Do kogo się modlimy

18 minut czytania

/ Sztuka

Do kogo się modlimy

Rozmowa z Grzegorzem Piątkiem

Im dalej zagłębiałem się w teksty z epoki, tym bardziej nie wiedziałem, co o Stefanie Starzyńskim sądzić. Raz był uczciwy, a raz naginał prawo do swoich potrzeb, bywał i szlachetny, i makiawieliczny. Patrząc na niego dzisiaj, trzeba starannie oddzielać realne dokonania od propagandy

Jeszcze 5 minut czytania

ARKADIUSZ GRUSZCZYŃSKI: Zafascynował cię?
GRZEGORZ PIĄTEK: Zajmuję się historią Warszawy, więc przeżyłem moment poddania się mitowi Stefana Starzyńskiego. Jednak każdy, kto zacznie się wgłębiać w historię dwudziestolecia w Warszawie czy badać postać jej prezydenta, zobaczy, że ten mit upraszcza historię. Postać Starzyńskiego okazuje się skomplikowana.

Czy dokonania sanatora mogłyby budować tożsamość warszawiaków?
Obraz Starzyńskiego jako obrońcy Warszawy i dobrego gospodarza dawno stał się elementem lokalnej tożsamości, punktem odniesienia. Starzyński jeszcze za życia zadbał o to, żeby stać się legendą. Był zręcznym propagandystą. Piłsudczycy trafili na czas rozwoju mass mediów w Polsce – radia, kina, fotografii i prasy ilustrowanej. Już od przewrotu majowego budowali sprawny aparat propagandy, z którego Starzyński korzystał. Mieli własny koncern prasowy, wydający zarówno tabloidy, jak i poważne gazety, brat Starzyńskiego, Roman, był dyrektorem Polskiego Radia, drugi brat, Mieczysław, pracował w redakcji „Gazety Polskiej”, czyli głównego dziennika rządowego. Prezydent miał łatwy dostęp do mediów. Patrząc więc na niego dzisiaj, trzeba starannie oddzielać realne dokonania od propagandy  

Można ocenić, czy był lubiany przez mieszkańców Warszawy?
To też nie jest oczywiste. Wielu doceniało jego konkretne dokonania, ale jednoznaczną i masową sympatię wzbudził dopiero podczas kampanii wrześniowej, kiedy jako jeden z nielicznych dygnitarzy sanacyjnych pozostał w Warszawie z ludnością cywilną. Dzięki radiu właśnie potrafił dotrzeć do warszawiaków. Jednak przed wojną zdania były podzielone. Władysław Bartoszewski mówił o nim, że był raczej nielubianym komisarzem.

Grzegorz Piątek

Krytyk architektury, badacz dziejów Warszawy, kurator, publicysta, z wykształcenia architekt. Współautor licznych publikacji poświęconych Warszawie, m.in. „SAS. Ilustrowany atlas architektury Saskiej Kępy” (2012), „AR/PS. Architektura Arseniusza Romanowicza i Piotra Szymaniaka” (2012) oraz cyklu „Archimapa”. Opublikował także „Lukier i mięso. Wokół architektury w Polsce po 1989 roku” (z Jarosławem Trybusiem i Marcinem Kwietowiczem, 2013). W latach 2005–2011 członek redakcji miesięcznika „Architektura Murator”. Stały felietonista „Gazety Stołecznej” i „Esquire”. W 2008 roku współtworzył wystawę „Hotel Polonia. The Afterlife of Buildings” nagrodzoną Złotym Lwem na XI Biennale Architektury w Wenecji. Od 2011 roku współprowadzi Fundację Centrum Architektury, której misją jest popularyzacja wiedzy o architekturze. Obecnie pisze pracę doktorską poświęconą wystawom o Warszawie przygotowanym za prezydentury Stefana Starzyńskiego.  

Prezydentura Warszawy to kolejny etap jego kariery. Wcześniej pracował w wywiadzie, w ministerstwie skarbu, Banku Gospodarstwa Krajowego, odpowiadał za akcję Pożyczki Narodowej, która uratowała na jakiś czas budżet państwa. Był spadochroniarzem? Miał plan dla Warszawy?
Jego kariera nie zmierzała do stanowiska prezydenta Warszawy. To było nagłe zastępstwo, więc nie przyszedł do ratusza z gotowym planem.

