Więcej niż dwa języki
Park Vigelanda w Oslo / fot. Glen Darrud, CC BY-NC 2.0

22 minuty czytania

/ Literatura

Więcej niż dwa języki

Rozmowa z Karoliną Drozdowską

Kilka lat pracy nad norweskimi sagami nauczyło mnie, że nie można lekceważyć nawet najprostszego pozornie oryginału. I że jedynym kryterium oceny literackiej jakości jest horyzont oczekiwań czytelnika

Jeszcze 6 minut czytania

ADAM PLUSZKA: W czasie pandemii masz więcej czasu na pracę translatorską czy zajęcia online ze studentami zabierają cały czas?
KAROLINA DROZDOWSKA: Przyznam, że pandemia ma stosunkowo niewielki wpływ na moje życie zawodowe. Po kilkudniowym, dość chaotycznym okresie adaptacji udało mi się technicznie i mentalnie „przestawić” na zajęcia online. Tak jak przed pandemią, staram się dzielić swój czas pomiędzy dydaktykę, pracę naukową i tłumaczenia.

Jak ci się to udaje?
Zazwyczaj zawieram sama ze sobą coś w rodzaju kontraktu określającego dzienną normę do wyrobienia: słów do napisania (jeśli akurat pracuję nad tekstem naukowym) i stron do przetłumaczenia. Aktualnie (pracuję nad dość trudną pozycją non-fiction) jest to pięć stron dziennie. Dzięki temu systemowi wiem, kiedy skończyłam pracę na dany dzień i mogę sobie zrobić wolne. Od początku pandemii udaje mi się wyrabiać moje codzienne normy tłumaczenia, dodatkowo napisałam tekst o przestrzennym obrazowaniu choroby w powieści „Kongens hjerte” Gautego Heivolla.

Na czasie.
To historia tajemniczej zarazy, która spustoszyła południowe wybrzeże Norwegii na przełomie XVIII i XIX wieku, a potem się skończyła i do dziś nikt właściwie nie wie, co to była za choroba. Dzisiejsi lekarze typują jakąś specyficzną odmianę syfilisu, trądu lub szkorbutu.

Wolisz takie zadania czy romanse historyczne spod znaku sag skandynawskich?
Jedno nie wyklucza drugiego! Tłumaczyłam kiedyś sagę, której akcja osadzona była w dziewiętnastowiecznej wsi w dolinie Gudbrandsdalen, i na wysokości tomu, zdaje się, trzydziestego piątego wybuchła tam epidemia cholery. Niewiele już pamiętam oprócz tego, że patogen przyjechał do wsi w zagranicznej wędzonej rybie. A poważnie – po przełożeniu około sześćdziesięciu tomów sag czuję, że ten etap mojego życia zawodowego mam już za sobą. Chciałabym przy tym mocno podkreślić, że pracy z sagami bardzo wiele zawdzięczam – nauczyłam się dzięki niej systematyczności i pokory wobec tekstu oryginału, wypracowałam sobie warsztat. Na pewno nie robiłabym teraz tego, co robię, gdyby nie te sześćdziesiąt kilka tomów. Widziałam parę lat temu wywiad z tłumaczką, która mówiła, że sagi tłumaczy pod pseudonimem, bo nie chce podpisywać tych przekładów swoim nazwiskiem. Byłam tą wypowiedzią bardzo poruszona, bo nigdy nie przyszłoby mi do głowy, by wstydzić się swojej pracy. Wstyd to jest kogoś okraść.

Karolina Drozdowska

Ur. 1985, tłumaczka literacka i literaturoznawczyni. Przekładem z języka norweskiego zajmuje się od 2008 roku. Ma na koncie ponad 80 opublikowanych przekładów, tłumaczyła m.in. Larsa Myttinga, Ninę Lykke, Helgę Flatland, Johana Harstada, Ruth Lillegraven. Członkini Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury (wiceprzewodnicząca Oddziału Północnego STL) oraz Bałtyckiego Stowarzyszenia Tłumaczy. W 2014 roku obroniła rozprawę doktorską o teatrze epickim Jensa Bjørneboe, pracuje w Instytucie Skandynawistyki i Fennistyki Uniwersytetu Gdańskiego. Mieszka w Gdyni.

