Eufemizmy, peryfrazy, wulgaryzmy
grigoriprime / Flickr Attribution-NonCommercial-ShareAlike 2.0 Generic

Eufemizmy, peryfrazy, wulgaryzmy

Rozmowa z Bogusławem Skowronkiem

Od 25 lat żyjemy w państwie liberalnym, ale seksualność wciąż jest obszarem tabu i język polski to odzwierciedla. To nie my, użytkownicy seksu, definiujemy seksualność, ciągle to język ma nad nami władzę

Jeszcze 3 minuty czytania

ADAM KRUK: Pisał pan o gorszeniu w literaturze, języku, mediach, edukacji. Czy Polaków łatwo jest zgorszyć? Czy jesteśmy narodem pruderyjnym?
BOGUSŁAW SKOWRONEK:
Jeśli spojrzeć z perspektywy lingwistyczno-kulturowej, trzeba postawić mocną tezę: byliśmy narodem pruderyjnym, jesteśmy narodem pruderyjnym i chyba takim pozostaniemy. Z dwóch podstawowych przyczyn: ze względu na nasze judeochrześcijańskie korzenie oraz racjonalizm jako pewien paradygmat myślenia. Niezależnie od tego, czy jesteśmy katolikami i chodzimy do kościoła, ten religijny model interpretowania rzeczywistości bardzo mocno utrwalony jest w języku. Drugi model, który Michel Foucault ładnie nazwał biowładzą, dąży do racjonalizacji seksualności, wpisania jej w proces medyczny jako czegoś właściwego (dobrego, zdrowego) lub niewłaściwego (złego, chorego). To właśnie te dwa dyskursy rządzą naszą seksualnością i decydują o tym, że w języku polskim zdeponowane są takie a nie inne — nazwę to metaforycznie — okulary, przez które spoglądamy na rzeczywistość.  

Bogusław Skowronek

Profesor w Katedrze Lingwistyki Kulturowej i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie. Członek Komisji Kultury Języka Komitetu Językoznawstwa PAN oraz Komisji Edukacji Szkolnej i Akademickiej Komitetu Nauk o Literaturze PAN. Autor licznych publikacji z dziedziny lingwistyki, językoznawstwa kognitywnego, filmoznawstwa i teorii mediów.

Niezależnie od przemian związanych z konsumpcjonizmem czy postmodernizmem, to właśnie te dwa modele tkwią u podstaw naszego myślenia, powodując, że nagość i seksualność gorszą. Ostatnie wydarzenia związane z odwołaniem spektaklu Rodrigo Garcii na festiwalu Malta wyraźnie pokazują, że połączenie pojawiającej się tam nagości ze sferą sacrum jest dla nas tak niedopuszczalne myślowo, że pojawiła się groźba zamieszek. Wciąż jest to obszar bardzo mocno tabuizowany — a tabu, jak wiadomo, obejmuje obszary, o których się nie mówi, nie powinno się mówić, albo mówi się cicho i półgębkiem.

Zawsze tak było? Jacek Lewinson w „Słowniku seksualizmów polskich” pokazał bogactwo staropolszczyzny, dysponującej kilkudziesięcioma wyrazami na każdy anatomiczny szczegół.
Ależ oczywiście, że te słowa istnieją — nawet we współczesnej polszczyźnie mamy ich dziesiątki! Mieszczą się jednak albo w sferze wulgaryzmów, albo określeń eufemistycznych, czyli na przykład poetyckich. Bardzo niewiele natomiast jest ich wśród określeń podstawowych. Zacznijmy od staropolszczyzny. W dyskursie oficjalnym tych wyrażeń praktycznie nie było, a jeśli były, to występowały w bardzo ograniczonym zakresie. Sprośnych fraszek Kochanowskiego nie znało przecież społeczeństwo, które było w przewadze niepiśmienne — czytał je wyłącznie dwór, podśmiechując się po kątach. Druga kategoria to teksty plebejskie czy ludowe, w których jest bardzo mało pruderii — przyśpiewki ludowe, folklor polski jest mocno nacechowany erotycznie, ale najczęściej w sposób eufemistyczny. Kiedy szło się „napoić konika” czy „wypuścić konika na zieloną łączkę”, albo używano sformułowań, takich jak „legać z kimś”, „polegiwać”, „pokładać się”, wiadomo było, że jest to peryfraza odbycia stosunku seksualnego, ale nikt nie mówił wprost o odbyciu stosunku czy penetracji jako takiej.

