Natura rozdaje karty

13 minut czytania

/ Film

Natura rozdaje karty

Rozmowa z Martą Minorowicz

„Zud” to hołd dla mongolskiej przyrody, ona tam naprawdę jest bogiem, a lokalny szamanizm jest tego pochodną – opowiada reżyserka

Jeszcze 3 minuty czytania

ADAM KRUK: Podobno odpowiedź na pytanie, dlaczego Polka zdecydowała się nakręcić swój pełnometrażowy debiut w Mongolii, opanowaną masz do perfekcji.
MARTA MINOROWICZ: Rzeczywiście na etapie pozyskiwania środków z funduszy unijnych musiałam tłumaczyć się z tego wielokrotnie. Po moich wcześniejszych formach dokumentalnych dosyć długo szukałam pomysłu, który pozwoliłby mi uczynić przyrodę głównym bohaterem filmu – tym razem zupełnie autonomicznym. Już w moich krótkich formach – „Kawałku lata” i „Descresendo” – była ona mocno obecna, ale nie stanowiła jeszcze głównego tematu, raczej dopowiadała emocje ludzi, ilustrowała tok wydarzeń. Na odwrócenie proporcji pozwoliła mi w „Zudzie” właśnie Mongolia, która była zawołaniem serca, skokiem na głęboką wodę i – mam wrażenie – zamknięciem tematu natury, dla którego długo szukałam materializacji na ekranie.

Czyli nie byłaś zapaloną podróżniczką, która zakochała się w Mongolii i postanowiła opisać ją filmowo?
Nie, „Zud” narodził się jeszcze w Polsce, a wszystko zaczęło się dosyć reportersko. Usłyszałam audycję radiową o organizowanych na mongolskim stepie zawodach konnych – opowiadał o nich Grzesiek Cessak z Towarzystwa Polska-Mongolia, z którym się skontaktowałam i który bardzo mi pomógł na początku drogi. Uwierzyłam, że być może tam znajdę bohatera, którego szukałam: kogoś całkowicie zanurzonego w przyrodzie, kto mógłby dać jej swoje ludzkie oblicze. Zupełnie nie zastanawiałam się wtedy jeszcze, jakie będzie to implikować problemy: produkcyjne, logistyczne i finansowe. Ani nad tym, jak często będę musiała odpowiadać na pytanie „Why Mongolia?”. Po zgłębieniu tematu, od nitki do kłębka, zaczęłam szukać punktu zaczepienia na stepie. Miałam dużo szczęścia, bo znalazłam mongolskiego kierownika produkcji, Tumena Budserenowa, który ukończył łódzką filmówkę i płynnie władał językiem polskim. To dzięki niemu w 2012 roku pierwszy raz wybrałam się do Mongolii na poszukiwania bohaterów filmu.

Marta Minorowicz

Urodziła się w 1979 roku. Studiowała teatrologię na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. Absolwentka kursu dokumentalnego w Mistrzowskiej Szkole Reżyserii Filmowej Andrzeja Wajdy. Zrealizowała film „Anioł śmierci” dla Discovery History, opowiadający o kobietach, które przeżyły eksperymenty doktora Mengele. Jest autorką dokumentu „Kawałek Lata” (2010), który był obecny na najważniejszych festiwalach międzynarodowych i zdobył m.in. Grand Prix na festiwalu w Clermont‐Ferrand, Golden Dove na festiwalu DOK Leipzig i Białą Kobrę na Festiwalu Mediów „Człowiek w zagrożeniu”. „Zud” jest jej debiutem kinowym.

