Kolizje atomów
fot. materiały promocyjne

8 minut czytania

/ Muzyka

Kolizje atomów

Bartosz Nowicki

Płyta „The Tropisms of Spring” duetu Clinamen (Jakub Ziołek i Krzysztof Ostrowski) mogłaby powstać równo dwie dekady temu. W sypialni, na kupionym za ciężkie pieniądze pececie, z zainstalowaną Neostradą i crackami pierwszych wersji Fruity Loopsa czy Abletona

Jeszcze 2 minuty czytania

W okolicach milenijnego przełomu miłośnicy elektronicznych brzmień w Polsce byli wciąż zdani głównie na podsłuchiwanie Zachodu. Eksperymentalna elektronika, za sprawą takich twórców jak Markus Popp, Mouse On Mars, Vladislav Delay, Jan Jelinek czy Pole, oraz wydawnictw ~scape czy Mille Plateaux, zyskiwała właśnie status estetyki wytyczającej nowe muzyczne prądy, rezonującej z aktualnymi nurtami filozoficznymi i nową sztuką cyfrową. Tymczasem w kraju triumfy święcił yass, a poszukujący Obuh miał analogową, industrialno-folkową proweniencję. Z kolei Requiem Records oscylowało wokół postindustrialnego repertuaru. Na komercjalizującej się scenie klubowej nie było jeszcze miejsca na eksperyment, zaś kapele postrockowe używały elektroniki przede wszystkim jako odmładzającego makijażu, maskującego metrykę źródłowego gatunku, czyli rocka. Gdzieś w ich cieniu nieśmiało raczkowała scena elektroniczna, mocno jeszcze zatomizowana. Poza samorodnymi wyjątkami, takimi jak Jacek Sienkiewicz, Arszyn, Wolfram, m.Bunio.S czy twórcami związanymi z labelem Mik.Musik.!. panowała posucha. Gdzieniegdzie, jako lokalne meteory, pojawiali się i równie szybko znikali amatorzy, którzy nie mieli wystarczająco dużo szczęścia, talentu bądź samozaparcia, aby zapisać się w annałach gatunku. Sama dostępność sprzętu stanowiła dla wielu granicę nie do przejścia. Ceny pecetów (nie wspominając o laptopach czy makach) były często jeszcze nazbyt wygórowane dla amatorów, którzy chcieliby w swoich sypialniach nagrywać rzeczy świeże i oryginalne.

Płyta „The Tropisms of Spring” nagrana przez Krzysztofa Ostrowskiego i Jakuba Ziołka jako Clinamen, która dopiero co ujrzała światło dzienne, mogłaby powstać właśnie wtedy, równo dwie dekady temu. W sypialni, na kupionym za ciężkie pieniądze blaszaku (pececie), z zainstalowaną Neostradą i crackami pierwszych wersji Fruity Loopsa czy Abletona (zaś w wersji dla bardziej ogarniętych także środowiska dźwiękowego Max/MSP). Do uzupełnienia zestawu posłużyłby stary mikrofon i gitara z efektami, która zbierała za szafą kurz, odkąd granie na niej stało się passe.

Śledząc cykl pojawiania się i znikania muzycznych trendów, można było spodziewać się, że stylizacje nawiązujące do milenijnej mikroelektroniki zaczną wyłaniać się około 2020 roku. Najświeższym przykładem jest choćby dobrze przyjęta przez dziennikarzy płyta belgijskiego producenta Roméo Poirier „Hotel Nota”. Ona również z powodzeniem mogłaby ukazać się przed dwiema dekadami, wpisując się w kanon laptopowej elektroniki spod znaku clicks & cuts. Gatunek ten, funkcjonujący również pod nazwą glitch music, bądź mikroelektronika, charakteryzuje się minimalistycznym krojem i ascetycznym brzmieniem. Jako główne tworzywo ekspresji wykorzystuje szum i usterkę, często będącą wynikiem twórczej ingerencji w cyfrowy interfejs lub nośnik (np. płytę CD). Twórcy tego nurtu chętnie dekonstruują także inne nurty muzyki rozrywkowej, tworząc na ich bazie abstrakcyjne samplodeliczne kolaże. Po inspiracje te sięga w swoich premierowych nagraniach także bydgoski Clinamen. To głównie zasługa Krzysztofa Ostrowskiego, który jako producent chętnie czerpie z rezerwuaru brzmień „klikającej” elektroniki. Do tej pory mogliśmy je usłyszeć w nagraniach audiowizualnego kolektywu Soundscape Mirror, w duecie Transmemories współtworzonym z artystą multidyscyplinarnym Grzegorzem Pleszyńskim, w projekcie IFS dekonstruującym elektroniczny dub oraz w solowych nagraniach, w których ewoluują w techno lub footwork (połamaną rytmicznie odmianę house’u, z elementami hip-hopu).