Również jako poseł nie zajmował się Warszawą.
W jego wcześniejszej karierze trudno znaleźć sytuacje, które jasno wskazywałyby na zainteresowanie stolicą. Urodził się w Warszawie i w niej głównie mieszkał, przez jakiś czas kierował lokalnymi strukturami BBWR i na tym z grubsza kończyło się jego zaangażowanie w warszawskie sprawy. Nie da się ukryć, że był przede wszystkim funkcjonariuszem, którego rzucono na kolejny trudny odcinek, a historia zechciała, żeby był to ostatni etap jego życia i kariery politycznej. Został prezydentem nie w wyniku wyborów, tylko z nadania, jako tymczasowy, komisaryczny prezydent. Narzucony przez piłsudczyków, żeby zrobił porządek w Warszawie – w sensie podstawowym, porządkując finanse miasta, ale też w sensie politycznym. Piłsudczycy nie mogli zdobyć demokratycznie władzy w Warszawie, bo wyborcy na nich nie głosowali. Podobnie jak w innych kłopotliwych miastach rozwiązali więc władze samorządowe i powołali prezydenta komisarycznego, który miał dokonać widocznych zmian i zbudować poparcie dla piłsudczyków, pozwalające wygrać wybory. Starzyński najpierw miał rządzić kilka tygodni, potem półtora roku, a skończyło się na czterech latach. Przyszedł jako spadochroniarz, ale jego talenty organizacyjne sprawiły, że zaczął mieć realne osiągnięcia, a dzięki aparatowi propagandowemu stawał się coraz bardziej popularny. Na początku jednak został przyjęty bardzo nieufnie. Trzeba jednak przyznać, że świetnie odnalazł się w roli prezydenta.

Jaka wtedy była Warszawa? Obraz pięknych, zadbanych ulic, siedzących w kawiarniach ludzi ma się nijak do rzeczywistości, na co zwrócili już uwagę Filip Springer i Błażej Brzostek. To było biedne, przeludnione miasto.
Mit Paryża Północy narósł po wojnie, z nostalgii za utraconym miastem. Odnosi się on do tej wersji miasta, które było dostępne tylko dla elit: parę kabaretów, kawiarni, Ziemiańska, kilkanaście dobrze zaprojektowanych ulic i uporządkowanych placów. Na jednym z zebrań Starzyński powiedział, że większość warszawiaków „żyje w brudzie i smrodzie”. I tak było. Warszawa była miastem, które oferowało jedne z najgorszych warunków mieszkaniowych w Europie. Rekordowo niski współczynnik zieleni na jednego mieszkańca. Niewydolna komunikacja – za wąskie, zatłoczone ulice. Warszawa była zupełnie nieprzygotowana na nadchodzącą erę motoryzacji. Już tych kilka tysięcy aut, które jeździły po stolicy, powodowało koszmarne utrudnienia w ruchu. Chaotyczna zabudowa, gdzie obok siedmiopiętrowej kamienicy można było zobaczyć drewnianą chatę, którą dzisiaj pewnie ktoś nazwałby nostalgicznie dworkiem, ale była to przeważnie zwykła buda. Niedostatek reprezentacyjnych przestrzeni i parków publicznych. Starzyński przychodzi do miasta, które ma bardzo złą prasę. W ówczesnych gazetach pochlebnych opinii o Warszawie nie było zbyt wiele. Pisze się dobrze o pojedynczych budynkach czy placach. Dominuje jednak ton narzekania na stan techniczny, sanitarny i estetyczny Warszawy. Pisze się o stolicy jako o mieście azjatyckim i chaotycznym. Pojawiają się postulaty europeizacji Warszawy, co miało oznaczać zarówno modernizację techniczną, jak i pozbycie się śladów rządów rosyjskich. Starzyński zastaje stajnię Augiasza i zrujnowaną kasę miejską, która nie pozwalała na poważne inwestycje.

