Wciąż cię lubię

7 minut czytania

/ Muzyka

Wciąż cię lubię

Piotr Szwed

Artur Rojek ma wyraźnie dość Artura Rojka, do którego przyzwyczaił siebie i publiczność. Nie ma już ochoty składać się z ciągłych powtórzeń

Jeszcze 2 minuty czytania

Artur Rojek byłby świetnym bohaterem filmu Łukasza Palkowskiego – współczesnej hagiografii w stylu „Bogów” czy „Najlepszego” – krzepiącej opowieści o pasji, która staje się pracą, ukazującej sukces kogoś, kto przezwycięża swoje własne i środowiskowe ograniczenia. Pierwsza scena tej hipotetycznej produkcji przedstawiałaby nieśmiałego chłopaka z Mysłowic, słuchającego w połowie lat osiemdziesiątych „Just Like Honey” The Jesus and Mary Chain; ostatnia – to ten sam utwór, tylko że wykonywany przez jego młodzieńczych idoli kilka lat temu, podczas zorganizowanego przez Rojka OFF Festivalu. Jego dyrektor stoi z tyłu, słucha, zapala papierosa, uśmiecha się – ma poczucie, że marzenia czasem się spełniają. Napisy końcowe. Między tą klamrą kompozycyjną mnóstwo świetnych piosenek, koncerty, nagrody, również porażki w postaci bolesnego zderzenia z rzeczywistością podczas próby zawojowania zachodnich rynków, ale i niewątpliwe chwile chwały, takie jak nagranie jednej z najważniejszych polskich płyt, „Uwaga! Jedzie tramwaj” Lenny’ego Valentino – zespołu, w którym intymny charakter tekstów Rojka fantastycznie współgrał z nieskrępowaną wyobraźnią m.in. Macieja Cieślaka i Jacka Lachowicza.

Wydaną właśnie płytą „Kundel” sam Rojek chce jednak opowiedzieć zupełnie inną historię, choć także bardzo filmową. Ukazuje siebie jako kogoś w rodzaju bohatera „Wszystkich odlotów Cheyenne’a” Paola Sorrentina. Sytuacja byłego wokalisty Myslovitz oczywiście pod wieloma względami znacząco różni się od losów Cheyenne’a, ale podobnie jak postać inspirowana Robertem Smithem z The Cure, bohater „Kundla” doświadcza poczucia zmęczenia własną tożsamością. Po sześciu latach od ostatniej płyty studyjnej Artur Rojek ma wyraźnie dość Artura Rojka, do którego przyzwyczaił siebie i publiczność. Nie ma już ochoty „składać się z ciągłych powtórzeń” – nawet gdy są to powtórzenia tak dobrze wykonane i tak elegancko zaaranżowane jak na wydanej trzy lata temu płycie koncertowej nagranej wspólnie z Narodową Orkiestrą Symfoniczną Polskiego Radia w Katowicach. Tę irytację słychać bardzo dobrze w utworze „A miało być jak we śnie”, którego tekst przypomina wywiad z rozczarowanym, opryskliwym artystą: „A kiedy pytają o plany, mówię wyraźnie / Że chciałbym skoczyć po szlugi, tak raz na zawsze”.


Podobnym deklaracjom nie towarzyszy jednak żadna muzyczna rewolucja. „Kundel” co prawda zaczyna się od intrygującego trapowego intra, ale potem otrzymujemy coś, czego w sumie spodziewaliśmy się po kimś takim jak Rojek, szczególnie gdy jego współpracownikiem jest Bartek Dziedzic – spacer wydeptanymi ścieżkami po rozmaitych wariantach współczesnego mainstreamu flirtującego z alternatywą. Wyrazisty rytm, który zdaje się wyznaczać charakter kompozycji, połączony z dynamicznymi syntezatorami, electropop lub może bardziej electrofunk w duchu Arcade Fire czy Wild Beasts, czasem okraszony ładnym orkiestrowym aranżem. Cóż, jest przyzwoicie. Nie znajdziemy tu jednak żadnej próby przetestowania otwartości słuchacza. Artur Rojek prezentuje coś, co w sumie mógłby zaproponować i sześć lat temu. Publiczność, którą m.in. sam wychowywał OFF Artur Rojek, Kundel, Kayax 2020Artur Rojek, Kundel”,
Kayax 2020
Festivalem, nie będzie więc muzyką zawartą na „Kundlu” szczególnie podekscytowana. Pod tym względem album wydaje się mniej interesujący od swojego poprzednika, do tego jest songwritersko, melodyjnie uboższy. Zdaje się jednak, że te właśnie cechy całkiem nieźle współgrają z jego tematyką.

