Światłoczułe pułapki
Kuba Dąbrowski

Światłoczułe pułapki

Iwo Zmyślony

Artyści galerii Czułość rozpoczynają w miejscu, w którym Kuba Dąbrowski zakończył swój projekt. Dowodzi tego ostatnia wystawa Witka Orskiego, która wyraźnie skręca w stronę eksperymentu – postkonceptualnej analizy medium

Jeszcze 3 minuty czytania

W Zachęcie „Film obyczajowy” Kuby Dąbrowskiego. Dwadzieścia lat życia wrażliwego łobuza, zmontowanych w przestrzenny, fotograficzny collage. Kilkaset zdjęć rozproszonych w trzech salach, co – zgodnie z regułami montażu filmowego – daje dwa punkty zwrotne. Tu i ówdzie wideo, leniwa ścieżka dźwiękowa, rytmiczny trzask oldskulowych rzutników do przeźroczy. Osobista podróż w lata 90., zarazem urzekający portret całego pokolenia. „Tu wklej swoją fotografię” – woła przy wejściu obrazek z kultowego komiksu. Jest się z czym utożsamić.

 

Kuba Dąbrowski, „Film obyczajowy produkcji polskiej”, kuratorka: Joanna Kinowska, Zachęta, Warszawa, do 16 marca 2014.

Witek Orski, „Ćwiecenie”, Czułość, Warszawa, do 1 marca 2014.

Franciszek Buchner, „Ptaki, ryby, szczury”, Czułość, Warszawa, do 15 marca 2014.

Lena Dobrowolska i Teo Ormond-Skeaping, „W czasach lodowców”, Czułość, Warszawa, do 29 marca 2014.

Pamiętasz smak gumy Turbo? Ja akurat pamiętam, więc się utożsamiam. Tzn. nie wiedziałem, póki nie zobaczyłem zdjęcia. Od razu mnie przeniosło w czasy dorastania – taki miły flashback. Też miałem resoraki i też grałem w kosza – przez całe liceum, jak maniak. Pamiętam „NBA Action” w telewizyjnej jedynce, które leciało po lekcjach, i czerstwe komentarze Włodka Szaranowicza. Muzyki słuchało się z kaset, które się przewijało ołówkiem, żeby oszczędzać baterie (jak już się miało walkmana). Na filmy szło się do kumpli, których rodzice z Reichu przywieźli magnetowid. W gry komputerowe się grało, tylko trzeba je było najpierw wgrywać z magnetofonu, co trwało godzinami. Smuteczek, niedowierzanie – od kiedy to wszystko jest vintage?

Kuba Dąbrowski

To chyba właśnie dlatego te zdjęcia oczarowują – każdy w nich wypatruje jakichś własnych wspomnień. Dotyczy to zwłaszcza nas – dzisiejszych trzydziestoparolatków. Ich prawdziwa siła tkwi jednak jeszcze w czym innym – są wzruszająco szczere. Dąbrowski nie kokietuje, nie popada w dydaktyzm, nie sili się na kronikę okresu transformacji – po prostu utrwala chwile, które go poruszyły. My niby też je znamy, lecz nie zwracamy uwagi. Nasz wzrok ucieka gdzie indziej. On potrafi zastawiać światłoczułe pułapki.

Podwórko i okolice, odwiedziny w szpitalu, domówki u znajomych, jazda bez trzymanki, machanie nogami w powietrzu, mycie zębów, zakupy. Nuda nudnego nudziarstwa, jednak pokazana jakoś tak niezwyczajnie. Oczu nie można oderwać – jakby nie wiedziały, że tak można patrzeć. Zarazem trudno zrozumieć, co je w tych zdjęciach tak trzyma. Na pewno ma to związek z wrażliwością na światło, refleksem, kompozycją kadru. Cieszą dowcipne aluzje do ikonicznych prac Moriyamy czy Warhola. Co jeszcze? Jakaś taka bezczelność, beztroskliwa chłopackość. Pstro w głowie, sprężyny w nogach.