Masz 35 lat. Kiedy udało ci się przetłumaczyć 80 książek, obronić doktorat i zdobyć prestiżową nagrodę NORLA?
Głównie w tak zwanym międzyczasie. Po studiach zaczęłam pracę w polskim oddziale pewnego norweskiego wydawnictwa, przekonana, że dorosły i poważny człowiek powinien mieć etat. Byłam w tej pracy bardzo nieszczęśliwa, czułam się niedoceniana, więc żeby nie stracić ostatecznie poczucia własnej wartości, wieczorami i nocami robiłam to, co mi dobrze wychodziło – tłumaczyłam książki i pisałam doktorat. Po pięciu latach takiego życia miałam solidny dorobek, prawie gotową rozprawę doktorską, syndrom wypalenia zawodowego i początki choroby alkoholowej. Dopiero wtedy podjęłam decyzję o rzuceniu etatu i poświęceniu się temu, co lubię i potrafię robić. Inna sprawa, że ogromną część tych 80 tytułów stanowią sagi, które tłumaczy się bardzo szybko. Pamiętam taki okres – kilka miesięcy w 2009 roku – kiedy robiłam jedną sagę na dwa tygodnie. To było bardzo ciekawe doświadczenie, bo po jakimś czasie zauważyłam, że zaczynam mówić i myśleć tym językiem, a sceny erotyczne śniły mi się po nocach, przeplatane opisami norweskiej przyrody i różnych prac gospodarskich.

Jesteś pracoholiczką eremitką?
Chyba nie, chociaż faktycznie praca jest dla mnie bardzo ważna i stanowi istotną część mojej tożsamości. Mam skłonność do definiowania samej siebie poprzez moją zawodową aktywność: jestem tłumaczką i literaturoznawczynią (albo alternatywnie: literaturoznawczynią i tłumaczką – na pierwszym miejscu zawsze ląduje zawód, w którym akurat odnoszę większe sukcesy albo mam mniejsze poczucie tak zwanego przegrywu), a dopiero później żoną, przyjaciółką, siostrą itd. Nie przepadam za ludzkością „jako taką”, ale mam wokół siebie niewielkie, pieczołowicie wyselekcjonowane grono osób, które uwielbiam i za które dałabym się pokroić. Jedyną większą grupą, którą bezwarunkowo lubię, szanuję i cenię, są moi studenci, żywa kopalnia energii, nowych pomysłów i inspiracji. Poza tym w walce z pracoholizmem pomagają mi moje dwie wielkie pasje: cukiernictwo i różnego rodzaju aktywność sportowa.

Opowiedz o tej pokorze wobec sag, które – jak sądzą co podejrzliwsi – pisze program komputerowy.
Kilka lat pracy nad tekstami tego typu nauczyło mnie, że nie można lekceważyć nawet najprostszego czy najsłabszego pozornie oryginału – i że tak naprawdę jedynym kryterium oceny „literackiej jakości” książki jest horyzont oczekiwań czytelnika. W tłumaczonych przeze mnie sagach mnóstwo było fabularnych absurdów – pomijając tak klasyczne motywy jak facet, który okazuje się babą, czy rozdzielone w dzieciństwie rodzeństwo, które spotyka się po latach i w sobie zakochuje.

