Wszystkie stany dozwolone
„Redland”, reż. Asiel Norton. USA 2009

Wszystkie stany dozwolone

Adam Kruk

American Film Festival otworzył przed widzami bezkres przedstawień kraju demokratycznego, zdecentralizowanego i nieco schizofrenicznego

Jeszcze 3 minuty czytania

„Charakterystyczną cechą sytuacji, w jakiej znalazła się obecnie kinematografia amerykańska, jest rozszerzenie się pola jej działań i ogromny wzrost ilościowy realizatorów filmowych. Przyczyn tego stanu rzeczy szukać należy w postępie technicznym: w uproszczeniu operacji związanych z dokonywaniem zdjęć filmowych i z nagrywaniem dźwięku. Dawniej czynności te otaczała aureola tajemnicy zawodowej, zazdrośnie strzeżonej przez fachowców – magów wiedzy tajemnej. Dziś – wiadomo, że każdy może być operatorem filmowym i inżynierem dźwięku”. Tak pisał Jerzy Toeplitz w „Nowym filmie amerykańskim” w 1973 roku, dużo przed erą kamery cyfrowej ukrytej w komórce. Szesnaście lat po raporcie Toeplitza Robert Redford otworzył festiwal Sundance, na którym nielicencjonowani beneficjenci postępującego rozwoju technologicznego zostali dowartościowani. W październiku 2010 roku we Wrocławiu pozahollywoodzką (w przewadze) kinematografię amerykańską zaprezentowali Roman Gutek (Stowarzyszenie Nowe Horyzonty, Gutek Film) i Urszula Śniegowska (dyrektor programowa imprezy) w formule nazwanej American Film Festival.

Definicja kina amerykańskiego jest otwarta. Na pewno nie liczy się jedynie metryka twórców. W zestawie filmów festiwalowych znalazł się bowiem chociażby „Morderca we mnie” Michaela Winterbottoma, Brytyjczyka z krwi i kości, wyrosłego z tradycji New Labour Party Cinema, flirtującego jednak już wcześniej z Hollywoodem („The Claim”, „Cena odwagi”). Tym niemniej jednak scenerię filmu, błyskotliwie posługującego się przynależnymi Ameryce archetypami i schematami zachowań, tworzy Dziki Zachód w latach pięćdziesiątych.

„Amerykańscy mistycy”, reż. Alex Mar. USA 2010

Miejsce akcji było kluczem do pokazania filmów innych nie-Amerykanów. W pasmach retrospektywnych pojawili się chociażby patrzący z zewnątrz na Nowy Świat Forman, Polański, Antonioni. Z drugiej strony nagrodę za najlepszy dokument festiwalu zdobył film „Dwóch Escobarów”, nakręcony przez amerykańskich braci Zimbalist, poświęcony w całości powiązaniom między piłką nożną a narkobiznesem Kolumbii. Akcja ma tyle wspólnego z Ameryką, że była ona największym rynkiem zbytu dla kolumbijskiej kokainy, a polityka USA wpływała na sytuację tej branży.

Zamykający festiwal „Scott Pilgrim kontra świat” powstał z kolei na podstawie kanadyjskiego komiksu i w całości dzieje się w Toronto. Zrealizowany został ponadto przez wziętego angielskiego reżysera Edgara Wrighta. Nie ma jednak złudzeń co do jego amerykańskości. Część obsady i pieniędzy pochodziła bowiem ze Stanów, a rzeczony komiks był tam prawdziwym popkulturowym fenomenem. Może zatem w tym rzecz: film, by być amerykański, musi interesować samych Amerykanów, opisywać ich, być im bliski. A o to – zważywszy na fakt, jak zróżnicowane jest to społeczeństwo – nie jest trudno.