Kuba Dąbrowski

Zdziwiły mnie krytyczne recenzje tej wystawy – że nudna (Basia Sokołowska), „pretensjonalnie bezpretensjonalna” (Ewa Dyszlewicz). Skąd takie oceny? Tak sobie myślę, że jak ktoś młodzieńczo zadurzył się w snapshotach Dąbrowskiego, to faktycznie mógł przeżyć poznawczy dysonans. Te zdjęcia dziwnie działają poza środowiskiem dla siebie naturalnym – artbooka czy blogosfery. Są trochę jak motyle – wypreparowane, uschnięte, pozamykane do ramek. Wystawa jest ciut koturnowa, choć to raczej zasługa szacownych murów Zachęty. Trudno tu na nią patrzeć inaczej niż przez pryzmat przestrzennych aranżacji Tillmansa, pokazywanych w tym miejscu równo dwa lata wcześniej. Nie chodzi tu nawet o to, że niemiecki fotograf – podobnie jak Kuba Dąbrowski – od dawna realizuje projekty dla branży modowej, ani o to, że jako jeden z pierwszych wprowadził do świata sztuki zdjęcia swych bliskich znajomych i przyjaciół. Chodzi po prostu o to, że obie wystawy „na oko” wyglądają podobnie. 

Pytanie brzmi oczywiście – jak by to można inaczej? Jak taka wystawa mogłaby wyglądać? Czy dałoby się uniknąć stawania na koturnach? Być może coś by zmieniła rezygnacja z ramek albo wprowadzenie tabletów czy innych urządzeń interaktywnych. Przy czym ja nie odczułem żadnego horror vacui. Przeciwnie – czułem, że się poruszam wewnątrz reminiscencji. Przestrzenne, powidokowe konstelacje obrazów, świetnie to sugerują. Radosne buszowanie w zakamarkach pamięci.

Kuba Dąbrowski

Być może więc Sokołowska ma rację – być może zastosowane formaty trudno uzasadnić, a Dąbrowski nie umie operować pozawizualnymi własnościami medium. Pod tym względem z pewnością różni się od Tillmansa, który w takich pracach jak „Freischwimmer” czy „Lighter” wprost bada fizyczne, materialno-przestrzenne wymiary fotografii. Ale przecież oboje doskonale wiemy, że Kubie nie o to chodziło. Mnie nieodparcie zachwyca jego spostrzegawczość – ta umiejętność patrzenia inaczej, która jest esencją dobrej fotografii. Może więc zamiast wracać do natrętnych skojarzeń z Tillmansem, ciekawiej byłoby przywołać wczesne prace Corinne Day? Rok temu pokazał je krakowski Miesiąc Fotografii.

Tak w ogóle, to ja bym te foty najchętniej zobaczył w Czułości. Dąbrowski by tam pasował. Zresztą chłopaki się znają. Na pewno mają wiele podobnej wrażliwości, chociaż ich artystyczne ścieżki tylko się przeplatały – Dąbrowski od kilku lat realizuje głównie projekty komercyjne, niedawno też – jak sam mówi – zamieszkał na miłym osiedlu i założył rodzinę. A Czułość trzeci rok z rzędu nie przestaje się włóczyć, usilnie kombinując, jak nie wydorośleć i skąd wydębić kasę na kolejne pomysły. Niebawem muszą opuścić zachodnią oficynę dawnej Hali Koszyki, gdzie rezydują od roku dzięki mecenatowi dewelopera. Wcześniej squatowali w willi na Saskiej Kępie.

Witek Orski, „Kamienie”

A jednak to Czułość powoli ucieka Dąbrowskiemu – nie na odwrót. W miejscu gdzie on zakończył, tam ona rozpoczyna. Dowiodła tego niedawna wystawa Witka Orskiego, która obaliła krzywdzące stereotypy na temat galerii. Dziś, za jego sprawą, Czułość skręca wyraźnie w stronę eksperymentu – postkonceptualnej analizy medium, w duchu Jerzego Olka, Jamesa Wellinga czy Liz Dechenes. „Ćwiecenie” już za nami, ale na wystawie „Co widać” w Muzeum Sztuki Nowoczesnej zwróćcie uwagę koniecznie na świetny tryptyk „Kamienie” (2012). O co tutaj chodzi? O analityczne zademonstrowanie paradoksalnej natury fotografii – im dłużej na nie patrzysz, tym mniej rozpoznajesz, co widzisz. Inaczej niż w słynnej scenie u Antonioniego, tutaj powiększenie niczego nie ukazuje.