Miałaś w głowie wymarzone twarze?
Szczególnie zależało mi na chłopaku, który miałby w sobie coś wyrazistego, jakiś błysk w oku, który poniesie film. Jeździliśmy z Tumenem po szkołach na prowincji w poszukiwaniu kogoś takiego, kto w dodatku – co było dla mnie bardzo ważne – świetnie jeździłby konno. Na drodze tych poszukiwań trafiliśmy na Sukhbata, on przywiódł nas do swoich rodziców. Bardzo spodobały mi się ich twarze wyrzeźbione przez step. Szczególnie ojciec, Batsaikhan, to taki „mongolski Indianin”, jego skóra, postawa, naznaczone są mongolskim wiatrem. Okazał się przy tym świetny aktorsko. Mimo braku jakiegokolwiek doświadczenia na planie, świetnie wygrywał sytuacje, które nigdy nie przydarzyły się ani jemu, ani jego najbliższym – znał je ze słyszenia i potrafił przekuć w zadanie aktorskie.

Podobno początkowo myślałaś o dokumencie.
To prawda, ale zmieniłam zdanie, na czym zaważyło spotkanie z rodziną Sukhbata. Pomimo ogromnych różnic między nami – oni są nomadami, żyją na stepie tak, jak widzimy to w filmie – nigdy nie czułam się z nimi egzotycznie, bardzo szybko nawiązaliśmy autentyczny, ludzki kontakt. Opowiadali mi o tym, co wydarza się za kulisami wyścigów konnych, jak bardzo natura potrafi wywrócić wszystkie plany do góry nogami, dzielili się wydarzeniami z życia znajomych, przyjaciół, z własnej przeszłości. Postanowiłam wykorzystać to w filmie. Gdy coraz bardziej się do siebie zbliżaliśmy, wyzbyłam się antropologiczno-etnologicznego spojrzenia, ten wymiar ich egzystencji przestał mnie interesować. Zdecydowałam wtedy o zmianie podejścia i pomysłu na film: żeby nie tylko obserwować i ewentualnie zagęszczać obserwacje za pomocą dokumentalnej manipulacji, ale pójść krok dalej. Postanowiłam udramatyzować historię, która tak naprawdę była kolektywną opowieścią mieszkających tam nomadów. Rozmyć granicę między tym, co ogólne i szczególne.

Twórcza interpretacja rzeczywistości, dramatyzacja wydarzeń codziennych… Gdyby „Zud” powstał w czasach Griersona i Flaherty’ego, absolutnie uznano by go za dokument.
Zależało mi na autentyzmie: kostiumy, dekoracje – cała stylistyka żywcem wyjęta jest z rzeczywistości. Historia tytułowego Zudu (czyli ciężkiej zimy w Mongolii, która doprowadza do śmierci wielu zwierząt) oczywiście przydarza się na stepie naprawdę, ale akurat nie naszej rodzinie w momencie filmowania. Podobnie typowa i częsta jest historia oswojenia konia, choć tu zainscenizowana została na potrzeby filmu. Wszyscy aktorzy to naturszczycy, którzy doskonale wiedzą, co to znaczy życie na stepie, potrafią ujarzmić dzikie zwierzę i obrobić je po śmierci. To wszystko zaczerpnięte jest z ich życia, nie musieli uczyć się roli. No i oczywiście przyroda, dla której film jest hołdem – ona tam naprawdę jest bogiem, lokalny szamanizm jest tego pochodną. W tym sensie główna bohaterka filmu, czyli natura, jest dokumentalna, nie ja ją stworzyłam. Na pewno miałam szczęście przyjeżdżając do Mongolii wczesną wiosną, zresztą zupełnym przypadkiem, bo akurat wtedy dostałam pieniądze na scenariusz. To pora roku – o czym pisał także Andrzej Stasiuk – kiedy rodzą się zwierzęta, a często już następnego dnia umierają, bo nie wytrzymują surowych warunków, kiedy nadejście wiatru w jednej chwili może zmienić wszystko. Mongolska wiosna miała ogromny potencjał dramaturgiczny, zaklętą w sobie grę życia i śmierci.