Jego pierwszym dużym sukcesem było wybudowanie w pierwszym roku urzędowania szkół. Skąd ten pomysł?
Starzyński potrzebował szybkich sukcesów. A szkoły były bardzo zaniedbane w Warszawie. Brakowało nowoczesnych budynków, uczniowie gnieździli się w wynajętych przez miasto lokalach. Od września 1934 do 1 września 1935 roku udało się zlecić, zaprojektować i zbudować 10 szkół. Ta sytuacja jest charakterystyczna dla Starzyńskiego – człowieka do zadań specjalnych, któremu bardziej wychodziło opanowywanie kryzysów niż bieżące zarządzanie. Brakowało mu systematyczności, dyplomacji. Lecz w sytuacjach kryzysowych jego despotyzm, chodzenie na skróty idealnie się sprawdzały. Szkoły miały co prawda swoje mankamenty – były dość tanio zbudowane i pośpiesznie zaprojektowane – ale podstawowy cel, czyli wysłanie kilkunastu tysięcy uczniów do normalnych i nowoczesnych szkół, został osiągnięty.

Kolejnym projektem był konkurs „Warszawa w kwiatach i zieleni”.
Ekipie Starzyńskiego zależało na estetyzacji miasta. Za jego rządów ujednolicono kolor taksówek czy umundurowanie służb miejskich – motorniczych tramwajów, pracowników gazowni czy strażników Muzeum Narodowego. Akcja „Warszawa w kwiatach i zieleni” to kolejny przykład metod Starzyńskiego. Nawoływał mieszkańców Warszawy do ukwiecania swoich balkonów i okien. Akcja pozwalała dość powierzchownie, ale skutecznie, podnieść poziom estetyki miasta w sezonie wiosenno-letnim. Uspołeczniała również tych obywateli, którzy dali się w nią wciągnąć. Brali współodpowiedzialność za wygląd miasta. Piłsudczycy wyznawali doktrynę uspołecznienia państwa. Obóz Starzyńskiego irytowała bierność obywateli, którzy uważali, że władza coś za nich zrobi. Chciał, żeby brali sprawy w swoje ręce. Jednocześnie przerzucano część kosztów estetyzacji na ludzi i instytucje. Trzeba pamiętać, że to nie była masowa akcja. Brała w tym udział wyższa klasa średnia i zaprzyjaźnione instytucje, które można było skłonić administracyjnymi naciskami. Można w tej akcji, tak jak w wielu innych, zobaczyć próbę stworzenia protezy demokracji. Starzyński rządził bez rady miejskiej wybranej w wyborach. Obok demokracji, którą przewidywała niedziałająca ustawa o samorządzie, próbowano stworzyć konstelację stowarzyszeń, współpracujących z ratuszem środowisk.

Rozdawano również książki dzieciom kończącym szkoły. 
Cel był przede wszystkim dydaktyczny i propagandowy. Starzyńskiemu zależało na tym, żeby rozkochiwać ludzi w Warszawie. Miłość do współczesnego miasta była trudna, ale można było opowiadać o jej historii i snuć plany na przyszłość. Starzyński duży nacisk położył na wystawy propagandowe, ale też na zamawianie publikacji o historii stolicy. Ludzie dzięki temu mieli zainteresować się Warszawą. Mieli zacząć się z nią utożsamiać. A jednocześnie mieli pokochać pana prezydenta i jego obóz polityczny. Dlatego między innymi ratusz sponsorował zakupy książek na nagrody dla uczniów. Niektóre z nich były tytułami varsavianistycznymi, a pozostałe dotyczyły Piłsudskiego i Legionów. Rola propagandowa i wychowawcza była istotna. Jednocześnie te skromne budżety pozwalały budować środowisko lojalnych literatów, artystów.

Wspominasz w książce o systemie zamawiania dzieł sztuki. To działało na dużą skalę?
Obecność artystów państwotwórczych to ciekawy wątek historii sztuki XX-lecia. System to może za dużo powiedziane, ale z jednej strony władza potrzebowała artystów do działań propagandowych, z drugiej artyści byli koszmarnie biedni i sami domagali się mecenatu państwowego. Starzyński wspierał więc nie tylko pisanie i wydawanie książek o Warszawie, kupował też obrazy do dekorowania budynków miejskich, zamawiał fotografie u Chomętowskiej, Olszewskiego i Przypkowskiego.