Wyróżnić można dwie sfery: tę oficjalną, bardzo wąsko reprezentowaną, w której w przewadze używa się języka medycznego i – o wiele bogatszą – sferę socjolektalną, czyli, np. język młodzieży, przestępców, rozmaitych grup społecznych. Staje się ona też często pożywką języka literackiego – wystarczy przywołać chociażby „Lubiewo” Michała Witkowskiego. Nie jest to jednak język głównego nurtu, w którym istnieje tylko kilka wyrażeń podstawowych, takich jak stosunek seksualny, penetracja, penis, członek, wagina, łono oraz cały szereg wyrażeń wulgarnych lub kakofemicznych. Albo operuje się metaforami, takimi jak „pójść do łóżka”, którą ktoś nieznający skryptów kulturowych zrozumie jako „położyć się spać”. W sensie językowym są to chwyty, mające okiełznać sferę, którą postrzegamy jako brudną i grzeszną. Mówimy neutralnie „kochać się”, ale to też zakłada miłość, ale można przecież „kochać się” bez miłości – dla przyjemności. Ale wtedy jest to już nieczyste, grzeszne.

Język nie jest wyłącznie system komunikacji, ale i depozytariuszem kultury, jej zwierciadłem, interpretacją świata. Zakodowany jest w nim sposób, w jaki dana kultura konceptualizuje rzeczywistość. A rzeczywistość seksualna jest dla nas albo prywatna, albo wulgarna, albo medyczna. Oficjalna w bardzo niewielkiej tylko części, a i wtedy konceptualizowana w połączeniu z prokreacją bądź grzechem. I zawsze heteronormatywnie.

prof. Bogusław SkowronekDlaczego?
Bo seks gejów i lesbijek, jako niezwiązany z prokreacją, dowodziłby, że może on służyć – o zgrozo! – przyjemności. Seks w dyskursie oficjalnym uprawia się po to, żeby mieć potomstwo – seksualność musi być słuszna, pozytywna, czyli prokreacyjna i heteronormatywna. Dlatego także onanizm jest na cenzurowanym. Szkoda, że nie mogę pokazać tu min szanownych kolegów akademików, kiedy dowiedzieli się, że zgłosiłem na konferencję naukową referat o językowych konceptualizacjach onanizmu. A jest to przecież bardzo ważny temat, bo odzwierciedla nasz stosunek do seksu w ogóle. Mamy, w odniesieniu do tego zachowania erotycznego na przykład wszystkie te „bicia” „trzepania”, odsłaniające element przemocy, dominacji. Mówimy „samogwałt”, a nie „samopieszczota” – od razu tu widać różnicę w nacechowaniu aksjologicznym. Z drugiej strony istnieją wyrażenia peryfrastyczne, takie jak „wysmarkać krecika” albo „klepać Niemca po kasku”, a nawet „tapirować Ibisza”. Tyle że, jak łatwo zauważyć, są one niezwykle zmetaforyzowane i mają charakter humorystyczny, a humor jest doskonałą formą dystansującą. Tak też dzieje się, kiedy mówimy o narządach kobiecych jako „kwiatuszku” albo nazywamy łechtaczkę „perełką”.

