Niech żyją antypody!

Adam Kruk

Jeżeli będziemy próbowali znaleźć wspólny mianownik dla filmów z Planete+ Doc Film Festival, okaże się, że większość z nich pokazywała, jak trudno jest dziś definiować kino (a może w ogóle świat?) w kategoriach narodowych

Jeszcze 3 minuty czytania

Cenię Planete+ Doc Film Festival przede wszystkim za misję edukacyjną. Polega ona na oswajaniu polskiej widowni z pełnometrażowym dokumentem, którego obecność na naszych (i nie tylko naszych) ekranach jest co najwyżej okazjonalna. Poświęcony przede wszystkim tej właśnie formie festiwal (tylko jeden blok dedykowany jest dokumentom średniometrażowym, które walczą o Nagrodę Magicznej Godziny), prezentuje jej atrakcyjność i zróżnicowanie. Ponadto, przybliżając – najczęściej z lewicującego punktu widzenia – problemy, pytania i wyzwania, przed którymi stoi współczesny świat, przyjmuje rolę nauczyciela tzw. edukacji globalnej, wychodzącej poza polonocentryzm, europocentryzm, i w ogóle jakikolwiek centryzm. Symbolem poszerzenia perspektywy, odżegnania się od narodowych egoizmów i partykularnych interesów, obrony praw człowieka czy „matki Ziemi”, ma być już sama nazwa imprezy. Jeżeli bowiem planeta ma kształt kuli (elipsy), jej centrum stanowi jądro, niedostępne tak dla mieszkańców Nowego Jorku, jak Manili czy Kinszasy, Warszawy czy Wrocławia. Wszyscy możemy poruszać się jedynie po powierzchni, badać zaledwie jej fragmenty i konstruować obraz całości ze świadomością ograniczeń pola widzenia. Planete+ Doc próbuje ten horyzont poszerzyć.
 

Laureaci

Nagroda Millennium – „5 rozbitych kamer” Emada Burnata i Guya Davidiego
Grand Prix Dolnego Śląska – „5 rozbitych kamer” Emada Burnata i Guya Davidiego
Canon Cinematography Award – „Pałac” Tomasza Wolskiego
Nagroda Magicznej Godziny – „Wszyscy święci” Briana M. Cassidy’ego i Melanie Shatzky Nagroda Publiczności – „Gnarr na prezydenta” Gaukura Ulfarssona
Nagroda Amnesty International – „Powrót na Plac Wolności” Petra Loma
Green Warsaw Award – „Prezydent nowej Atlantydy” Jona Shenka
Nagroda Doc Art – „Gerhard Richter” Corrine Belz, Roberta G. Bralvera i Davida Ferino Nagroda Sieci Kin Studyjnych i Lokalnych – „Zurbanizowani” Gary’ego Hustwita
Nagroda bloggerów 9/9 – „Ambasador” Madsa Brüggera
Nagroda miesięcznika „FOCUS” – James Marsh

W tym roku udało się to zrobić chociażby geograficznie. Po raz pierwszy w dziewięcioletniej historii festiwalu, projekcje odbywały się nie tylko w stołecznej Kinotece, ale także w Dolnośląskim Centrum Filmowym we Wrocławiu. Jak zwykle, organizowany był także weekend z Planete+ Doc w ponad dwudziestu polskich miastach. To ogromnie ważne dla wiarygodności imprezy, która, mając ambicje ukazywania świata jako przestrzeni bez środka i obrzeży, musi tym hasłom sprostać także organizacyjnie. Ciekawie korespondował z, zaklętą w nazwie ideą festiwalu film Victora Kossakovsky’ego „Niech żyją antypody!”, który portretuje miejsca leżące na przeciwległych biegunach globu. Wybrzeże Bajkału zestawiane jest z Chile, Hawaje z Botswaną, a Szanghaj z argentyńską wioską, film pokazuje nie tylko równoważność życia w każdym zakątku kuli ziemskiej, ale i kruchość człowieka wobec złożonej głównie z oceanów planety, na której nawet lądy nie zawsze podlegają ludzkiej dominacji. Są raczej miejscem mniej lub bardziej pokojowej koegzystencji rozmaitych żywiołów, z których ten ludzki ukazany jest jako stosunkowo nieznaczny. Aby się o tym przekonać, potrzeba spojrzenia z oddali. Albo z bardzo bliska.