Muzeum Narodowe zostało ukończone i otwarte właśnie za rządów Stefana Starzyńskiego. Do czego jego administracji była potrzebna ta instytucja?
Powodów było kilka. Muzeum należało do miasta, więc dokończenie rozgrzebanej budowy było kwestią ambicjonalną i wizerunkową dla zarządu miasta. Jednocześnie Starzyński na stanowisko dyrektora powołał Stanisława Lorentza. Był to człowiek podobnego usposobienia – apodyktyczny i skuteczny. Przedtem Muzeum Narodowe dość chaotycznie gromadziło pamiątki historyczne, sztukę i militaria, Lorentz miał ambicję przekształcić je w nowoczesne muzeum o naukowym charakterze.

1. Burmistrz Kowna i prezydent Warszawy odwiedzają zabawę gwiazdkową dla dzieci w Muzeum Narodowym, 1938 r.   2. Ostatnie przedwojenne ochody Święta Żołnierza, 1939 r.  3. Przyjęcie u hr. Marty Krasińskiej w Królikarni urządzone przez Blok Zawodowy Polskich Artystów Plastyków, 1936 r.   4. Bankiet w Hotelu Europejskim z okazji jubileuszu trzydziestolecia pracy artystycznej Mieczysławy Ćwiklińskiej, 1936 r. / archiwum NAC

W Muzeum otwarto legendarną już wystawę „Warszawa. Wczoraj, dziś i jutro”. Spełniała ona swoją rolę propagandową podczas wyborów samorządowych w 1938 roku. Była ważna?
Tak, zobaczyło ją pół miliona widzów. Może na nas działać czy fascynować, ponieważ żyjemy w czasach deficytu spójności i planowania. A tam pokazywano Warszawę i jej region, które mają się rozwijać według konkretnych planów. Warszawa miała być miastem modernistycznym, o rozluźnionej zabudowie, rozwiniętej komunikacji, z łatwym dostępem do zieleni. Tylko Śródmieście uchodziło za problem nierozwiązywalny. Było gęsto zabudowane i rozdrobnione własnościowo, więc jego przebudowę uznano za zadanie dla następnych pokoleń, a skupiono się na prawidłowym projektowaniu nowych przedmieść oraz na Dzielnicy Piłsudskiego, która powstawała w szczerym Polu Mokotowskim. Warszawa miała być całościowo zaprojektowanym i spójnie zarządzanym miastem, również miastem opiekuńczym – z nowoczesnymi szkołami, ośrodkami zdrowia czy ośrodkami opieki społecznej.

A czym była wystawa „Warszawa przyszłości”?
Odbyła się z inicjatywy architektów i urbanistów dwa lata wcześniej. Władze miasta podchwyciły ich pomysł, bo zobaczyły w nim potencjał propagandowy. Dzięki tej wystawie narodziła się legenda Starzyńskiego jako urbanistycznego wizjonera. Natomiast „Warszawa. Wczoraj, dziś i jutro” była wystawą urzędniczą prezentującą nie dorobek urbanistów, lecz przede wszystkim urzędów i miejskich przedsiębiorstw.

Jaka była rola architektów w administracji Starzyńskiego?
Nie mógł się bez nich obejść. Warszawa szczyciła się wybitnie rozwiniętym Wydziałem Planowania, któremu udało się w szybkim czasie pokryć prawie całe miasto planami oraz je zinwentaryzować. Pomierzyć, sfotografować to, co już jest po to, żeby móc dobrze planować. Starzyński, jeszcze zanim został prezydentem Warszawy, był zwolennikiem planowania gospodarczego, a w ratuszu rozciągnął to umiłowanie na urbanistykę. Rozumiał, że bez tego miasto nie może się prawidłowo i logicznie rozwijać, że brak planu oznacza niegospodarność.

Czy inny człowiek postawiony na jego urzędzie mógłby na przykład wybudować Muzeum, szkoły i być tak sprawnym propagandystą?
Starzyński objął ten urząd z ogromnym kredytem zaufania, ale też z kredytem finansowym, którego nikt inny by nie dostał. Mógł na to liczyć jedynie zaufany człowiek obozu piłsudczykowskiego. Pożyczki z BGK, zgoda na zadłużanie – bez tego nie byłoby ani Muzeum, ani szkół. Myślę, że jeśli miastem rządziłaby demokratycznie wybrana władza niezależna od rządu, nie miałaby tych możliwości.