Szczególnie zapadł mi w pamięć wątek żony wikarego, która miała romans z proboszczem, a kiedy zaszła w ciążę, była pewna, że to właśnie z nim, bo wikary z nią nie sypiał. Jej mąż okazał się zresztą potem gejem i wyjechał do klasztoru gdzieś we Francji, ona zaś urodziła dziecko i z zaskoczeniem stwierdziła, że noworodek jest bardzo podobny do wikarego, z którym przecież nigdy nie obcowała. Potem wymieniali przez kilka tomów korespondencję, żeby to wyjaśnić, bo listy z Francji długo szły na norweską wieś i w końcu się okazało, że wikary pewnego wieczora chciał jednak spróbować skonsumować małżeństwo, więc dosypał żonie nasennych ziół do herbaty i odbył z nią stosunek, gdy była nieprzytomna, stąd ta ciąża. Takie – koszmarne na bardzo wielu różnych poziomach – historie zdarzały się w sagach dość często, a mimo to każdy z tych tekstów miał jakiś swój rytm, jakąś melodię, jakiś – czasem naprawdę bardzo ukryty – urok. Znajdowałam szczególny rodzaj przyjemności, przesiewając hałdy tego literackiego piachu w poszukiwaniu grudek złota, które faktycznie od czasu do czasu udawało mi się z nich wyłuskać. A taka praca naprawdę uczy pokory.

Karolina DrozdowskaKarolina DrozdowskaW książce, którą napisałaś wspólnie z Magdaleną Podlaską, „Przekład współczesnej prozy nordyckiej to nie problem, to wyzwanie!”, jeden z rozdziałów nosi tytuł: „Jak tłumaczyć seks po skandynawsku”. No właśnie: jak?
Nie jest to łatwe, głównie ze względu na różne usytuowanie sfery tabu w polszczyźnie i językach skandynawskich. Chcąc sobie siarczyście przekląć, Norweg powie faen, satan lub helvete, czyli „diabeł”, „szatan”, „piekło”, bo w Skandynawii przeklina się słowami ze sfery religijnej. W Polsce zaś językowe tabu obejmuje nazwy części ciała związanych z aktywnością seksualną lub terminy określające samą tę aktywność. Po norwesku o seksie da się pisać lekko, dowcipnie, ale nie wulgarnie; rzeczowo, ale nie „sztywno” czy „oficjalnie”. Polszczyźnie niestety brakuje odpowiednich rejestrów i odpowiednich terminów. Profesor Jerzy Bralczyk w jednym z wywiadów dokonał dość bezwzględnej diagnozy sytuacji, mówiąc, że „polski język seksualny przepełniony jest określeniami cukierniczo-seksualnymi, metaforami ornitologicznymi albo wulgaryzmami najwyższego stopnia”. Dlatego gdy razem z Małgorzatą Rost tłumaczyłyśmy „Radości z kobiecości” Niny Brochmann i Ellen Støkken Dahl, musiałyśmy sięgać po różne strategie, żeby ten język jakoś odczarować i zrobić z niego narzędzie umożliwiające jak najlepsze oddanie lekkiego i bezpretensjonalnego stylu autorek. Trochę sięgałyśmy po neutralną i precyzyjną łacinę, a trochę starałyśmy się reanimować polskie określenia, które wydawały nam się sympatyczne, ale nieco przestarzałe. Stąd też mamy w naszym tłumaczeniu na przykład „imprezową myszkę”.

Kiedy słyszysz, że Skandynawia to taki piękny kraj za Bałtykiem, co myślisz?
Nabieram powietrza, po czym, krótko, zwięźle i w przystępnych słowach wyprowadzam rozmówcę z błędu. Podobnie reaguję na pytania w rodzaju: „Czy Finlandia to Skandynawia?”, „Po co im w Norwegii dwa języki norweskie?”, „To prawda, że piwo jest tam takie drogie?” itd. Na szczęście ożywione w ostatnich latach kontakty gospodarcze ze Skandynawią sprawiają, że Polacy wiedzą o tym regionie coraz więcej.