„Open”, reż. Jake Yuzna. USA 2010Organizatorzy zgromadzili filmy zarówno amatorskie, jak i wysokobudżetowe produkcje. Reprezentację swoją dostała Północ i Południe, próżniacy i żebracy, biali, czarni, homo, hetero. Brzmi jak utopia? Ameryka ma po prostu wiele twarzy. Jedna może się podobać, druga budzić odrazę, ale w kraju zbudowanym przez przybyszów różnej proweniencji nie może być mowy o homogenizacji. Konflikt i różnorodność wpisane są w demokrację, a rozwiązaniem bywa strzelba, proces lub ucieczka. Wbrew pogardzie, którą jedne grupy darzą inne, wszyscy mają prawo do artystycznej ekspresji. Przynajmniej w tym drugim obiegu kina, który buntuje się przeciw hollywoodzkiemu przewodnictwu nie po to, by wysadzić wzgórza Los Angeles w powietrze, ale by wspiąć się na nie i zmienić kierunek, w którym podąża kino. Podobne procesy wielokrotnie znaczyły bieg historii kina, warto więc obserwować jego obrzeża. W tym sensie American Film Festival okazał się doskonałym punktem widokowym.

Agata Bielik-Robson pisała, że prawdziwie demokratyczną kulturę amerykańską wyróżnia „obfitość cudownych, samotnych dziwaków, wyrastających z prowincjonalnej gleby, z dala od centrów kultury, nieświadomych nawet ich istnienia. To imponujący klan: od Emily Dickinson, przez Emersona, Thoreau, Lovecrafta, aż do takich mistrzów zdecentralizowanego polegania na sobie jak David Lynch. Ich zamknięte światy charakteryzują się niewiarygodną świeżością i ekscentrycznością, o której nie można nawet pomarzyć w przeludnionej, zurbanizowanej i związanej konwenansami Europie”. American Film Festival pokazał spektrum właśnie takich rozmaitej maści self-made-manów. Wiele było filmów queerowych („Open” Jake’a Yuzny), portrety swoje otrzymały rzesze introwertyków i neurotyków („Greenberg” Noaha Baumbacha), oko kamery nie ominęło nawet jednostek uwięzionych w ortodoksyjnych wspólnotach religijnych („Amerykańscy mistycy” Alexa Mara).

„Spork”, reż. J.B.Ghuman Jr. USA 2010

Filmy prezentowane na festiwalu tworzą kalejdoskop wielu Ameryk, z których wyłania się obraz kraju bez centrum, a zatem i bez peryferii. Taką samą wagę mają problemy żyjącej w Missouri 17-letniej Ree z „Do szpiku kości” Debry Granik (zwycięzca konkursu fabularnego na AFF), jak nastolatków z Kalifornii („Spork” J.B. Ghumana Jr.), choć wydawałoby się, że żyją w światach niemających ze sobą nic wspólnego. Śmierć rzuca wyzwanie sennemu miasteczku w Kentucky w „Gołębiach pocztowych” Marthy Stephens, i żyjącym w Missisipi braciom z „Dwóch bram snu” Alistaira Banksa Griffina. Problemy w swojej partykularności są uniwersalne, bo ludzie, bez względu na to, czy bohaterowie muszą borykać się z przestępczym kowbojskim światkiem, czy są gnębieni przez szkolnych pupilów, działają podobnie. Nawet gdy pozostają od siebie w gigantycznych odległościach geograficznych (niekiedy wręcz cywilizacyjnych), ich emocje posługują się podobnym mechanizmem. Ta niewidzialna wspólnota ma silny fundament.