„Zud”, reż. Marta Minorowicz

Nie romantyzujesz świata natury. Z jednej strony pokazujesz niesamowitą wręcz bliskość ludzi z fauną, z drugiej nie oszczędzasz widoku umierających zwierząt i bohaterów spożywających ich mięso. Nie wiem, czy „Zud” będzie strawny dla wegetarian.
Wszystko ma tam swój porządek, a każde stworzenie miejsce w szeregu. Jest w tym coś pierwotnego, atawistycznego, ale też bardzo naturalnego i pięknego, co mnie zafascynowało. Przez głowę by mi nie przeszło, by kogokolwiek nawracać albo zmieniać komukolwiek nawyki żywieniowe. Cały stepowy kosmos rządzi się wewnętrzną logiką, ma swoje prawa, choćby takie, że nic nie zostaje tam zmarnowane. Widziałam z jakim poszanowaniem mieszkańcy stepu zjadali każdą kosteczkę i każde ścięgno, które w krajach zachodnich wyrzuca się jako odpadek, śmieć. Nie miałam żadnego problemu z uznaniem, że w tym świecie zwierzęta mają taką, a nie inną rolę, bo mają również dużo lepsze życie niż u nas. Większy problem mam z ich masową hodowlą, przemysłem mięsnym typowym dla krajów rozwiniętych. A to, że zwierzęta umierały… Tam jak w soczewce widać, że to natura jest palcem bożym i trudno spierać się z jej wyrokami. Jedni umierają, inni mają się świetnie i dotyczy to także ludzi. To natura rozdaje karty, a wyłapywanie dzikich koni jest rozpaczliwą próbą negocjacji tego porządku przez człowieka. To z jednej strony rzucenie wyzwania przyrodzie, próba wydarcia jej jak najwięcej, z drugiej zaś zwyczajna walka o byt, bo nomadzi bez koni by nie przetrwali. To zwierzę jest ich najbliższym pomocnikiem, a nawet przyjacielem – dobry koń staje się członkiem rodziny.

Natura rozdaje karty, ale step nie jest zupełnie odizolowany od cywilizacji. W „Zudzie” pojawiają się jej artefakty, chłopcy na przykład ubrani są bardzo nowocześnie. Jak Zachód wkracza w świat nomadów i co im przynosi?
Bardzo uważałam na to, by nie skupić się zanadto na folklorze mongolskim, by nie zrobić filmu przyrodniczego. Choć sami bohaterowie, rozpoznając mnie jako kogoś „z zewnątrz”, mieli początkowo zakusy, by na użytek filmu pewne cechy kultury mongolskiej podgrywać; starałam się unikać tamtejszej „cepelii”. Chciałam pokazać ich takimi, jakimi są w rzeczywistości, w której także ich kultura jest dynamiczna, podatna na wpływy. Z jednej strony dzikość i pierwotny porządek, z drugiej wdzierająca się cywilizacja. Na step wkracza nie tylko Zachód, ale przede wszystkim Chiny – to z nich na bazary Ułan Bator wędrują naręcza podróbek ekskluzywnych marek, które później dostają się na prowincję. Zastanawialiśmy się zresztą, czy nie powinniśmy wejść głębiej w Ułan Bator i pokazać, jak jego blask promieniuje na cały kraj. Postanowiłam jednak z tego zrezygnować. Wolałam, żeby miasto było czymś, co istnieje gdzieś w domyśle, czai się za horyzontem i nie wiadomo, czy przynosi więcej dobrego, czy złego. Mieszkańcy stepu czasem o nim marzą, myśląc, że może tam jest lepsze życie dla ich dzieci, ostatecznie jednak – jak Batsaikhan – pozostają na stepie, bo być może, mimo wszystko, są tam szczęśliwi.