A po co im w Norwegii dwa języki norweskie?
Z góry przepraszam wszystkich czytających to lingwistów za powierzchowność mojej odpowiedzi. Żeby to wyjaśnić, choćby skrótowo, muszę znów przytoczyć historię o zarazie – a konkretnie dżumie, która, według różnych szacunków, uśmierciła w wieku XIV od jednej trzeciej do połowy ludności Norwegii. Oczywiście doprowadziło to do politycznego, gospodarczego i kulturalnego upadku kraju, a norweski język pisany praktycznie przestał istnieć. Potem przyszedł okres unii z Danią, potem reformacja, a wraz z nią Biblia w językach narodowych i obrzęd konfirmacji, stanowiący symboliczne wejście w dorosłość. Aby zostać konfirmowanym, należało m.in. zdać przed pastorem egzamin z czytania i pisania – oczywiście po duńsku. Doszło więc do sytuacji, w której mówiący norweskimi dialektami naród pisał i czytał w „nieswoim” języku. Dopiero wiek XIX przyniósł początek myśli narodowej i koncepcje „odtworzenia” pisanego języka norweskiego. Powstały dwa przeciwstawne obozy – jeden z nich postulował „znorweszczenie” duńszczyzny, drugi – opracowanie języka na podstawie mówionych dialektów. Ostatecznie zrealizowano obie koncepcje, dlatego mamy obecnie dwa języki norweskie: bokmål (w dużym skrócie: „znorweszczony duński”) i nynorsk (w dużym skrócie: język stworzony przez Ivara Aasena na podstawie dialektów zachodnionorweskich).

W międzyczasie Norwegia zaliczyła jeszcze okres unii ze Szwecją i wybiła się na niepodległość w 1905 roku, a oba wspomniane języki były przez kolejne lata modernizowane, w latach 50. XX wieku podejmowano nawet próby stworzenia jednego, wspólnego języka norweskiego, ale spotkały się one z żywiołowymi protestami społeczeństwa. Dla Norwegów język, zarówno mówiony, jak i pisany, jest bardzo ważnym wyznacznikiem tożsamości, a wybór jednego lub drugiego wariantu stanowi często również deklarację poglądów politycznych czy sposobu postrzegania norweskiej tradycji i kultury. Pamiętam zrozumiałą konfuzję redaktorki prowadzącej jednego z wydawnictw, gdy wyjaśniałam jej, że książka, którą proponuje mi do tłumaczenia, napisana jest w połowie w bokmålu, a w połowie w nynorsku i w związku z tym proszę o wyższe honorarium.

Samuel Bjørk, „Chłopiec, który kochał sarny”. Przeł. Karolina Drozdowska, Sonia Draga, 400 stron, w księgarniach od listopada 2019Samuel Bjørk, „Chłopiec, który kochał sarny”. Przeł. Karolina Drozdowska, Sonia Draga, 400 stron, w księgarniach od listopada 2019Ale to wciąż norweski. Nie może się aż tak różnić.
No. Też tak myślałam, a przynajmniej wydawało mi się, że dialekty, czyli odbiegające od obu norm pisanych warianty mówione, niezbyt się od siebie różnią, a potem, po trzecim roku studiów, pojechałam z samymi piątkami w indeksie na roczne stypendium do szkoły ludowej na Karmøy, wyspie niedaleko Haugesund w południowo-zachodniej części kraju, i przez pierwszy miesiąc nie miałam pojęcia, co ludzie do mnie mówią. Mało tego – na własne oczy zobaczyłam, jak dziewczyna spod Trondheim tłumaczy chłopakowi ze Stavanger, jak wyłączyć aparat fotograficzny, i on jej kompletnie nie rozumie. Na szczęście mieszkałam w internacie z ludźmi z całego kraju, dzięki czemu osłuchałam się z większością najpopularniejszych dialektów, choć nadal mam wrażenie, że okolice Trøndelagu mówią najbardziej niezrozumiale. Kiedy pracowałam w wydawnictwie, zdarzało mi się odbierać telefony od ludzi z tej części Norwegii, ale miałam na nich wypracowany sposób – jeśli nic już nie byłam w stanie z dźwięków w słuchawce wywnioskować, uprzedzałam rozmówcę, że jestem w samochodzie i zaraz wjadę do tunelu, mogę więc stracić zasięg – po czym się rozłączałam.