Czy podobnie jest z leksyką opisującą anatomię dzieci? Te wszystkie siusiaki, psipsinki, balbinki…
Język odzwierciedla również to, w jaki sposób edukujemy erotycznie. To także są chwyty służące temu, by jakoś oswoić rzeczywistość. Tu jednak pojawia się jeszcze inny problem. Czułość czy też erotyzm dziecięcy jest zawsze naznaczony piętnem przestępstwa, pedofilii. Dlatego powiedzenie dziecku, że cielesność jest dobra, naturalna, że tak wygląda mama, a tak tata, w prawicowych mediach traktowane jest jako tzw. seksualizacja, czyli przyuczanie dzieci do seksu. Rodzina nago z dziećmi? W Norwegii podczas wizyty w saunie jest to normą, u nas byłoby niezwykle podejrzane. Nudystów traktuje się jak jakichś dziwolągów, grupę odszczepieńców. Uważam jednak, że gorzej jest, kiedy dzieci wyrastają w przestrzeni tabuizowanej, gdzie oficjalnie nic nie wiedzą o seksie, a wiedzę na ten temat czerpią z podwórka i z internetu – a tam znaleźć mogą, zgoda, rzeczy bardzo paskudne. Trudno jednak oswajać z tą sferą dzieci, jeśli sami wstydzimy się swojej nagości. Nasza kultura ma z nią poważny problemem, który nie ma nic wspólnego z seksualizacją i jej nadmiarem, wynika on raczej z piętna katolicyzmu i dyskursu biowładzy. Język tylko to odzwierciedla – widać to było wyraźnie podczas dyskusji o gender, w której kościół stał się stroną i zachowywał się tak, jakby, tracąc władzę nad duszami, usilnie starał się utrzymać ją nad ludzką cielesnością. 

Mówił pan o nudyzmie, ale nawet kultura naturystów obwarowana jest szeregiem tabu – nie można się ekscytować, komentować…
Nudyzm jest, nazwijmy to, filozofią życiową, w której nagość nie jest łączona z seksualnością, tak jak choćby pójście do sauny w krajach skandynawskich. To służy higienie – a że jestem nagi? No i cóż z tego? Rozbieramy się u lekarza, a nie jest to seksualne. W ogóle do seksu przywiązuje się zbyt wielką wagę. Na przykład o homoseksualistach mówi się tylko poprzez pryzmat seksu, a to jest tylko jedna z wielu ich aktywności – przykładanie do niej nadmiernej wagi prowadzi do obsesji. Dobre jedzenie może sprawiać przyjemność, tak jak seks może ją sprawiać – tylko tyle i nic więcej. Oddzielmy seks od dyskursów religijnych i dyskursów ideologicznych, nie budujmy na nich fundamentów moralności!

Jak mocno zmienił się język dotyczący anatomii i erotyki po 1989 roku?
Dawniej sprawa była jasna: albo mówisz właściwym językiem, albo jesteś traktowany jako gmin, pospólstwo. Zasada wartościowania przez dystynkcję, o której pisał Bourdieu, ma zastosowanie także w lingwistyce. Rok ’89, kiedy Lyotardowskie wielkie narracje zostały zastąpione przez mikronarracje wszystkich użytkowników kultury, doprowadził w pewnym sensie do demokratyzacji języka. Media i internet spowodowały, że mamy słownictwo, czasem ciekawsze, bardziej nowatorskie, oryginalne – szczególnie w sferze nominacji. Możemy już teraz – póki jeszcze możemy, póki nie ma cenzury – mówić o seksie językiem mocniej zindywidualizowanym. Powątpiewam jednak, żeby była to zmiana ogromna – w leksyce wciąż bazujemy na eufemizmach, peryfrazach, dowcipnym dystansie i całej sferze wulgaryzmów. Natomiast na pewno, poprzez demokratyzację mediów nieregulowanych już odgórnie, zmieniły się same formy komunikacji, kontaktów międzyludzkich, przepływów informacji. Mimo że od 25 lat żyjemy w państwie liberalnym, seksualność wciąż jest obszarem tabu i polski język to odzwierciedla. To nie my, użytkownicy seksu, definiujemy naszą seksualność, ciągle to język, w pewnym sensie, ma nad nami władzę.

Czy mamy szanse na jego odzyskanie?
Na razie jestem nastawiony dość pesymistycznie – szczególnie, kiedy pali się tęczę jako symbol grzechu i zepsucia albo odwołuje teatralne spektakle. Na pewno trzeba też zabrać się za edukację i autoedukację, definiować zjawiska, mądrze je kategoryzować, nie przemilczać. Przypomnę, że gdy ukazał się „Słownik seksualizmów polskich” Lewinsona, ale także „Słownik przekleństw i wulgaryzmów polskich” Grochowskiego, spora część językoznawców była oburzona. Kiedy w nowych słownikach ortograficznych języka polskiego pojawiły się wulgaryzmy dotyczące sfery seksu, bito na alarm: „No jakże to, w słowniku języka polskiego takie słowa?”. No tak, takie słowa – bo one funkcjonują w języku polskim. Jeśli więc takie słowa wciąż gorszą językoznawców, to co dopiero tak zwanych stróżów moralności.  