Prócz Kossakovsky’ego w konkursie głównym o nagrodę Millenium i Grand Prix Dolnego Śląska walczyło jeszcze 15 filmów. Jury warszawskie i wrocławskie, niezależnie od siebie, doceniły ten sam film – „5 rozbitych kamer” Emada Burnata i Guya Davidiego. Opowieść o wiosce Bil’in na Zachodnim Wybrzeżu, gdzie lokowani są osadnicy izraelscy – oraz o oddzielającym ich od aborygenów tyleż absurdalnym, co przerażającym murze – faktycznie budzi największy podziw. Po pierwsze, ze względu na konstrukcję, która wykorzystuje renesansową poetykę pięciu aktów, odliczanych przez tytułowe, niszczone przez izraelskich żołnierzy, kamery, za pomocą których Emad Burnat próbuje rejestrować życie wioski i pokojowe demonstracje przeciwko okupacji. Po drugie –  ze względu na wkład pracy – film powstawał przez 7 lat, od 2005 roku, stając się kroniką życia małej palestyńskiej społeczności. Po trzecie, pomimo trzęsącej się kamery i mało wyrafinowanych plastycznie zdjęć, dokument ten z niesamowitą siłą angażuje emocjonalnie widza. W końcu, choć kręcono go z perspektywy jednej strony w konflikcie (palestyńskiej), jest wyważony, nie używa nachalnych skojarzeń, które może siłą rzeczy budzić otoczony kolczatką mur. Pokazuje także zaangażowanie cywilnych Żydów po stronie bezbronnej rolniczej społeczności.

„5 rozbitych kamer”, reż. Emad Burnat, Guy Davidi, Palestyna/Francja/Izrael/Holandia, 2011 

Jedyną bronią okazuje się kamera. Także dzięki nagrodzie na Planete+ Doc „5 rozbitych kamer” staje się rodzajem tuby, dzięki której zaangażować można społeczność międzynarodową, albo przynajmniej przedstawić jej swoje racje. Czy jest to więc dokument interwencyjny? Czy naiwnie jest wierzyć, że sztuka, także ta filmowa, może mieć wpływ na rzeczywistość? Twórcy mają taką nadzieję. Na szczęście film będzie niedługo pokazywany na festiwalu w Jerozolimie, potem w izraelskiej telewizji, trwają też starania by pokazać go Amerykańskiej Akademii Filmowej. Nie bije z niego ani zacietrzewienie, ani gniew, ale właśnie nadzieja, że dyskusja na bezpiecznej płaszczyźnie kinowego ekranu może okazać się skuteczniejsza niż konfrontacje uliczne.

Film „5 rozbitych kamer” wybijał się dzięki ciężarowi tematu, poświęceniu twórców, prostemu  pomysłowi postawienia w centrum wydarzeń i w centrum filmu kamery. Kontrastował szczególnie z dokumentami z krajów anglosaskich – przewidywalnymi, prawie telewizyjnymi opowieściami w stylu „Projektu Nim” Jamesa Marsha czy filmu „Bert Stern. Prawdziwy madman” Shannah Laumeister. Nie wychodziły one poza konwencjonalne środki wyrazu, nie eksperymentowały, bazując wyłącznie na interesujących samych w sobie postaciach czy historiach. Szkoda, że na przykład w „Bercie Sternie” to, co najciekawsze, czyli relacja między bohaterem a reżyserką – przyjaciółką i kochanką autora słynnej „ostatniej sesji” Marilyn Monroe – została tylko muśnięta.

Portret zewnętrznego bohatera udało się za to stworzyć Alionie Van Der Horst w przepięknie sfilmowanych, poetyckich „Wodnych dzieciach”, w których reżyserka przygląda się działaniom japońskiej artystki Tomoko Mukuiyamy, rozmawia z Japonkami o ich kobiecości, macierzyństwie oraz symbolicznych emanacjach. Wszystko po to, aby w końcu odsłonić siebie samą i opowiedzieć bardzo intymną historię. Holenderska reżyserka musiała pojechać aż do Kraju Kwitnącej Wiśni, żeby znaleźć język, którym byłaby w stanie opowiedzieć o sobie, o świecie i, przede wszystkim, o utracie. Duński „Mistrz tańca powraca” Christiana Holten Bonke’a i Andreasa Koefoeda (wyróżnienie w konkursie głównym) opowiadał z melodramatycznym rozmachem o parze rosyjskich tancerzy. Natomiast obecny na festiwalu austriacki reżyser Michael Glawogger, który w konkursie pokazywał głośny film „Chwała dziwkom”, już wcześniejszymi filmami, takimi jak „Megamiasta” czy „Śmierć człowieka pracy”, zdążył przyzwyczaić widzów do tego, że na świat patrzy w skali globu. Tu przyglądał się fenomenowi prostytucji w kulturze islamskiej, buddyjskiej, katolickiej. Występujący na festiwalu w roli gwiazdy Glawogger po jednym z pokazów mówił, że celowo zrezygnował z obrazowania prostytucji w Europie, bo w dużej mierze przeniosła się do internetu, a także dlatego, że – jeśli potraktować serio procesy globalizacyjne – nie ma powodu, by opowiadać o Włoszech, a nie na przykład o Tajlandii.