Inspirowana clicks & cuts elektronika brzmi w 2020 roku nadal na tyle abstrakcyjnie, że można w oparciu o nią budować intrygującą dźwiękową narrację. Dzieje się tak na „The Tropisms of Spring”, gdzie kostropate kliki, trzaski, szumy, plątaniny cyfrowych strzępów tworzą szkielet kompozycji przepasany amorficznymi plamami, dronowymi pomrukami czy ochłapami melodii. Ostrowski rzeźbi w tej materii z wielką zręcznością. Eksponuje niuanse i kumuluje współbrzmienia, buduje aurę. Utwory „Agora”, „Ai”, „Acima”, „Debaixo”, „Fora” czy zamykające płytę „Através” uformowane są dubowymi pęknięciami (z których wychyla się Vladislav Delay). Mozolą się w otulinie przygaszonych brzmień elektrycznej gitary Ziołka, wydając z siebie dystopijny lament. W „Debaixo” spiętrzony noise’owy łoskot ujarzmia dopiero, występujący gościnnie, utalentowany Jędrzej Łagodziński, tonizując utwór łagodną saksofonową smugą. Z kolei „Acima” wybrzmiewa nokturnową pętlą, podobną do tych, które znajdziemy w nagraniach Markusa Poppa (Oval, Microstoria, So). Chwilami nastrój tej płyty wydaje się przytłaczający, jednak, żeby kompletnie nie ugrząźć w mrokach i odrętwieniu, pojawiają się fragmenty dynamiczne, napędzane regularną rytmiką („Dentro”, „Perto”). W nich na pierwszy plan wysuwają się Ziołkowe groovy słyszane już w utworach T’ien Lai czy Alamedy 5. Podobnie jak w utworze „Devagar”, opartym na IDM-owej rytmice rozświetlonej przestrzennym brzmieniem klawiszy, będącym wyrazistą kulminacją tej antyprzebojowej płyty.

Clinamen, Tropics of Spring, Brutality Garden 2020Clinamen, Tropisms of Spring”,
Brutality Garden 2020
Chłodny i surowy akompaniament Ostrowskiego wchodzi w zaskakująco udaną symbiozę z żywiołową osobowością Jakuba Ziołka, reprezentującego przecież zupełnie inny idiom muzyczny. Bez niego „The Tropisms of Spring” byłby tylko jedną z wielu ambientowych impresji. Ziołek w swoich licznych kooperacjach i solowych nagraniach redefiniuje całe spektrum gitarowych dialektów – od black metalu, przez krautrock, rock progresywny, blues, estetyki eksperymentalne, ambientowe, aż po folk i wątki orientalne. Nieobce są mu również klimaty elektroniczne, a nawet klubowe. To twórca wybierający najmniej oczekiwane rozwiązania, sięgający po najbardziej różnorodne inspiracje, nieuznający reguł i kanonów. Jeśli przy jego bardziej transowych utworach uda się czasem zatańczyć, to możemy być pewni, że prędzej czy później podstawi nam nogę. Podczas słuchania „The Tropisms of Spring” będziemy mieć co najmniej kilka okazji, aby zaplątać się o własne nogi, a także zdumieć się meandrami linii melodycznych, na jakie nanizane są słowa piosenek. W przypadku Clinamen Ziołek instrumentalista ustępuje miejsca Ziołkowi wokaliście, który zdaje się prowadzić narrację pozostającą w kontrze do dźwiękowego akompaniamentu. Nie wydaje się szczególnie zainteresowany podążaniem za tokiem utworów, melodią, tempem czy brzmieniem. Jego zamglona, wysoka tonacja głosu, która momentami, jak w „Longe”, wydaje się inkarnacją Johna Lennona, przełamuje chłodny chrzęst elektroniki. Nadaje jej walor ludzki, emocjonalny, ożywia opowieść swoją niedoskonałością i niedopasowaniem.


Zawiłe linie wokalne Ziołka pozostają w wyraźnym kontraście z architekturą dźwiękową płyty. Wprost przeciwnie jest z jego lirykami. Wyraźnie rezonują one z dystopijnym nastrojem muzyki zbudowanym przez Ostrowskiego. To zbiór niedopowiedzeń i melancholii ubranych w garnitur astralnych metafor. Wyziera z niego poczucie osamotnienia i emocjonalnego rozbicia w obliczu nieuchronnej katastrofy.

Klinamen to według Lukrecjusza siła sprawcza wszystkich rzeczy, wynikająca z odchylenia atomów podczas ich opadania. Zmieniający się kurs atomów powoduje ich kolizje. Tylko w wyniku tych kolizji możliwa jest kreacja. To adekwatna nazwa dla duetu Ostrowski–Ziołek. Na „The Tropisms of Spring” to właśnie małe stłuczki, do których dochodzi na przecięciu obu artystycznych temperamentów, nadają wyrazistość temu wydawnictwu.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych)