Czuję się partyzantem

Rozmowa z Przemysławem Wojcieszkiem

Kino w Polsce musi być infantylne, skoro jest infantylne administracyjnie. Inaczej zaczęłoby zadawać pytania, które mogłyby wybudzić z letargu szeregowego konsumenta

Jeszcze 4 minuty czytania

ADAM KRUK: Przy wejściu do księgarni, w której się spotkaliśmy, widnieje reklama „Złotych żniw” Jana Tomasza Grossa. Podobno to jego „Sąsiedzi” zainspirowali Cię do scenariusza „Dziedzictwa”, filmu, nad którym obecnie pracujesz.
PRZEMYSŁAW WOJCIESZEK: To zabawne, że Gross ciągle się gdzieś przewija. Konsultowaliśmy nasz projekt z panią Aliną Całą, historykiem z Żydowskiego Instytutu Historycznego i okazuje się, że Gross de facto ogłasza wiedzę, która w środowisku historyków nie budzi od dawien dawna żadnych kontrowersji. Natomiast dla szerokiej publiki w Polsce jest diabłem, którym straszy się jasnowłose polskie dzieci. To dobrze, że jest ktoś taki, że publikuje swoje książki raz na jakiś czas, że nie daje zapomnieć o temacie, który jest wypierany ze świadomości Polaków. Że prowokuje publiczną debatę, w kraju, w którym takich debat właściwie nie ma. Przez kilkaset lat mieliśmy tu osobny naród, który zniknął, w czym mieliśmy zresztą dość istotny udział. Do dziś jest bardzo niewiele osób, które próbują o tym przypominać, a jest to ważne, bo ta ciężko wypracowana amnezja jest kluczem do zrozumienia współczesnej Polski.

Przemysław Wojcieszek

Reżyser filmowy i teatralny, scenarzysta. Zadebiutował w 1999 roku filmem „Zabij ich wszystkich”. W ciągu kolejnych sześciu lat nakręcił głośne „Głośniej od bomb”, „W dół kolorowym wzgórzem” i „Doskonałe popołudnie”. Po tym ostatnim zdobył Paszport Polityki i... zniknął z ekranów na pięć lat, intensywnie w tym czasie pracując na najważniejszych scenach teatralnych w Polce (m.in. TR Warszawa, Teatr Dramatyczny im. J. Szaniawskiego w Wałbrzychu, Teatr Polski we Wrocławiu).

W „Dziedzictwie” Maciej Stuhr gra bohatera, który odkrywa mroczną historię swojego dziadka.
Przy tym projekcie działamy jako Guerrilla Filmmakers. W jednym z wywiadów po zeszłorocznym Festiwalu w Gdyni powiedziałem, że jeśli chce się robić nieprawomyślne kino w Polsce, to trzeba sobie kupić kamerę na e-bayu i kręcić za własne pieniądze. Miałem nadzieję, że to jednak nie jest prawda, chciałem w ten sposób wywołać jakąś reakcję. Niestety, okazało się, że słowa te się potwierdzają. Kino w Polsce musi być infantylne, skoro jest infantylne administracyjnie. Inaczej zaczęłoby zadawać pytania, które mogłyby wybudzić z letargu szeregowego konsumenta. Który, nie daj Boże, zacząłby zadawać sobie pytanie: kim jestem, co składa się na moją tożsamość? Dlatego od kiedy zdobyłem nagrodę na Nowych Horyzontach i zarobiłem trochę tu i ówdzie, postanowiliśmy przygotowywać ten projekt z własnych środków. Co jest, rzecz jasna, bardzo trudne. Więc robimy ten film metodą małych kroków. Historia będzie miała mozaikową strukturę, będą w niej występy kabaretowe głównego bohatera, będzie trochę psychodramy w czterech ścianach drewnianego przedwojennego domku, będzie trochę małego realizmu w scenerii dużego miasta, ale i sporo rozmów z historykami. Mam nadzieję, że metodą zszywania takich skrawków, uda nam się to sukcesywnie skręcić. Z jednej strony jest to deprymujące, z drugiej jednak cieszy, że kino w Polsce wciąż ma taką leninowską siłę medium, które dotrze do każdej chałupy...

I które wciąż może być niebezpieczne.
W niszy teatralnej już się tego nie dostrzega, także w literaturze publikować można, co się chce, natomiast kino wciąż jeszcze objęte jest programem polityki historycznej. Realizowanym bezlitośnie i z konsekwencją właściwą państwom autorytarnym. Filmów, które spełniają skrajnie prawicowy postulat polityki historycznej, powstaje rocznie od kilku do kilkunastu. W związku z tym jest problem z pozyskaniem publicznych środków na projekty nie mieszczące się w jej obrębie i w rezultacie nikt takich filmów nie robi.

Przemysław Wojcieszek /
z materiałów dystrybutora
Tymczasem „Made in Poland” został entuzjastycznie przyjęty na Berlinale.
Bardzo się z tego cieszę, bo dzięki Berlinowi wróciłem do obiegu. Wyszedłem z kina na ponad pięć lat i powróciłem tym filmem, dość niekorzystnie przyjętym przez branżę w Gdyni. To się trochę zmieniło po nagrodzie na Nowych Horyzontach. To właśnie tam „Made in Poland” spodobał się ludziom z Berlinale i zaprosili nasz film na swój festiwal. Pojechałem więc na ten jeden z trzech najważniejszych festiwali w Europie, na którym mówiono, że film jest ciekawy, świeży, że warto go zobaczyć. Odbiór był na tyle dobry, że wydaje mi się, iż jeśli zrobię coś ciekawego następnym razem, mam tam swoje miejsce i będę mógł wrócić. Ten festiwal jest moją polisą na życie. Gdyby nie on, branża filmowa w Polsce nie miałaby dla mnie sentymentów. Zostałbym wdeptany w ziemię razem ze swoim partyzanckim kinem.

Takim partyzantem jest także bohater „Made in Poland” z wytatuowanym „Fuck Offna czole.
Kino to nie konkurs piękności. Nie robię filmów, które mają się podobać – zawsze, kiedy starałem się podobać, przegrywałem na całej linii. Zależy mi natomiast, żeby powstało coś, co jest oryginalne, świeże i irytujące, ale irytujące w taki sposób, żeby było o czym myśleć po projekcji. Im dłużej oswajam się z „Made in Poland”, tym bardziej lubię bohatera tego filmu. Nie jest to polski „koks”, prymityw, prostak. Boguś jest uroczym, delikatnym elfem, który deklaruje coś, co zupełnie nie zgadza się z jego zewnętrznością. A ja, autor filmu, staję po jego stronie.

Film kręciliście w 2008 roku, dlaczego dopiero teraz trafia na ekrany kin?
Zrobiliśmy kopię na Festiwal w Gdyni w maju 2010 roku. Opóźnienie wiązało się z tym, że nasz pierwszy producent miał problemy z utrzymaniem firmy w pionie, a kiedy producent pada, to zwykle ma miejsce efekt domina każdy kolejny jego projekt jest obciążony coraz większym długiem. W ostatniej chwili udało się wyrwać ten projekt, ale walka urzędowa trwała parę miesięcy. Na szczęście nie straciliśmy tego czasu, przemontowaliśmy film, dołożyliśmy nowe rzeczy, powstał pomysł na mozaikową budowę opowieści. To jest technika, która cały czas gdzieś tam we mnie siedzi. Cały czas dochodzę do sposobu na to, jak robić filmy w środowisku skrajnie nieprzychylnym kinu artystycznemu. Paradoksalnie, ten przestój wymusił większą kreatywność. „Dziedzictwo” także skleimy z wielu różnych elementów.

„Made in Poland”, reż. Przemysław
Wojcieszek
. Polska 2011
Szwy „Made in Poland” stanowią animacje Krzysztofa Ostrowskiego z CKOD, który zasłynął ostatnio wycofanym przez MSZ komiksem o Chopinie…
Przyjąłem z wielkim ubolewaniem fakt, że komiks ten nie został w końcu spalony pod Kolumną Zygmunta. To byłaby bardzo logiczna konsekwencja sposobu, w jaki rządząca w Polsce prawicowa kołtuneria traktuje kulturę. A ze współpracy z Krzyśkiem jestem bardzo zadowolony. Do „Made in Poland” zrobił animacje przypominające punkowy fanzin: proste, oparte na zaskakującym pomyśle, szybkie, krzykliwe, intensywne. Prace nad nimi trwały zresztą bardzo długo, więc czas, który zszedł na walkę o przejęcie filmu, przeznaczyliśmy również na przygotowanie tych punkowych animacji. Osobiście nie cierpię animacji 3D – tej gównianej, obłej, bezdusznej technologii, która teraz rządzi w kinie itego prymitywnego przełożenia, że im coś jest bardziej wypasione komputerowo, tym lepsze. Uważam, i ten pogląd jest coraz popularniejszy na świecie, że rozwój technologiczny w kinie powinien iść raczej w stronę zmniejszania kosztów produkcji i upraszczania pracy przy filmie, a nie odwrotnie. Technologia High Definition jest już na tyle ogólnodostępna, że w zasadzie wszystkie koszty są dziś ludzkie. Jeśli chodzi o pewną filozofię realizacji, zbliża to kino do literatury, do teatru. To bardzo dobre czasy dla kina.

Punkowość widać też w cytatach z Dead Kennedys, Bad Brains czy The Stooges, które pojawiają się w „Made In Poland”. Ta muzyka wciąż jest dla Ciebie ważna?
Kontrkultura jest dla mnie ważna – cały czas czuję się partyzantem. Etos „zrób to sam” jest dla mnie ważny, bo żyję tak naprawdę tylko ze swoich projektów i z tego, co sam zrobię. Z kultury żyje się różnie, raz lepiej, raz gorzej, ale gdybym nie mógł się z niej utrzymać, to wróciłbym do jakichś prostych rzeczy jak praca w sklepie – nie widzę siebie w wyścigu szczurów. Dorastając, moje pokolenie dobrze znało punk rocka, choć była to muzyka starszej generacji. W tym czasie bardzo mocno interesowaliśmy się popkulturą czy może bardziej kontrkulturą, muzycznie siedzieliśmy w tym, co się działo także dekadę wcześniej. Myślę, że jest to ważne i dzisiaj, w czasach, kiedy postawy kontrkulturowe zanikają, a na zmasowaną propagandę neoliberalną właściwie nie ma odpowiedzi. Punk rock interesuje mnie teraz nie jako okazja, żeby pojechać na koncert i wytrzepać sobie trochę włosów z głowy, ale raczej jako podpowiedź, jak żyć.

Muzykę do „Made in Poland” stworzył Jakub Kapsa, który w Szubinie prowadzi z bratem studio ElectricEye. Lubisz takich outsiderów.
Bardzo cenię twórczość Kuby to, co nagrywa z Contemporary Noise Quintet, to, co robił wcześniej z Something Like Elvis. Staram się, na miarę swoich skromnych możliwości, pracować z ludźmi, których lubię i podoba mi się to, co robią. Do „Cokolwiek się stanie, kocham cię” muzykę napiszą prawdopodobnie Pustki, które grały też w spektaklu. Muzykę do „Dziedzictwa” będzie pisało Indigo Tree.Kibicuję im wszystkim i mam nadzieję, że wystarczy im determinacji i będą dalej robić to, co robią.

Nakręciłeś klip do piosenki „Hardlakes” Indigo Tree, Filip Zawada pojawia się też w Twoim „Doskonałym popołudniu”...
Filip bardzo mi imponuje swoim uporem, tym, że cały czas robi rzeczy, które nie mają wielkich szans, by przebić się komercyjnie w Polsce, ale są wartościowe i również muzycznie są mi bliskie. Wiesz, krajowa popkultura jest tak straszna, że tacy ludzie jak Filip, choć z innej branży, są moimi naturalnymi sojusznikami. Teledysk Indigo Tree powstał, kiedy robiliśmy casting do „Cokolwiek się zdarzy, kocham cię”. Znaleźliśmy dwie dziewczyny, które nam się spodobały i metodą bieganiny po nocnej Warszawie nakręciliśmy z nimi klip. Odpaliliśmy go Indigo Tree, bo bardzo zgrał się nam z tym kawałkiem. Do „Cokolwiek się stanie, kocham cię” przygotowujemy się od kilku miesięcy – projekt od prawie roku leży już w instytucie filmowym i jest nieustannie odrzucany. To wręcz niewiarygodne, jak głęboko zakorzeniona jest homofobia w tym społeczeństwie. I dotyczy to nie tylko bywalców Biedronki, ale także elit. Za 10 dni mam kolejną sesję, na której będę próbował przekonywać szanownych ekspertów, że jak powstanie w Polsce film o lesbijkach, to Częstochowa nie spłonie. Biję głową w mur, można powiedzieć robię to zawodowo.