Tym, co łączy wszystkie mniej lub bardziej wyjątkowe postaci rozsiane między dwoma oceanami ludzkiego planktonu, okazuje się kultura popularna. Co ciekawe, jej potęga bije także z amerykańskiego kina niezależnego, które nie określa się wcale poprzez opozycję do niej. Jest ona na tyle pojemna, że każdy znaleźć może w niej coś dla siebie. Dla hermafrodytycznej nastolatki ze „Spork” schronieniem stanie się kraina Oz (będzie musiała uzgodnić jej kształt z kolegą, który widzi ją w wersji Victora Fleminga, ona zaś celebruje ekranizację Sidneya Lumeta). W „Bez tytułu” Jonathana Parkera systemem wspólnych kodów dla bohaterów będzie świat sztuki współczesnej. Zjawisko kultowości i subkultury fanowskie są niczym innym jak punktem odniesienia dla wielbicieli tej samej ikony w gąszczu obcych, często nieprzyjaznych obrazów. I jak wynika z „Nastoletniego paparazzo” Adriana Greniera – same ikony są w tym systemie najmniej ważne. W świecie, w którym ludzie nie znają swoich sąsiadów, by uzgodnić system wartości i poziom wzajemnej akceptacji, muszą rozmawiać o tym, co wspólne, a więc właśnie o popkulturze. Jak zauważa Bielik-Robson, „kultura masowa wyłoniła się wraz z pierwszą modernizacją i jako pierwsza wyraziła symbolicznie u jej podstaw doświadczenie wykorzenienia. Jej nośnikiem jest człowiek, który utracił poczucie pewnej przynależności do lokalnego świata. Dla nowego ludu Ameryki wykorzenienie oznacza po prostu wyzwolenie; umasowienie zaś oznacza otwarcie na wymiar uniwersalny. W tle mass culture amerykańskiej rozciąga się wielka pustka, otwarta przestrzeń stepów, w jaką odważnie wkraczają pionierzy”.

„Redland”, reż. Asiel Norton. USA 2009

Na festiwalu pokazano też filmy, które wspominają genezę amerykańskiej wspólnoty. Akcja „Redland” Asiela Nortona toczy się u zarania USA. Zamieszkała w dziczu rodzina, w której władza ojca jest absolutna, walczy o przetrwanie w odium brutalnego porządku darwinowskich reguł. Obserwujemy świat, w którym nowy porządek trzeba dopiero ustalić. W przypomnianych na festiwalu klasykach – takich jak „Narodziny narodu” Davida Warka Griffitha i „Przeminęło z wiatrem” Victora Fleminga – przypomniano zwyciężoną kulturę Południa, która musiała ustąpić miejsca demokratycznemu porządkowi, na którym zbudowano nowoczesne państwo. Paradoksalnie, to właśnie wojna (secesyjna) odsunęła tradycyjne prawo pięści, stosowane przez pionierów i kowbojów, na rzecz (przynajmniej deklarowanego) społeczeństwa równych szans z prawem do wykuwania własnego losu, wbrew determinizmom rodzinnym, rasowym, biologicznym. Napięcie między indywidualnością a wspólnotowością czuć w lwiej części zaprezentowanych filmów. Twórcy filmowi jak jeden mąż stają po stronie jednostki.

Dlatego też American Film Festival pozostawia widza w nastroju optymistycznym. Nawet krytyczne obrazy USA świadczą o pluralizmie i wolności do kwestionowania, a różnorodność propozycji świadczy o bogactwie urodzaju. Filmowe Stany otwarte są na przybyszy z zewnątrz, wszystkie kultury są w nich równouprawnione, a popkultura jest niewykluczająca. Wolni są także artyści, nieskrępowani gatunkami, tabu, dekorum. Vincent D’Onofrio w „Nie wchodzić do lasu” połączył z sukcesem horror z musicalem, a Bill Morrison w „Iskrze Bożej” opowiedział na nowo „Frankensteina” Mary Shelley za pomocą found footage. Gatunki są pojemne, a ich konfiguracje właściwie nieskończone. Bez namaszczenia obchodzić się można z taśmą filmową, po której wolno rysować i malować („Spork”, „Scott Pilgrim”) czy poddawać ją procesom chemicznym („Redland”, „Iskra Boża”). Można się bawić technikami, gatunkami, opowiadać stare historie na nowo, nowe na staro, rekonfigurować, transpozycjonować… Innymi słowy – można wszystko, a więc nie trzeba się buntować. Po pięciu dniach festiwalu wyłonił się obraz kraju, w którym nie będzie żadnej rewolucji.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.