Jeżeli będziemy próbowali znaleźć wspólny mianownik dla filmów konkursowych, okaże się, że większość z nich pokazywała, jak trudno jest dziś definiować kino (a może w ogóle świat?) w kategoriach narodowych. Ćwierć wieku temu, przyjmując nieuchronność przebiegających przez wszystkie sfery kultury i ludzkiego życia procesów globalizacyjnych, Roland Robertson zauważył jednocześnie ich ograniczenia (Glawogger na przykład podróżuje, filmowane przez niego prostytutki – nie) i termin globalizacja proponował zastąpić perspektywą glokalną. Nie istnieje bowiem omnitożsamość, tożsamość trzeba zawsze wybierać. Globalizacja wywołuje przeciwieństwo w postaci lokalizacji. Ulrich Grossenbacher, opowiadając w „Niech żyje bałagan” o chorobliwych bałaganiarzach, którym nałóg niszczy życie uczuciowe i społeczne, opisuje także Szwajcarię, jej przywiązanie do czystości i porządku, terror homogenicznej wspólnoty. Nic dziwnego, że nie czuje się tam życia, przysłania je pasja gromadzenia, porządkowania, liczenia zysków i strat; nieustanna inwentaryzacja, dokonywana tak przez bałaganiarzy, jak czyściochów. Na tym, co lokalne i, wydawałoby się, oczywiste, skupił się także Tomasz Wolski (jedyny Polak w konkursie głównym), w „Pałacu” opisując nasz kraj jako konglomerat przeszłości i teraźniejszości, labirynt stylów życia. Ale nawet perspektywa narodowa uwzględniać musi rozmaite wpływy i przenikania – Wolski zwraca uwagę na sąsiedztwo rosyjskie, jego wieczne, nie tylko historyczne, promieniowanie. Każda lokalność nasiąknięta jest czymś spoza, co internalizuje się i trawi, czy się tego chce czy nie.

„Stacja Jaurès”, reż. Vincent Dieutre,
Francja, 2012
Najciekawiej mechanizm ten ukazał Vincent Dieutre w niezwykle wyrafinowanej i mądrej „Stacji Jaurès”. Dziwne, że jurorzy nie zauważyli tego filmu autora „Hotelu Beirut”, bo był prawdziwą perłą (tak, „5 rozbitych kamer” nie było jedynym możliwym wyborem). Prosty zapis rozmowy reżysera z córką François Truffaut, Evą, o skończonym związku szybko odsłania kolejne warstwy. Wspominając kochanka przy rzępolonych na pianinie dźwiękach Reynaldo Hahna, snując rozważania o naturze miłości i utraty, magnetyzmie i (nie)możliwości porozumienia między ludźmi, para bohaterów ogląda zapis z kamery, którą Dieutre z okna mieszkania kochanka rejestrował życie dzielnicy. W środku kochankowie, jak to kochankowie, jedli śniadania, brali prysznice, kochali się; na zewnątrz, pod mostem, powstał obóz uchodźców z Afganistanu. Poszukiwanie dopełnienia w drugiej osobie skonfrontowane jest z walką o przeżycie, poniżenie w miłości – z upokorzeniem społecznym, a starania o zachowanie autonomii w związku z próbami życia w „wolnym świecie”. Nostalgia miesza się z akceptacją utraty, prywatne z politycznym, a to, co lokalne (a czasem bardzo intymne), przeplata się z globalnymi procesami, których erupcje śledzić można tuż za oknem.

Zarówno „Stacja Jaurès”, jak „5 rozbitych kamer”, pokazują, że niekonieczne jest, jak w przypadku Glawoggera, przemierzanie tysiąca kilometrów, by zetknąć się z Innym, by rozpoznać świat. Nie trzeba też, jak Kossakovsky, dokonywać pomiarów planety i szukać jej antypodów. Te znajdują się niekiedy w zasięgu wzroku. Pod mostem. Za wznoszonym właśnie lub burzonym murem.  Za oknem.