Brzydka twarz Alana Cumminga

Brzydka twarz Alana Cumminga

Adam Kruk

Używając kostiumów w odcieniach sepii, „Lada dzień” zabiera głos w bardzo współczesnej dyskusji o przyznaniu parom homoseksualnym prawa do adopcji dzieci

Jeszcze 1 minuta czytania

Kalifornia, koniec lat 70. Wyszczekany piosenkarz Rudy Donatello zarabia, występując w gejowskim klubie jako drag queen. W kostiumie przypomina nieco Rossy De Palmę. Bez niego ukazuje nam się źle ostrzyżony, przegięty mężczyzna w średnim wieku. Sceniczne przebieranki nie są w stanie zapewnić mu godnego życia. Bieduje, wynajmuje podłe mieszkanko, a i tak zalega z czynszem. Jak to artyści. Nie mógł wybrać bardziej stabilnej fuchy – wojskowego, prawnika, księdza? Im może żyje się łatwiej, a przynajmniej pewniej.

Los jednak chyba właśnie się do Rudy'ego uśmiechnął. A właściwie nie los, tylko przystojny prawnik Paul – rozwodnik z równie złą fryzurą, który dzięki nowej znajomości „wychodzi z szafy”. W latach 70. to decyzja niełatwa – można stracić pracę, a nawet zdrowie, co widzimy w scenie, kiedy kochankowie zaatakowani zostają przez... policjanta. Miłość od pierwszego wejrzenia czy – jak kto woli – od pierwszego zbliżenia, szybko przeradza się w poważny związek. Obaj panowie nie są już młodzi, czas najwyższy na coś stabilniejszego niż przygodny seks na parkingu. Tak powinno być łatwiej; artysta zapewni prawnikowi dawkę wrażeń, a prawnik artyście – może nareszcie namiastkę gruntu pod nogami.

Bieg spraw przyspieszony zostaje przez coś jeszcze. W życiu Rudy'ego – a w konsekwencji w jego związku – pojawia się dziecko. To cierpiący na zespół Downa czternastoletni Marco, z którym bohater mieszka drzwi w drzwi. Kiedy uzależniona od narkotyków matka chłopca odlatuje za mocno i idzie do więzienia, chłopiec trafia pod dach sąsiada. Według opieki społecznej i litery prawa jego miejsce jest jednak w sierocińcu. W tym momencie film skręca w stronę dramatu sądowego. Państwo, będące stróżem ówczesnej obyczajowości, ma wątpliwości, czy dwóch panów będzie potrafiło należycie zaopiekować się upośledzonym dzieckiem. Kalejdoskop niechęci odsłania świat sprzed ustanowienia praw antydyskryminacyjnych, ale i sprzed nastania (i u nas nie przez wszystkich lubianej) poprawności politycznej, będącej rodzajem językowego savoir-vivre'u. Nawet „homoseksualny” to jeszcze nie zwykły przymiotnik, ale – także w ustach przedstawicieli systemu sprawiedliwości – inwektywa. Z amerykańskiej perspektywy wydawać się to może złym wspomnieniem dalekiej przeszłości. Nam w świecie tym dziwnie odbija się dzisiejsza Polska, targana debatami, w których wciąż pojawia się język nienawiści.

„Lada dzień” jako dramat rodzinny każe zastanowić się nad samą definicją podstawowej komórki społecznej i w tym sensie jest filmem politycznym. Używając kostiumów retro w odcieniach sepii – bez fetyszyzowania ich, jak robił to choćby Tomas Alfredson w „Szpiegu” – zabiera głos w bardzo współczesnej dyskusji o przyznaniu parom homoseksualnym prawa do adopcji dzieci. Ośmiesza argument, że dziecko potrzebuje ojca i matki, pokazując, że takie ujęcie sprawy nijak ma się do rzeczywistości. Właściwe pytanie brzmi: czy opuszczone przez wszystkich dziecko lepiej czuje się z dwoma kochającymi je (i siebie) osobami, czy w przytułku, gdzie nie kocha go nikt? Zgrzebne dekoracje z lat 70. zdają się przedrzeźniać świat, kierujący się bardziej uprzedzeniem niż zrozumieniem, który może zrymować się z konserwatywnymi postawami dzisiejszych tradycjonalistów i samozwańczych obrońców moralności. Film jest ukłonem w stronę społeczności LGBT (sam Rufus Wainwright napisał do filmu piosenkę „Metaphorical Blanket”), krytykuje przestarzałe prawa, a promuje odpowiedzialność i odwagę. Bohaterowie gotowi są zaopiekować się chorym dzieckiem kosztem własnych karier zawodowych, pozycji w społeczności, stanu portfela.

„Lada dzień”, reż. Travis Fine.
USA 2012, w kinach od 6 września 2013 
Momentami brzmi to aż nazbyt wzniośle, a amatorskie „kroniki”, rejestrujące szczęśliwe życie nietypowej rodziny są do bólu sentymentalne – podobnie nieznośne byłyby w wersji hetero. Jest jednak coś, co ratuje film przed czułostkowością. To talent występującego w roli Rudy'ego Alana Cumminga. Ten niezwykły aktor, który dał się zapamiętać z ról drugoplanowych w „Tytusie Andronikusie”, „Oczach szeroko zamkniętych” czy „X-Menach 2”, wciąż nie został należycie zagospodarowany przez X muzę ani w rodzimej Wielkiej Brytanii, ani w Hollywood. Szkot, a od 2008 roku także Amerykanin, największy jak do tej pory artystyczny sukces osiągnął występując na scenie, w broadwayowskim „Kabarecie” Sama Mendesa.

W „Lada dzień” dostał wreszcie – choć wciąż mowa o filmie offowym – szansę pokazania na dużym ekranie całego spektrum swoich możliwości. Nie tylko zresztą aktorskich, ale i wokalnych. Wykonuje tu piosenki Tony'ego Greena, Gregory'ego Milesa i Boba Dylana, komentujące wydarzenia oraz ilustrujące przemianę głównego bohatera. Właśnie podczas jego scenicznych występów obraz ożywa, nabiera blasku i staje się jasne, dlaczego pierś Cumminga zdobi w filmie koszulka z napisem Great Performer. Może mieć złą fryzurę, ale to dzięki niemu „Lada dzień” oddala się nieco od ckliwego dramatu „z życia wziętego” (opowieść oparto na faktach) w stronę filmu jednego – wielkiego – aktora.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.