Więc Czułość to dziś światłoczułość, badanie technologii , rejestrowanie sygnałów ultrasłabych. Na taką częstotliwość nastraja Franciszek Buchner, który przygotował drastyczne rekolekcje. „Ptaki, ryby, szczury” to meditatio mortis, ale w świecie bez sacrum – gdzie śmierć stanowi najwyżej estetyczny paradoks. Wchodząc na tę wystawę (a raczej do niej schodząc – po schodach do piwnicy), poczułem się przez chwilę, jakbym był w prosektorium. Termin „martwa natura” nabiera nieoczekiwanej złowieszczej dosłowności. Sterylnie białe ściany, bzyczenie jarzeniówek, brakowało tylko zapachu formaliny. Na wejściu inny wymiar – zdjęcie pustego pokoju, z którego wyniesiono po kimś stare meble. Został kurz, a w nim odciśnięty negatyw obecności. Dalej dziwne wideo – małe rybki leniwie krążą w umywalce. Bezruch wprawiony w ruch siłą, której nie widzimy. Trzeba się chwilę przyjrzeć, by dostrzec, że są martwe. Wreszcie martwe muchy – kieszonkowa masakra powiększona do skali malarskiej alegorii, zarazem chcąc nie chcąc aluzja do arcydzieła Williama Goldinga. Z zainteresowaniem śledzę detale włochatych korpusów, opalizujące odwłoki, architekturę oka. Obiektyw makro ujawnia anatomię zbrodni. Nie wiem, czy widzę pleśnie, czy kawałki wnętrzności. Przy takim formacie, przy tej rozdzielczości to nie jest obrzydliwe – jest fascynujące.

Franciszek Buchner

Ale wystawa Buchnera to nie tylko wyznanie dekadenta – to także przyczynek do studium nad naturą medium. „Wydaje mi się, jakby natura za karę, że odkrywamy jej tajemnicę, chciała nam dać obraz śmierci” – to zdanie zanotował Paule de Kock, krótko po wynalezieniu dagerotypu. O pokrewieństwie śmierci i fotografii dużo pisali Susan Sontag i Roland Barthes, których fascynował poznawczy dysonans między iluzją utrwalonej chwili a świadomością bezpowrotnej utraty – refleksją nad nieubłaganym, ciągłym przemijaniem; między iluzją żywej obecności a faktycznym bezruchem tego, co widzimy. Barthes wprost uważał nawet, że to przy pomocy właśnie fotografii – nie filozofii czy religii – współczesny człowiek uprawia medytację nad śmiercią, a każdy portret ma w sobie coś z pośmiertnej maski.

W ten sposób by można też patrzeć na prace Leny Dobrowolskiej i Teo Ormonda-Skeapinga. Tu jednak, muszę przyznać, zaczynam mieć wątpliwości. „W czasach lodowców” próbuje być chyba projektem politycznym – para artystów tropi mechanizmy, które w naszej (okcydentalnej) kulturze utrwaliły mit Tybetu jako krainy medytacji i duchowego rozwoju. Dobrowolska dekonstruuje to wyobrażenie, kontrastując majestatyczne widoki himalajskich lodowców z portretami współczesnych mieszkańców regionu. W jej bardzo konwencjonalnych, wręcz nudnawych pracach, rządzi mimikra – chłopaki pozują z dumą, siedząc na motorach, poprzebierani w skórzane kurtki rodem z teledysków Michaela Jacksona.

Lena Dobrowolska

Ormond-Skeaping posuwa się do granicy moralnego szantażu. Nie wiem, jak to traktować. W opisie pracy czytamy, że obraz płonącego człowieka pozostawia w pamięci niezatarty, traumatyczny uraz. Mowa jest też o ryzyku gloryfikacji przemocy. Pełna zgoda. Lecz widok takiej śmierci w sterylnej przestrzeni galerii to czysta kokieteria – zamiast grozy zdarzenia ukazuje najwyżej grozę naszego odbioru. Powraca więc lektura tekstów Jeana Baudrillarda. W tego rodzaju przekazie nie dzieję się nic naprawdę. Nasza reakcja moralna jest tutaj fantazmatem – nie ma nic wspólnego z egzystencjalnym wstrząsem naocznego świadka. Być może dlatego te prace rodzą etyczny konflikt.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.