Czy obecność ekipy filmowej zmieniła ten świat?
Myślę, że nie trwale. Po zdjęciach życie bohaterów od razu wróciło do punktu wyjścia. Kiedy przyjechali w zeszłym roku na Berlinale, gdzie odbyła się premiera filmu, jednym z moich pierwszych pytań było, co teraz robią – i okazuje się, że robią dokładnie to samo, co wcześniej. Sukhbat, który również w filmie przyjeżdża na step z zewnątrz, wciąż mieszka w internacie w Ułan Bator, jest dwukulturowy. Natomiast jego ojciec Batsaikhan dalej jest i pewnie już pozostanie nomadem. Całą sytuację festiwalową przeżywał zresztą także bardzo po nomadzku.

To znaczy?
Emocje przeżywał „do środka”, starał się ich nie okazywać. Choć musiały być ogromne: pierwsza podróż samolotem, pierwsza wizyta w Europie, do tego na Berlinale – czerwony dywan, bankiety, George Clooney i te klimaty. Na scenie w czasie spotkań z publicznością prezentował się szalenie cool, ja jednak widziałam, że wewnątrz był poruszony i podbudowany całą sytuacją. Batsaikhan pierwszy raz zresztą zobaczył wtedy film i bardzo mu się spodobał. Oczywiście bałam się jego reakcji, choć znał scenariusz, konsultowany z nim wielokrotnie na etapie produkcji. Od początku starałam się prowadzić sceny w taki sposób, aby wszyscy bohaterowie wiedzieli, o czym one są, by sami mogli wybrać sposób ekspresji i słowa, najbardziej odpowiednie i naturalne do danej sytuacji. W pewnej mierze więc aktorzy byli współscenarzystami filmu.

„Zud”„Zud”, reż. Marta Minorowicz, Polska 2016, w kinach od 21 kwietnia 2017Nie mieli jednak wpływu na jego stronę wizualną, która wydaje się w „Zudzie” kluczowa i głęboko przemyślana. Jak ją wypracowaliście?
Inspiracją całej oprawy formalnej był tytułowy wiatr. Zależało mi, by był on nośnikiem emocji, by sankcjonował ruch kamery, by cały obraz niejako oddychał tym wiatrem. Dlatego też koniec końców jego podmuchy stały się ścieżką dźwiękową filmu. To po pierwsze. Istotną było też dla mnie, aby film odzwierciedlał mój prywatny stosunek do stepu, który, mimo ogromnych przestrzeni, postrzegałam jako przestrzeń klaustrofobiczną, skąd nie ma możliwości ucieczki, gdzie nie ma jak się ukryć. Chciałam ukazać to dzięki rygorystycznemu ścinaniu kadrów, używaniu bliskich planów. Unikałam zachwycania się turystycznymi walorami stepu, wolałam umieścić bohaterów w rodzaju próżni – czyśćcu gdzieś między niebem a ziemią. Pomogło to też w zatarciu gatunkowości filmu, zamazaniu szwów fabularnych i punktów zwrotnych.

Te zabiegi sprawiają, że film może być trudny w odbiorze. Do jakiego widza go kierujesz?
Myślałam, że „Zud” jest przede wszystkim dla tych, którzy czytają wiersze, a w kinie szukają kontemplacji, ale okazało się, że świetnie łapie go też dużo młodsza publiczność. Zdziwiło mnie, gdy na Berlinale zakwalifikowano go do sekcji Generation Kplus, przeznaczonej dla młodego widza, bo nie z myślą o nim go kręciłam. Nigdy się nie cenzurowałam, umieściłam sporo brutalnych scen, a tempo filmu jest raczej powolne. Byłam pewna, że podczas długich scen większość zupełnie odpadnie, że już po dziesięciu minutach zacznie się chrapanie, ale wcale tak się nie stało. Młodzież to bardzo chłonna publiczność, ciekawa świata, rozumiejąca niuanse. A także to, czego nie potrafi pojąć wielu dorosłych: choć nie wszyscy jesteśmy tacy sami, to też nie jesteśmy aż tak bardzo różni.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.