczyszczalni ścieków wrocławskiej aglomeracji. Ścieki wprowadzano tam w grunt, były oczyszczane, czysta woda wpadała do rzeki. Na całym obszarze znalazły się liczne zbiorniki wodne, lasy, mokradła, łąki, które służyły do naturalnego oczyszczania wody.
We współczesnym Wrocławiu są nieco zapomniane, nie funkcjonują w społecznej wyobraźni, chyba że ktoś wspomina o smrodzie unoszącym się nad polami. Jeszcze kilka lat temu do przejeżdżających pobliską trasą samochodów wdzierał się charakterystyczny zapach. Słyszałem, że na odór narzekali okoliczni mieszkańcy, inni cenili od zawsze różnorodność biologiczną terenu. Różnice w odbiorze pól są związane z ich rozległością. W miejscu, w którym ścieki wpadały do systemu irygacyjnego, były nieznośnym, smrodliwym sąsiedztwem. Tam, gdzie pojawiała się czysta woda, można było wieść spokojne, sielskie życie.
Pola to kraina zapachów. Na wystawie we wrocławskiej galerii BWA Wrocław na jednym ze stolików ustawiono ampułki z zebranymi zapachami. To jazda bez trzymanki, doznania graniczne i niezwykle zmysłowe. Bo obok siebie stoją zapachy suszonej trawy, ogniska, kwiatów czarnego bzu, bagna, mokradeł, drażniących nos zgnilizny czy dziwnie sfermentowanych owoców. Praca „Bottanicum” Moniki Opieki-Nowak, składająca się z 28 zapachów, to pierwszy krok przed wyprawą za miasto.
Drugi to mapa uszyta ze starych kołder i prześcieradeł, która podczas mojej wizyty służyła za legowisko niespokojnego pieska Ewy i Stacha Szabłowskich. Uszyła ją Dominika Kulczyńska, a pastelowe kolory odpowiadają za konkretne rejony pól: rzekę, trawy czy gęste lasy. Katarzyna Roj opowiada, że zabrała Dominikę na pola, ponieważ chciała porozmawiać z nią o polnej ziemi skażonej metalami ciężkimi. Ziemia przez sto lat została wzbogacona w azot, fosfor, magnez oraz zanieczyszczona ołowiem, cynkiem i rtęcią. „Towarzyszyła nam moja córka, Kora. Był kwiecień i bobrowisko przy starorzeczu było jeszcze łatwe do przejścia. Dominika zebrała tam sporo skarbów: obrączkę ptaka, parę piórek, słoiki z bagienną mazią. Już w pociągu powrotnym miała jednak tę myśl, że pola tulą swoją ogromną przestrzenią i falującymi trawami”. Narracja prowadzona przez Roj jest osobista, pozbawiona spotykanego w muzeach żargonu kuratorskiego, zrozumiałego dla garstki osób i wykluczającego znaczną część społeczeństwa z udziału w życiu kulturalnym. Opowieść, którą poznajemy w BWA Wrocław, jest czuła, jakby kuratorka nie tylko przeczytała mowę noblowską Olgi Tokarczuk, ale odrobiła lekcję z katastrofy klimatycznej.
Świat za 19 lat
Bo zagłada przyrody jest głównym tematem wystawy o wrocławskich polach irygacyjnych. 9 sierpnia tego roku Międzynarodowy Zespół ds. Klimatu ONZ opublikował raport, według którego tylko natychmiastowe zaprzestanie użycia węgla oraz innych paliw kopalnianych ocali świat. Już za 19 lat zbyt wysoka temperatura może zagrażać plonom, a susze i powodzie pojawiać się będą bez żadnego ostrzeżenia.
Pola, stworzone przez człowieka, można wpisać w ekorozwiązania. Miejskie ścieki są tam oczyszczane w sposób naturalny, bez udziału maszyn emitujących CO2. Dzięki bioróżnorodności są zamieszkiwane przez kilkadziesiąt gatunków zwierząt, ptaków, owadów i istot niewidocznych gołym okiem. Bujna roślinność, mokradła, woda – czy nie o tym marzą aktywiści i aktywistki klimatyczne, czy nie o takich terenach („zielone płuca”) myślą przedstawiciele miast na całym świecie?
Rozmiar i piękno pól widać na zdjęciach Kacpra Kowalskiego, który sfotografował je z lotu ptaka. Są jak obrazy, precyzyjnie skomponowane abstrakcje, które przy użyciu lupy ujawniają szczegóły: drzewa, strumyki i polne ścieżki. Z innej perspektywy przedstawia je Łukasz Rusznica. Na jego przygaszonych zdjęciach widzimy ingerencje człowieka w świat przyrody: ogrodzenia, murki, kanały. Dzisiaj nieużywane, poddające się siłom natury, rozkradane przez mieszkańców, układają się w romantyczną opowieść o przyszłości, o świecie po katastrofie.