A dostałaś wyższe honorarium za tamten przekład?
Dostałam. I w ogóle bardzo miło wspominam współpracę z tym wydawnictwem. Myślę, że to ważne, by tłumacz negocjował warunki umowy – nie tylko stawkę, ale też terminy czy zapisy dotyczące na przykład udzielania licencji. Wiem, że niektórych tłumaczy to peszy, ale ja lubię etap negocjacji – to trochę taki taniec godowy z wydawcą.

Pracowałem w sumie pół roku w Norwegii, więc wiem, że piwo jest tam drogie i niskoprocentowe, ale czemu Norwedzy, gdy mówią, wydają z siebie dźwięk, jakby się nagle czegoś przestraszyli?
Podejrzewam, że pytasz o norweskie słowo ja – czyli „tak”, potwierdzenie wypowiadane na wdechu. Pełni ono funkcję wyłącznie fatyczną, wypowiadający je w ten sposób rozmówca pragnie pokazać, że jest zainteresowany tobą i tym, co do niego mówisz. Choć faktycznie, dla osoby nieprzygotowanej brzmi to dość niepokojąco. Złośliwcy twierdzą, że to „wdechowe” potwierdzenie kompensuje brak języka ciała czy mimiki u stereotypowo bardzo powściągliwych w tym zakresie Norwegów.

Miałaś chrapkę na tłumaczenie Knausgårda?
Mogłabym odpowiedzieć, że nie, ale byłoby to straszne łgarstwo. Oczywiście, że miałam, bo to był bardzo prestiżowy projekt i fascynujące wyzwanie – mówię tu zarówno o „Mojej walce”, jak i o cyklu „Wiosna–Lato–Jesień–Zima”. Ale w momencie, gdy te pozycje były tłumaczone dla Wydawnictwa Literackiego, ja tak naprawdę dopiero zaczynałam moją przygodę z przekładem literackim. Cieszę się, że Knausgård trafił do tego, do kogo trafił – „Moja walka” do Iwony Zimnickiej, a „Pory roku” do Mileny Skoczko. To świetne tłumaczki, od których wiele się nauczyłam – od Mileny nawet całkiem dosłownie, bo była jakiś czas moją wykładowczynią.

W Norwegii cykl „Moja walka” odbił się znacznie szerszym echem. Dyskusje o tytule, procesy, dziesiątki recenzji. Śledziłaś to zjawisko?
To prawda, w Norwegii o literaturze dyskutuje się na pierwszych stronach gazet, często zresztą bardzo zaciekle. Jako badaczka zajmująca się najnowszą powieścią norweską śledziłam to zjawisko z obowiązku zawodowego, ale i kierowana dużą ciekawością. To, co się wydarzyło w norweskiej literaturze po wydaniu pierwszego tomu „Mojej walki” w 2009 roku, można porównać chyba tylko do wybuchu bomby jądrowej. Profesor Arne Melberg z Uniwersytetu w Oslo szybko opublikował dość rozpaczliwy w swojej wymowie artykuł pod tytułem „Brakuje nam słów”, w którym objaśniał, że współczesne literaturoznawstwo i krytyka literacka nie mają narzędzi, aby chociażby rozpocząć rozważania o tym, czym powieść Knausgårda właściwie jest. Gwałtowna debata metodologiczna toczyła się w Skandynawii, w miarę jak wychodziły następne tomy cyklu, i była dodatkowo podsycana skandalami natury towarzyskiej, bo kolejne osoby rozpoznawały się na kartach opasłych powieści (a trzeba pamiętać, że w maleńkim norweskim świecie literackim każdy zna każdego). Badacze doszli w końcu do wniosku, że to, co uprawia Knausgård, nazwać można biografizmem performatywnym, i na jakiś czas zapanował względny spokój, aż parę miesięcy temu profesor Toril Moi ogłosiła, że to nie był żaden performance, a początek nowej epoki literackiej, epoki prawdy, która położy kres postmodernizmowi. Oglądałam ten jej wykład online i widziałam, jak obecnym na sali słuchaczom dosłownie opadają szczęki. Marzy mi się podobny poziom debaty o literaturze w Polsce i podobne w nią zaangażowanie mediów oraz szerszej publiczności.