Nie jesteś zawodowym historykiem, to twoja pierwsza książka, nie licząc „Lukru i mięsa”. Od pierwszych stron „Sanatora” widać, że starasz się o obiektywizm. Nie kusiło cię, żeby jednoznacznie osądzić życie Starzyńskiego?
Kusiło, ale okazuje się – i jest tak ze wszystkimi postaciami historycznymi – że sprawa nie jest jednoznaczna. Dariusz Rosiak, opisując ostatnio sprawę TW Bolka, pisał, że trzeba przyjąć do wiadomości, że człowiek może być jednocześnie wielki i mały. W każdym jest potencjał bohaterstwa i małości. Im dalej zagłębiałem się w teksty z epoki, w opinie płynące z różnych stron, tym bardziej nie wiedziałem, co o Starzyńskim sądzić. Raz był uczciwy, a raz naginał prawo do swoich potrzeb, bywał i szlachetny, i makiawieliczny, i pragmatyczny, i irracjonalny. Ten zwolennik planowania i organizacji potrafił być bardzo chaotyczny i impulsywny. Jego poglądy polityczne też nie są spójne.

Grzegorz Piątek, „Sanator. Kariera Stefana Starzyńskiego”. Wydawnictwo WAB, w księgarniach od kwietnia 2016Grzegorz Piątek, „Sanator. Kariera Stefana Starzyńskiego”. Wydawnictwo W.A.B., 448 stron, w księgarniach od kwietnia 2016Wiele pytań pojawia się wokół antysemickiej kampanii samorządowej, w której brał udział na rok przed wojną.
To prawda. Rok przed wojną nie wahał się uderzać w antysemickie tony i nie wiemy, ile było w tym kampanijnego cynizmu, a ile przekonania. Starzyńskiego rzeczywistość sprawdziła we wrześniu 1939 roku. I wtedy zachował się jak na bohatera przystało. Natomiast wcześniej był człowiekiem, politykiem pełnym sprzeczności, kalkulującym, uwikłanym w rozmaite rozgrywki.



A jaką przyjąłeś metodę pracy?
Siadając do pracy, wiedziałem, że jest więcej w tej historii niż urbanistyka, samorząd i architektura. Nie sądziłem jednak, że wyjdzie książka o grze politycznej, o losach pokolenia, o mechanizmach karier. Przekonałem się, że Starzyński był przede wszystkim politykiem, funkcjonariuszem, a nie wizjonerem czy apolitycznym gospodarzem. Zacząłem od przeczytania podstawowych tekstów o Starzyńskim – dwóch biografii, tomów wspomnień i doktoratu. Zaznaczałem w nich miejsca-dziury, niedopowiedzenia. Wtedy skupiłem się na źródłach z epoki – zacząłem wertować gazety wszystkich opcji politycznych. Do tej pory badacze Starzyńskiego sprawdzali głównie prasę rządową, która przekazywała oficjalny obraz, ja obficie korzystałem z gazet lewicowych, endeckich, z brukowców. Starałem się też dotrzeć do jak największej liczby dzienników i listów. To bezcenne źródła, bo pisane na gorąco. W opowiadaniu historii Starzyńskiego nie interesowało mnie to, jak umarł. Bardziej ciekawiło mnie to, jak żył i co wtedy sądzili o nim współcześni.

Po co nam Starzyński? Po co czytać jego biografię?
Trzeba się z nim zmierzyć. Jego nazwisko jest w Warszawie znane, każdy „Pieśń o Stefanie Starzyńskim” w szkole czytał. Wiele osób stawia go za wzór dobrego burmistrza. A tak naprawdę nie wiedzą, do kogo się modlą. W tej historii jest wiele ponadczasowych mechanizmów, które rządzą polityką, karierami, propagandą. Wszystko dookoła się zmienia, a one wciąż są podobne. Pojawiają się też ważne pytania o to, czy zawsze musimy wybierać między zamordyzmem a nieporządkiem? Starzyński odnosił sukcesy dzięki temu, że rządził w warunkach stanu wyjątkowego i można z tego wysnuć wniosek, że demokracja jest nieskuteczna, niepotrzebna. To bardzo niebezpieczny pogląd. Zasadne jest pytanie o cenę poświęcenia. Jeden z uczestników obrony Warszawy pytał potem, czy lepiej mieć burmistrza żywego czy burmistrza bohatera półtora metra pod ziemią?


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.