Na katastrofę albo na piękny zachód słońca spoglądają bohaterowie obrazu Mikołaja Moskala. Znamy te widoki: pole, matka z dzieckiem, dziecko stoi, obejmując matkę, patrzą na krajobraz, na niebie – gęsi, w tle polskie drzewo. Ten obraz mnie jednak zaniepokoił: czerwone niebo zapowiada katastrofę, powtórkę z Czarnobylu, zagładę świata za 19 lat.
Co nas łączy?
Kluczowy w opowieści Katarzyny Roj jest Breslau/Wrocław. Znam tę narrację, urodziłem się na Dolnym Śląsku, w miejscowości, która do 1945 roku nie znajdowała się w Polsce. To skomplikowana i wielowątkowa historia, którą opowiem innym razem.
Roj szuka części wspólnych dla niemieckich i polskich narracji, a mówiąc prościej: szuka przedmiotów i opowieści, które łączą dwa światy. Przed i po 1945 roku, po okresie wielkiej migracji (moja babcia po dwumiesięcznej podróży w wagonie bydlęcym ze Wschodu na Zachód nigdy nie opuściła powiatu, w którym zamieszkała, „już się najeździłam w życiu”, mawiała), mieszkańcy oznaczyli wszystkie tramwaje w ten sam sposób. Zwrócił na to uwagę kilka lat temu Marian Misiak, grafik zakochany we wrocławskiej typografii. Po niemieckim i polskim niebie latały podróżniczki, które w drugiej połowie XIX wieku były rozpowszechnionym gatunkiem nad Odrą. Zupełnie inaczej niż wrona siwa, która pojawiła się na tych ziemiach wraz z Polakami. Obie epoki łączą pola irygacyjne.
W miejscowościach, w których ludzie nie mają grobów przodków, a na strychu zamiast powstańczych opasek znajdują swastyki, tożsamość jest jednoznacznie polska, pozbawiona jakichkolwiek naleciałości. To jedyny rejon kraju, w którym wszyscy mówią poprawną polszczyzną, bez naleciałości i gwar. Niemiecka przeszłość jest przemilczana, zamazana, to temat tabu.
Krajobrazy pól, zanim zobaczy się je na żywo, funkcjonują w galerii jako powidoki na akwarelach Aleksandry Gierko. Jej praca przenosi nas do XIX wieku, kiedy krajobraz wypełniały wiatraki młynów, folwarków, do dziewiczego świata, którego mieszkańcy nie przypuszczają, że poprawa warunków ich życia, nagłe fortuny i uprzemysłowienie odbiją się czkawką za kilkadziesiąt lat. Poruszająca jest w tym kontekście również praca Olafa Brzeskiego, przedstawiająca zardzewiałą kratę – według kuratorki – dopiero co wyłowioną z bagna. Nie wiemy, czym konkretnie są pozwijane żelastwa, kto je pospawał, do czego służyły, z jakiego okresu pochodzą. Opowiadają o procesie rozpadu, tajemniczej aurze mechanizmów naturalnych.
Zmiana od 2009 roku
Wystawę można łatwo wpisać w dominujący od niedawna w instytucjach muzealniczych zwrot ekologiczny. Wystawy, programy edukacyjne, ekologizacja kultury – już to znamy. Tym, co wyróżnia pracę Katarzyny Roj na tle innych instytucji wystawienniczych, są autentyczność i konsekwencja.
Roj spędziła na polach ostatnie pół roku. Jeździ tam prawie codziennie, bada przyrodę, oprowadza wycieczki, zwraca uwagę na zapomnianą część miasta, która może stać się dostarczycielką czystego powietrza. Kierowana przez nią galeria BWA Wrocław od wielu lat prowadzi program skierowany na wątki ekologiczne. Przy Świdnickiej od 2019 roku działa Żyjnia, zielona przestrzeń pełna roślin i wody, w której odbywają się dyskusje o smogu, miejskiej zieleni i skutkach katastrofy klimatycznej. W galerii można było zobaczyć wystawy o empatycznym dizajnie, wodzie, wpaść na warsztaty o roślinach. Rok wcześniej zastanawiano się nad smogiem w mieście, a w 2017 roku zaprezentowano w ramach wystawy „Zoepolis” dizajn dla roślin i zwierząt. Z kolei w 2015 roku podczas projektu „Ziemia i woda” grupa badaczy podpowiadała, jak jeść lokalnie. Wtedy też cała scenografia wystawy została wykonana z elementów z poprzednich ekspozycji, a zaproszeni projektanci dokonali inwentaryzacji w galerii. Przełomem dla Roj był 2009 rok, kiedy podczas wystawy „Goodbay Dizajn” zdała sobie sprawę, że projektanci muszą zaangażować się na rzecz zmiany rzeczywistości, a nie napędzać konsumpcję.
„Pole regeneracji” to kolejny etap spójnego programu instytucji. Ale jadąc na obrzeża Wrocławia podmiejskim pociągiem, pamiętajcie o długich spodniach.