To dziwne, skoro reprezentujący partię władzy poseł Węgrzyn na lesbijki chętnie by sobie popatrzył...
To jest taka mentalność wąsacza, że „pedały niekoniecznie, ale lesby chętnie”, bo akurat lesby zna z regularnie oglądanych pornosów. Taka jest mentalność ludzi decydujących dziś o kulturze w Polsce. Światopogląd endecki wymieszany z neoliberalną pogardą dla humanistów, mniejszości, biedoty. Do tego zwyczajowa dawka chamstwa i kompleksów seksualnych.

W poniedziałek było rozdanie Orłów. Śledziłeś werdykty?
Od lat próbuję zrozumieć, o co chodzi w tej imprezie i dalej nie wiem, jaki jest jej sens. Po festiwalu w Berlinie, który odświeżył mi w głowie, gdzie jest prawdziwe kino, nie byłem w stanie wykrzesać z siebie zainteresowania Orłami.Ich formuła, tak samo zresztą jak formuła festiwalu w Gdyni, jest na dłuższą metę głęboko krzywdząca dla krajowej kinematografii. Nagrody te same w sobie nie mają żadnego znaczenia, tworzą fałszywe hierarchie, kreują, jak się często okazuje, zupełnie nieważne filmy i anachronicznych filmowców. Potem te filmy i ci filmowcy są absolutnie pokrzywdzeni tym, że ich, wielokrotnie nagradzanych w Polsce filmów, nikt nie chce pokazywać na świecie.

Michał Chaciński, który został dyrektorem artystycznym Festiwalu w Gdyni, zapowiada duże zmiany w jego formule.
Bardzo kibicuję Michałowi, chociaż myślę, że nie do końca ma świadomość, w czym uczestniczy. Kształt tej imprezy nie jest tylko efektem zmowy złych jurorów albo tym, że w danym roku trafiły tam filmy takie, a nie inne. Ten festiwal w obecnym kształcie odpowiada w dużej mierze potrzebom środowiska, przez nie jest projektowany. Czerwony dywan, złote lwy, flesze i huczne bankiety – to wszystko służy petryfikacji zacofanej, załganej, całkowicie odciętej od świata kinematografii. Czy kogoś obchodziłby festiwal filmów niemieckich w Rostocku i przyznawane tam nagrody? Prawdziwym miejscem weryfikacji filmów są Berlinale, Wenecja, Cannes. Kogo na świecie obchodzi laureat Złotych Lwów? Ten festiwal powinien być profesjonalnie zorganizowanym branżowym przeglądem krajowego kina, bez nagród, ale z rekordową ilością selekcjonerów z zagranicznych imprez i agentów sprzedaży. Czytałem wywiad z Michałem, który był dość radykalny i mocny – zobaczymy, jak będzie ćwierkał, kiedy zadzwoni do niego kilku smutnych panów i każe wstawić do konkursu ten czy inny gniot. Najbardziej mnie martwi właśnie to, że zmiana generacyjna, która następuje w polskim kinie, jest tak naprawdę czysto biologiczna – nie idzie za tym zmiana jakości tego, jak działa branża filmowa. Następuje wymiana starych na młodych, ale struktury i złe zwyczaje działają tak samo.

Mimo tego znów zwracasz się w stronę filmu.
Kino się zmienia, rozwija, kino jest żywe i zaskakujące jak nigdy. Skupiam się teraz w całości na „Dziedzictwie”. Biegam z kamerą, co jakiś czas nagrywam dwie-trzy minuty i mam nadzieję, że do jesieni złoży się to w film. Mam nadzieję, że ten film, zrobiony wbrew wszystkim, zrobiony za grosze, wysadzi w powietrze ten system. Wróciłem dosyć bezboleśnie do kina, nie chciałbym tego zmarnować i pojawić się z kolejnym filmem za pięć lat, bo nie wiem, czy powitanie będzie równie serdeczne.


Ten artykuł jest dostępny w wersji angielskiej na Biweekly.pl.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.