Norwegom bardziej zależy na literaturze?
Na pewno, bo ona jest nośnikiem kultury i języka. Musimy pamiętać, że Norwegia uzyskała niepodległość sto piętnaście lat temu, wcześniej nie było jej na mapie jako niezależnego państwa przez setki lat. Tożsamość narodowa musi być więc nadal budowana i wzmacniana, a literatura została uznana w Norwegii za doskonałe do tego narzędzie. Stąd takie nią zainteresowanie i stąd wysiłki mające na celu promocję norweskich książek za granicą. Tłumacze z tego języka są na uprzywilejowanej pozycji – wciąż zaprasza się nas na seminaria, targi, konferencje, możemy liczyć na stypendia i dotacje. Norweski rynek książki wytworzył niezwykle sprawnie funkcjonującą sieć działającą na rzecz promocji literatury za granicą i tłumacz może się czuć ważnym elementem tej struktury.

Masz w swoim dorobku sporo kryminałów, zresztą cała Skandynawia zdominowała światowy rynek kryminału. Bierzesz, co dają, czy starasz się zainteresować wydawców czymś innym?
Różnie. Jestem w regularnym kontakcie z norweskimi agentami i ich polskimi przedstawicielami, na bieżąco śledzę rynek, czytam nowości i często staram się coś wydawnictwom podpowiedzieć, z bardzo różnym skutkiem. Tylko raz zdarzyło mi się, że przyszłam do wydawcy z książką, a wydawca pomysłowi przyklasnął. Tą książką był „Gdzie się podziałeś, Buzzie Aldrinie?” Johana Harstada. Najchętniej tłumaczyłabym wyłącznie beletrystykę z wyższej półki, ale nasz rynek działa w ten sposób, że jeśli się chce zachować ciągłość zleceń, nie można wybrzydzać, przynajmniej nie na etapie, na którym teraz jestem. Dlatego nie kręcę nosem na kryminały, szczególnie że praca nad nimi bywa dla mnie doświadczeniem bardzo odświeżającym intelektualnie. Zwłaszcza bezpośrednio po tłumaczeniu wielopiętrowych strumieni świadomości, którymi prowadzona jest narracja o kryzysie egzystencjalnym czy rozpadzie tożsamości lub rodziny.

Helga Flatland, „Współczesna rodzina”. Przeł. Karolina Drozdowska, Wydawnictwo Poznańskie, 350 stron, w księgarniach od maja 2019Helga Flatland, „Współczesna rodzina”. Przeł. Karolina Drozdowska, Wydawnictwo Poznańskie, 350 stron, w księgarniach od maja 2019„Współczesna rodzina” Helgi Flatlad w twoim przekładzie traktuje o rozpadzie rodziny i traumach, z których utkana jest złudna normalność. To zresztą charakterystyczny motyw w literaturze i filmach skandynawskich.
Tak, to już od dobrych kilkudziesięciu lat jeden z dominujących motywów w norweskiej literaturze. Mam wrażenie, że wiąże się to jakoś z tarciami na linii jednostka–społeczność, indywidualizm–kolektywizm i w ogóle z życiem w państwie dobrobytu. Jest taki (bardzo niestety tendencyjny) film dokumentalny Erika Gandiniego z 2015 roku, „Szwedzka teoria miłości”. Wypowiada się w nim m.in. profesor Zygmunt Bauman, który tłumaczy, że szczęście jest czymś, co rodzi się z poczucia satysfakcji po pokonywaniu życiowych przeszkód. Społeczeństwa skandynawskie wypracowały takie modele państwa opiekuńczego, że przed ludźmi nie ma w sumie żadnych przeszkód do pokonania, dlatego są nieszczęśliwi i zaczynają sobie „szukać problemów na siłę”, stąd ta dekonstrukcja rodziny. Skandynawom się po prostu „od dobrobytu w głowach poprzewracało”. Taka jest teza tego filmu i oczywiście jest to straszliwe uproszczenie, ale nie sposób przyznać twórcom pewnej racji. Bardzo ciekawie pisze o tym Nina Lykke w powieści „Nie, po prostu nie”, którą miałam przyjemność tłumaczyć parę lat temu.

A co myślisz, kiedy słyszysz, że tłumacz z jednego skandynawskiego języka tłumaczy z innego skandynawskiego języka?
Myślę, że takiemu tłumaczowi czy takiej tłumaczce trochę zazdroszczę, bo sama nigdy bym się na coś takiego nie odważyła. Dobra znajomość norweskiego jest w moim przypadku równoznaczna z całkiem niezłą bierną znajomością szwedzkiego i duńskiego. To znaczy, że jestem w stanie zrozumieć, co ktoś do mnie w tych językach mówi, oraz przeczytać napisany w nich tekst. Ale kiedy to jest tekst literacki, mam wrażenie, że dużo mi umyka, nawet nie z warstwy leksykalnej, ale z tego, co jest niejako „pod spodem”, z ukrytej sieci znaczeń czy kontekstów. W moim przekonaniu, żeby przekład był dobry, tłumacz musi „czuć” język oryginału, potrafić się w nim zanurzyć i zacząć nim myśleć. W przypadku szwedzkiego czy duńskiego jest to dla mnie niestety niemożliwe, trochę tak, jakbym patrzyła na tekst przez szybę albo taflę lodu: niby widzę, co tam pod nim pływa, ale nie potrafię tego dotknąć.

Oprócz szyby trafiają się też „fałszywi przyjaciele”, te same słowa, które w jednym języku znaczą co innego niż w drugim.
Oczywiście! Kiedy pierwszy raz pojechałam do Kopenhagi (nasłuchawszy się wcześniej, że to takie imprezowe i dekadenckie miasto), byłam przepełniona zachwytem zmieszanym z przestrachem, widząc, że bardzo wiele knajp ma w ofercie śniadaniowej pizzę czy kebab – i to w bardzo atrakcyjnych cenach. Dopiero koleżanka uświadomiła mi, że słowo frokost, czyli w Norwegii śniadanie, po duńsku oznacza lunch. Podobnie miałam z czasownikiem , za pomocą którego po norwesku zawsze wyraża się przymus, a po duńsku czasami również przyzwolenie. Kiedyś wyszłam z knajpy i zaczęłam się rozglądać za koleżanką. Ochroniarz, myśląc, że szukam miejsca, by zapalić, chciał mi uprzejmie zasugerować, że mogę to zrobić tuż za drzwiami, nie muszę poszukać ustronnego miejsca. Tyle że ja zrozumiałam, że muszę to zrobić właśnie tu i karnie sięgnęłam po papierosa. Przykłady można mnożyć, także w parze norweski–szwedzki. W codziennym życiu takie nieporozumienia prowadzą co najwyżej do zabawnych pomyłek, ale w przekładzie literackim mogą się skończyć prawdziwą katastrofą.

Traktujesz przekład bardzo poważnie.
Bo traktuję poważnie swoją pracę. Zdarzało mi się czytać wywiady z tłumaczami, dla których przekład literatury to doświadczenie wręcz mistyczne, wymagające wzniesienia się duszy na jakieś wyższe poziomy niedostępne zwykłym śmiertelnikom, ale zawód tłumaczki nie różni się aż tak diametralnie od różnych innych zawodów, które w swoim życiu wykonywałam. Praca nad przekładem wymaga rzetelności, systematyczności, potrafi dawać ogromną satysfakcję, ale koniec końców jest to robota jak każda inna i należy ją traktować serio jak każdą inną.

Cykl tekstów wokół tłumaczeń i tłumaczy publikowany jest we współpracy z Instytutem Kultury Miejskiej w Gdańsku – organizatorem Gdańskich Spotkań Literackich „Odnalezione w tłumaczeniu” oraz festiwalu Europejski Poeta Wolności.






 

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).