Jak wpłynął na nas język reklamy? Przemysł kosmetyczny próbuje nas przekonywać do nieustannej  pielęgnacji i zbawiania naszego ciała, które podnosi do rangi świętości.
Nie łączyłbym bezpośrednio sfery cielesności z kategorią seksualności. Cielesność staje się dyskursem dominującym, ale nie zawsze jest ona konotowana seksualnie. Owszem, większość reklam bazuje na nagości, korzysta z rozmaitych aluzji seksualnych, natomiast – o to dba kodeks reklamy – nigdy nie odnosi się do seksu wprost. Robią to jedynie tak zwane zakazane reklamy, które można znaleźć wyłącznie w internecie. Najczęściej jednak mamy do czynienia z metaforami wizualnymi, mieszczącymi się w granicach pewnej semiotycznej i kulturowej gry. Nagość i cielesność są wszędzie, ale zwróćmy uwagę, że kiedy w reklamie pewnej firmy odzieżowej pojawił się slogan „69 sposobów na zachowanie dziewictwa”, szybko, ze względu na protesty, została ona zdjęta. Kiedy pewna gładź szpachlowa reklamowała się hasłem: „Gładź, gładź, gładź” na tle figury nagiej kobiety, została zablokowana przez aktywność jammerów, czyli działania antyreklamowe. Na pewno jednak żyjemy w kulturze wizualnej, poddającej ciało idealizacji.

Ma pan swoje ulubione słowa opisujące sferę cielesności?
Nie mam takich słów. Najbardziej jednak lubię słowa idiolektalne, należące do języka danej osoby albo pary, bo zależą one od inwencji samych użytkowników. Wielu z nich nigdy nie poznamy, bo używane są w bardzo wąskich gronach. Wartość słów mierzy się tym, co one kontekstualnie niosą za sobą, ich wymowa może być zawsze zmieniona poprzez kontekst użycia. „Muszelka” może być małą muszlą znalezioną na plaży, ale też pięknym określeniem kobiecych narządów. Wszystko zależy od tego, kto mówi, do kogo, w jakiej sytuacji i w jakim celu.

Czyli ucieczką przed ograniczeniami języka mogą być dialekty prywatne?
Na pewno. One istniały zawsze i będą istnieć, zwłaszcza w odniesieniu do sfer intymnych. Na tym właśnie polega ich urok, że są ograniczone do niewielkiej liczby użytkowników – jednej, dwóch czy pięciu osób. Jednak jeśli mowa będzie o pięciu… Ktoś powie: super zabawa, ktoś inny, że to zboczenie, dewiacja, bo seks jest wyłącznie zarezerwowany dla dwojga! Generalnie rzecz ujmując, na tym właśnie polega problem z seksualnością, że ona nigdy nie jest naturalna, zawsze natomiast jest dyskursywna, definiowana kulturowo. Podobnie jest z językiem, który zawsze jest „czyjś” – czasami prywatny, najczęściej jednak zawłaszczony przez daną kulturę, sferę, grupę, ideologię. Jeśli językiem nie określilibyśmy statusu naszego ciała – że coś jest brzydkie albo wstydliwe – to wcale takie by nie było. Dlatego prawdziwą aseksualną seksualność posiada jedynie noworodek. Adam i Ewa byli nadzy i to nie było seksualne, ale gdy zerwali owoc, Pan Bóg powiedział, językowo określił ich status: jesteście nadzy, więc grzeszni. Pamiętajmy jednak, że dotyczy to kultury judeochrześcijańskiej, europejski dyskurs o seksie wcale nie jest uniwersalny dla całego świata. Nasza rozmowa brzmiałaby zupełnie inaczej, o czym doskonale wiemy za antropologami i etnografami, gdybyśmy mówili o seksualności Trobriandczyków, Masajów czy Japończyków. Albo mówili w ich języku.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.