Bohater „Kundla” nie chce się ścigać, nie wybiega w przyszłość, ale też nie zanurza się w przeszłości, co warto docenić w czasach, gdy popkultura karmi nas produktami przekraczającymi zdrowy poziom zawartości nostalgii. Rojek zmniejsza melodramatyczność, upraszcza swoje piosenki. Jeśli jego występ na OFF Festivalu sześć lat temu zdaniem niektórych miał w sobie więcej patosu niż show Chrisa Martina, to materiał z „Kundla” nie łasi się do emocji odbiorców, nie skupia się na wywoływaniu wzruszeń. Próbuje, czasem może nieporadnie, warczeć i gryźć. Spora w tym zasługa Radka Łukasiewicza (ex-Pustki), który pracując razem z Rojkiem nad tekstami, namówił go do „skończenia z biadoleniem”, czyli ograniczenia introwertycznej perspektywy czułego wrażliwca. Dzięki temu liryczna strona albumu nie jest przywoływaniem tematów, z którymi oswojeni są odbiorcy, a staje się polem ryzykownej gry.

Rojek na „Kundlu” nie tylko stara się opisać siebie tu i teraz – faceta w średnim wieku, który ma żółte zęby i sporo powodów do codziennej frustracji, ale także zamierza zmierzyć się ze światem, „rozebrać go na części”. Czasem ta próba wypada rozczarowująco. Obecna na płycie krytyka konsumpcjonistycznej pogoni za sukcesem i kreacją wyidealizowanego wizerunku nie wychodzi poza slogany („To wyścigowy tor / Ty jesteś świetny, co? / Ja jestem lepszy / Wrzucam wsteczny”). Znacznie lepiej prezentuje się „Chwilę błyśniesz, potem zgaśniesz”. Utwór odnosi się pierwotnie do degradacji środowiska naturalnego. Słuchany obecnie zdaje się napisanym na gorąco komentarzem na temat pandemii. Piosence udaje się w lekkim refrenie skomentować lekceważenie najpoważniejszych zagrożeń:

Ty pytasz, po co nerwy, gdy świeci słońce
Dziś sobota, czyli dzisiaj masz wolne
Zjesz, zapalisz, potem zrobisz sobie zdjęcie
I innego końca świata tutaj nie będzie


Słowa „innego końca świata nie będzie”, inaczej niż w słynnym wierszu Miłosza, są u Rojka wyrazem nonszalancji. Zdają się sugerować, że jedyna apokalipsa, jaka nas czeka, to medialne doniesienia na jej temat, którymi nie ma co przesadnie się przejmować. Niewiele jest, poza „Planem działania” Enchanted Hunters, tak udanych polskich popowych piosenek próbujących zmierzyć się z kryzysem klimatycznym.

Jednak najbardziej przekonujący na „Kundlu” Rojek jest wtedy, gdy opowiada o miłości. Nie skupia się na efektownym umieraniu z jej powodu, nie żongluje popkulturowymi tropami, tylko przedstawia życie, w którym jest ona namacalnym doświadczeniem. Jak w znakomitym „Kocie i pelikanie” z poprzedniej płyty kreuje bohaterów sportretowanych poprzez kilka scen, szczegółów wyłuskanych z codzienności. W singlowym „Bez końca” mówi o przywileju wspólnego milczenia przynoszącym ukojenie. Kulminacyjny punkt najnowszego albumu – skromna, oparta na brzmieniu fortepianu i perkusji, ballada „W nikogo nie wierzę tak jak w ciebie” – to przedstawiony z wielką czułością opis kłótni. Bardzo mocno brzmią w nim słowa „kochać to za mało, wciąż cię lubię”. Trudno o lepszą pointę płyty, której nie da się pokochać, ale jednocześnie naprawdę trudno nie polubić.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych)